“W dobrych zawodach wystąpiłem, wiary ustrzegłem, a na koniec przygotowany jest dla mnie wieniec chwały”. Z duma i radością parafrazuje tekst czytany w kościołach w dniu św. Piotra i Pawła. Podoba mi się szczególnie wtedy, gdy udaje się wykonać jakąś prace, jakąś misje specjalna. Oto skończyłem 40 lat...dziwny wiek...przełomowy dla mężczyzny - powiadają w tym czasie rozstrzyga się los, albo-albo. Albo człowiek znajdzie sens i sposób na przetrwanie kolejnych dziesiątków lat, albo się zadręczy bezsensem, brakiem wymiernych sukcesów, motywacji do dalszych starań. Procesy fizjologiczne: spowolnienie, starzenie się, nakładają się na psychiczny nieład i niemoc wywołane dziesięcioma laty pracy w ekstremalnych dla kapłana rosyjskich warunkach. Nie ma co kryć: dotknąłem samego dna, depresja w pełnej formie znalazła mnie akurat w tej chwili gdy zdawało się, ze Pana Boga złapałem za bary i mocuje się skutecznie...I nagle wymyśliłem sam sobie receptę... Urlop w Korei i Japonii! Wymarzona sprawa, oba kraje miałem pod bokiem. Dla mieszkańca Syberii czy Dalekiego Wschodu, to żaden luksus: codzienność. Wielu jeździ, by sobie dorobić do nędznych pensji wśród znajomych czy krewnych. Niektórzy pozostają na zawsze. Wiele powodów. Podobny klimat, strefa czasowa, duże wpływy na sposób bycia. Poprzez przemieszanie krwi azjatyckiej i europejskiej obyczaj się nakłada, przenika. A poza tym z mego punktu widzenia...tu misje i tam misje: „vsio ryba”. Pozwólcie ze w sposób popularny opowiem nieco o napotkanych na urlopie zjawiskach, miastach i przede wszystkim ludziach.
1. Franciszek
Brata Franciszka poznałem w mieście Pusan, w dzielnicy portowej. Podobno ta wielka kilkumilionowa metropolia posiada 7 różnych portów na dwu stykających się tu morzach. Dotarłem z głównego portu autobusem 26. Odebrał mnie wysoki, dobrze zbudowany i gadatliwy kleryk klaretyn z czwartego kursu. Choć proponował przejażdżkę taksówką...odmówiłem, by poczuć te ziemie, ten kraj, jak zwykły włóczęga a nie monsignor. Andrzej miał silny akcent, wiec kontakt był utrudniony. Franciszek natomiast mówił świetnie po angielsku. Miał twarz pociągła, mało azjatycka, niewysoki, z podkurczona krótsza stopa jednej nogi. Dopiero potem zauważyłem ze jest kaleka, póki siedzieliśmy i rozmawiali, nie mogłem nic dostrzec. Szybko wykonał kilka telefonów do moich znajomych w Seulu i Taegu oraz w Ansan. Jego grzeczność była tradycyjnie uprzedzająca. Lata pracy wśród azjatów nauczyły mnie jednak wyczuwać kiedy człowiek jest szczery a kiedy tylko okazuje wytresowana grzeczność. W jego wypadku to była prawdziwa troska i dyplomatyczny talent. Potem się przekonałem, ze jako przełożony braci Matki Teresy znal osobiście wielu dygnitarzy i sam zachęcał, bym skontaktował się z kardynałem, gdy będę w Seulu, bo to blisko ich domu i może również taka audiencje załatwić. Zaproponował mi pokój na górze, obok kaplicy, poczęstował kawa i zapoznał z kilkorgiem inwalidów, dla których tu przy katolickiej portowej parafii pracowali jego podopieczni, Bracia Misjonarze Miłości. Ci braciszkowie nie używają żadnych egzotycznych strojów, są prości. W odróżnieniu od sióstr m. Teresy z Kalkuty, nie posługują się na codzień angielskim ani w swoich domach ani w kaplicach, choć w każdym napotkanym domu napotykałem hindusów ich obecność była bardzo dyskretna, przyjmowali język i obyczaj miejscowego ludu w sposób naturalny. Dyskrecja to rzeczywiście cnota azjatów. Bracia Matki Teresy posiedli ja w stopniu doskonałym.
2. Ojciec Antoni
Brat Franciszek zatrzymał mnie na kilka dni, choć to nie było planowane, byłem otwarty na przygodę. Obejrzałem w międzyczasie miasto, oswoiłem się z nowym krajem...porównanie wypadło na pierwszy rzut oka dużo korzystniej. Japonia zdawała się zbyt perfekcyjna. Rosja za bardzo rozlazła, bezpańska...Korea wydala się idealnie jak na mój gust wypośrodkowana, wiec miałem posmak Polski...tak daleko od ojczystego kraju. W trzecim dniu pobytu Franciszek powiódł mnie do miejscowego proboszcza o. Antoniego Ahn. Do dziś nie wiem czy to takie krótkie niemieckie nazwisko, czy tez koreański pseudonim – nie wnikałem. Chudy, niewysoki, energiczny. Szybko się przedstawił jako weteran „wschodniego frontu”. Wyżył i po wojnie być może dla ekspiacji do seminarium wstąpił, został misjonarzem i zaiste bardzo burzliwa ale i pobożną rozwinął działalność we wspomnianym porcie. Jego jest zasługą, ze nad okolica góruje figura pana Jezusa umieszczona na wieży kościoła a wewnątrz świątyni duża figura Matki Bożej Fatimskiej...o jakiejkolwiek porze dnia nie zaszedłem do środka, zawsze ktoś się modlił prywatnie a często trwały tez modły publiczne, msza św. Czy tez różaniec z dużą liczba wiernych. Czegoś takiego ani w Rosji ani tym bardziej w Japonii nie mogłem dostrzec. W tej parafii zastałem duży klasztor z setka klęczników w kaplicy i choć nie wszystkie były miejsca zajęte to jednak imponujący był ten dom, potem się dowiedziałem, ze fundatorem zgromadzenia był właśnie ten kapłan z Niemiec.. Wiele trudu i wiele owoców. Wszystko widać jak na dłoni. Nie zmarnował życia ten 90 letni starzec. Miał mało czasu dla mnie ale chciał koniecznie czymś pomoc. Poszedł wiec na skróty. W amerykańskim stylu, dal mi paczkę koreańskich won, bym się poczuł jeszcze bezpieczniej w tym życzliwym dla obcego księdza kraju.
3. Kleryk Andrzej
Kleryk Andrzej, klaretyn, na praktyce u braci wytłumaczył mi jak się poruszać po mieście, wiec wędrowałem uparcie poszukując strategicznych punktów takich jak dworce kolejowe, czy katolicka katedra. Widziałem wiele kościołów ale głownie protestanckie. Zauważyłem tory i szedłem wzdłuż nich na azymut. Zmieszałem się z tłumem wędrujących przechodniów i obserwowałem barwne witryny i znane mi z Sachalina uliczne koloryty. Handel morskimi żyjątkami, kimczi, owocami, arbuzy, ryby, pekińska kapusta...ten widok sprawił, ze odbierałem te supernowoczesne miasto azjatyckie jako swojskie i nawet wioskowe. Ulice niezbyt czyste wiec porównywałem z Polska czy nawet z syberyjska Rosja. Zadziwiały mnie liczne stoiska otwarte na przestrzał z niskimi stoliczkami i gazowymi kuchenkami na nich, by klienci takiej taniej kawiarenki mogli sobie sami pichcić wedle życzenia. Spotykałem pod ścianą takich jadłodajni akwaria, z których można sobie było wybrać żywą rybę, jakiegoś kalmara albo kraba i samemu przyrządzać na miejscu. Błąkałem się długo i żadnego ze strategicznych punktów nie znalazłem. Kiedy zaczęło się ściemniać wsiadłem w autobus 56, na którego szybie była nazwa dzielnicy do której miałem wrócić i choć 26 autobusu nie mogłem znaleźć to ten dowiózł mnie dokładnie tam gdzie trzeba. Zaczynałem panikować, bo balem się ze bracia pomyślą żem się zgubił. Oni jednak nie obawiali się o nic. Nawet to, ze pościłem przyjęli za dobra monetę i do jedzenia nie nakłaniali. Andrzej był moim dyskretnym opiekunem. Nie narzucał się choć widać było ze go intryguje. To on mnie odebrał z portu i to on właśnie w ostatni dzień pobytu odwiózł mnie metrem na dość odległy dworzec autobusowy. Miał tez chęć za tydzień gdy kończyła się jego praktyka odszukać mnie w Seulu i znowu pomagać jak piętaszek. Jego grzeczność tez była wyprzedzająca. On mnie nauczył jak sprawnie myc golutkich starców i inwalidów. Objaśnił mi pokrótce, który z nich jest agresywny a który „antymentalny”. Którego sadzać na wózek, a którego nieść na rękach. Wysoki, silny, nietypowy z budowy Koreańczyk był tu tylko tydzień i wiedział wszystko o 16-tu pensjonariuszach. Trzech braci tymczasem odpoczywało na urlopie gdzieś w górach. Franciszek ich główny przełożony przyjechał tutaj z Seulu ich troszkę odciążyć. Ci dwaj bliscy mi teraz Koreańczycy i o. Ahn, wiekowy Niemiec pokazali mi Koree od pierwszego dnia pobytu z najpiękniejszej strony: chrześcijański kraj, prosty choć bogaty, dobry...portowy.
4. Siostry z Ansanu.
Dwie hinduski czekały na mnie w Ansanie, a raczej to ja czekałem na nie. Autobus z Pusanu jechał półpusty, szybka autostrada i pewnie przyjechaliśmy przed czasem. Siostry były beztroskie, bezpośrednie, młode, nawet zaczepne. Miałem trochę żal do nich, ze musiałem czekać pewnie z godzinę, ale widok domu zakonnego i kaplicy mnie uspokoił. Tutaj również proponowano mi przejażdżkę na taxi, ale gdy odmówiłem, pojechały chętnie autobusem. Dostałem sok do picia, bo bracia już zgłosili, ze nic nie jem wiec nie nalegały. Pooglądałem sobie albumy w rozmownicy, potem miałem spotkanie z przyszłą przełożoną i dwoma siostrami jakie wybierały się dokładnie za tydzień na Sachalin. Dbała o mnie miejscowa przełożona ale robiła to niezręcznie. Miała jakieś opory i nie potrafiła tego ukryć, chyba wolała bym sobie od razu powędrował do rosyjskiego osiedla „Gohyan Maul”, bo znała mój plan, ale ja się nie mogłem dodzwonić do państwa Sin, z którymi byłem umówiony i gdy nareszcie ktoś z rosyjskich Koreańczyków odebrał telefon, bo jak się okazało pracują do pozna, było trochę niezręcznie, by ich szukać. Ponadto czułem się fatalnie i byłem pełen obaw jak będę tam przyjęty. Umówiłem się na następny dzien. W międzyczasie siostry wyznały, ze w piątki rano ma u nich msze św. polski Pallotyn ks. Jurek...poprosiłem o nocleg, toteż wniesiono łóżko do rozmównicy. Po raz pierwszy czułem się intruzem wśród znanych mi przecież osób. Miesiąc wcześniej otrzymałem dwa zaproszenia właśnie do Ansanu, do domu sióstr i do „Gohyan Maul”. W tym mieście najmniej spodziewałem się niezręczności. Stało się jednak inaczej niż mogłem przypuszczać. Po entuzjastycznym pobycie w Pusanie otrzymałem trudna lekcje i starałem się być ostrożniejszy na przyszłość. Przypomniałem sobie z „kwiatków św. Franciszka” definicje radości doskonalej i...smacznie zasnąłem wsłuchany w szum „kondycjonera”.
5. Ksiądz Jurek Pallotyn
Elegancki kapłan, z jeszcze piękniejszym samochodem, z zaciekawieniem przyjął mnie, do mszy świętej z rana dopuścił i zaraz po szybkim śniadaniu na rosyjskie osiedle podrzucił. Tam nawet milicjant rodowity Koreańczyk widząc Europejczyków, nie podejrzewał, ze może z nami inaczej dogadać się niż po rosyjsku, wiec wyrzekł jedyne znane mu słowo „zdrastwujtie”. Jurek po drodze opowiedział mi swój grafik i parę słów biografii, dal do zrozumienia ze jest zabiegany, zostawił cala ofiarę mszalna i czmychnął. Dodał tez bym dzwonił, gdybym czego potrzebował i podał numer telefonu komórkowego. Pewnie się zdziwił gdy zdecydowałem się zadzwonić za parę dni. Szczerze mówiąc ja tez się zdziwiłem, ze nie zgubiłem telefonu i odważyłem się na ponowny kontakt. Mój status w Korei był żaden. Zaczynałem spostrzegać, ze maja mnie tu po prostu za „biednego brata ze Wschodu”. W pewnej mierze to był komplement. Pełna syberyjska inkulturacja. Tu wspomnę znów historie z Sachalina, jak to wprowadzając nowego kapłana z USA w arkana pracy na wyspie, pokazałem mu przechodzącego przez ulice zaniedbanego rosyjskiego popa i skomentowałem, ze za 10 lat ja będę tak wyglądał. Rozmówca bez ceregieli ripostował: „nie Jaroslaw, nie za 10 lat...ty już dziś tak wyglądasz”! To było dobre, taki tekst, bo mogłem jak papierek lakmusowy, sprawdzać jakimi ideałami kierują się moi potencjalni znajomi...”być czy mieć?” Niestety, taki sam odbiór czekał mnie w Japonii. Dominikanie i inni kapłani z polski, pedantycznie czyści, syci, wysoce intelektualni, mieli mnie za maskotkę do pucowania i pouczania. Mogłem w tych chwilach tęsknić za Rosja do woli, bo tam owszem „wstreczajut po odiozke a prowazajut po umu” (witają wedle ubrania, żegnają jednak wedle rozumu). Jurek przyjechał po kilku dniach na mój pierwszy sygnał i spędził cały wieczór ze mną i z Ju Dzin u cioci Tamary. Wspaniali ludzie. Myślę, ze w tym momencie trochę u Jurka zapunktowałem. Potem pisałem mu listy na hotmaila, jednak nie odpowiadał.
6. Kim Cze dun
To nazwisko męża cioci Tamary, u której byliśmy z Jurkiem. Przyjechali z Sachalina jako jedni z pierwszych repatriantów, pewnie z osiem lat temu. Byli w parafii katolickiej na wyspie najaktywniejsi. Tamara pięknie śpiewa, Cze dun pięknie gra na bajanie. Mila para. Ich mieszkanie wysoko, zdaje się na 9-tym piętrze...warto powiedzieć, ze Sachalińska wioska to 10 wieżowców ustawionych w kwadrat z oddzielnym zarządem, pięknym pomnikiem matki, swoja telewizja kablowa. Wszystko tu blisko: kolej łącząca z Seulem przez drogę, 45 minut jazdy do stolicy, wszelkie świadczenia społeczne: renta etc. Nawet możliwość dorabiania, kto zdrowy...bo wyjechali tylko ci, którzy urodzili się do roku 1945 włącznie. Rekompensata za deportacje z Korei przez Japonie. Starcy dużą część dnia spędzają na spacerach i spotkaniach w ogródku. Mężczyźni grają w kręgle, kobiety plotkują, młodzież tzn. dzieci i wnuki przyjeżdżają popracować lub poszaleć na wakacje. Najbliższej rodzinie takie rejsy opłaca japoński czerwony krzyż. Młodsi używają rosyjskiego starsi koreansko-japonsko-rosyjski pidzin. Telewizje ściągają z Japonii lub z Rosji. Ich prawdziwa ojczyzna to Taegu lub Pusan, gdzie inny dialekt. Nie znając języka literackiego wola używać tej mowy, której przymusowo uczyli się w japońskiej czy w rosyjskiej szkole. Trudno na starość uczyć się patriotyzmu. Wielu starców tęskni za Sachalinem i płacze. Jednak dzieci właśnie nalegały, by rodzice tu byli, to polepsza ich szanse na życiowy awans w Rosji. Ciocia Tamara podobnie jak na Sachalinie i tutaj stała się katolickim liderem w rosyjskim osiedlu. Dla mnie służyła chętnie pomocą jako tłumaczka w trudnych sytuacjach. Szanowali mnie bo znali z Sachalina, byłem tez blisko zaprzyjaźniony z ich wnuczka...nauczycielka japońskiego w Rosji. Odwiedziliśmy miejscowy kościół. Młodziutki kapłan, jeszcze bogatszy i sterylniej ubrany niż Jurek, jak Basza turecki prowadził się w zakrystii i w kościele, co nie przeszkadzało mu w kontakcie ze mną. Zawsze we mszy świętej starał się mnie zauważyć i nowym parafianom życzliwie przedstawić, jako kapelana Koreańczyków z Rosji. Z Tamara i szefem Legionu Maryja dotarliśmy do wielu sanktuariów: św. Andrzeja Kim De gon, św. Różańca, a także Yi Byok, któremu hołduje cały naród lecz Watykan nie sprzyja za niefortunna głodówkę o znamionach samobójstwa...
7. Ju Dzin etc.
Piękna dziewczyna z Usanu przyjechała z daleka, wiedziona wspomnieniami z Chabarowska, gdzie studiowała rosyjski. Odwiedziliśmy kafejkę i fryzjera, który nie chciał przyjąć pieniędzy o „szimbunin”(kapłana). Zaiste, kapłani katoliccy w Korei maja wielki autorytet, stad zapewne tak wysoki status, rzucający się od razu w oczy...podobno parafianie sąsiednich kościołów maja za punkt honoru, by właśnie ich kapłan jeździł na najlepszym samochodzie i miał najładniejsza plebanie. Dziwny kraj, dziwne spory...po takim wyjaśnieniu przestałem się dziwić i w duszy oskarżać Jurka za brak cnoty ubóstwa. Obiecałem sobie, ze obowiązkowo ten paradoks opowiem ludziom w Polsce. Z Ju dżin i z jej chłopcem Stefanem jeździliśmy odwiedzać wielki skansen niedaleko Suwonu, jej dwie koleżanki Agata i Wika (chrzestne imiona nadane podczas studiów w Chabarowsku)oprowadzały mnie z ta sama pasja i szacunkiem jaki maja Koreańczycy do „Szimbunim” w wiele innych ciekawych miejsc Seulu. Zwiedzaliśmy świątynie, teatry, kina parki i muzea. Nie było takiego miejsca w Seulu dokąd nie wiodłyby mnie te dokładne i mile dziewczęta. Pałac Królewski, dom Kardynała Stefana Kim (wedle porady Franciszka), katedra Myong Dong. Bóg zapłać studentkom, Bóg zapłać bratu Franciszkowi i ojcom Misjonarzom z Maryknoll, ponad tydzień czasu spędziłem w Seulu i okolicy nie mając ani chwili odsapki. Złe wspomnienia pierwszych chwil w Ansanie gdzieś uciekły, znów byłem w euforii, która zamącić miała tylko pogoda...zbliżał się wielki deszcz i powodzie których od lat w sierpniu nikt w Korei nie notował. Największa jednak nawałnica spotkała mnie z Taegu, kiedy deszcze ustały powróciłem do Seulu by spotkać o. Augustyna i znów z pomocą Ju Dzin odszukać wysepkę o. Benedykta. Tak bardzo mi zależało na zapoznaniu się ze spuścizną mego zmarłego kolegi kapłana z Sachalina.
8. Benedykt Zweber
Trafił do Korei wiedziony cierpieniem, tragedia. Rodzony brat, w trakcie wojny koreańskiej zginął tragicznie ale w sposób piękny: ratował tonące koreańskie dziecko, ale sam utonął. Rodzina otrzymała pośmiertnie medal. Młodszy brat został skierowany w te strony jako kapłan i dokonał rzeczy niezwykłych. Nauczył wieśniaków morskiego biznesu, pobudował tamę, elektrownie, szpitalik, sierociniec św. Wincentego. Na niewielkim wojennym statku, który otrzymał od US Navy i nazwał „Stella Maris” odwiedzał kilkanaście wysp przyległych do płn. Korei, jako prosty sanitariusz. Wielu ludzi w tym uciekinierów z północy przyprowadził ta nietypowa metoda do Chrystusa. W okręgu Inczon, gdzie był pionierem dziś istnieje samodzielna diecezja i pracuje 77 tubylczych kapłanów. Zbudował 4 kościoły, 10 kaplic...stal się legenda i doczekał się na wysepce Tok Czok Do pomnika za życia. Jego katecheta Pio Suh z żoną Krystyna pomogli mu przeprawić do Ameryki 1500 tzw. „amerasians”, dzieci z mieszana krwią zwłaszcza murzynsko-koreanskie, efekt pobytu amerykańskich żołnierzy w Korei. Kościółki Cze Bun Do prościutkie i podobne do protestanckich zborów. Tym niemniej wszystkie jego dzieła trwają i jego imię było dla mnie kluczem do wielu drzwi Korei. Nawet Kardynał Stefan Kim wzruszył się słysząc o jego późniejszej pracy w Rosji i nagłej śmierci...Widać było ze jest mu nadal wdzięczny.
9. Jakub Kim Won Sul – Szimbunim.
Inna legenda Sachalina o. Kim Won Sul stanął na mej drodze dzięki znajomym z Ansanu. Chrześniaczka cioci Tamary Franciszka była moim do Taegu przewodnikiem. Dotarliśmy na dworzec w Taegu super szybkim pociągiem, miasto kąpało się w strugach deszczu. Dwa samochody i komitet powitalny złożony z kilku parafianek, siostry zakonnej i proboszcza dodawały powagi memu pobytowi. Zapewne ks. Jakub oczekiwał kogoś bardziej rozrywkowego. Tym niemniej był zadowolony, bo chciał wiedzieć jak najwięcej o swoich przyjaciołach z Sachalina, ale tez starał się swoim parafianom w Taegu opowiedzieć jak najwięcej z moich słów. On również woził mnie do świętych miejsc męczeństwa Koreańczyków z Taegu, bardzo życzliwie przyjmowany wszędzie i znany! Malutki, krepy z dużym czołem w okularach i kaczym kroczkiem. Malutki ale wielki na swój sposób, wielki swym tryskającym humorem i niekłamaną dobrocią. W księgarni cokolwiek chciał kupić dostawał za darmo, w szpitalu przy katolickim Uniwersytecie prowadził się jak gospodarz. Z każdym napotkanym lekarzem czy siostra wymieniając żartobliwe komentarze o mnie jako gościu, czy o swoich chorobach stawów, które go tu przywiodły. Na tablicy w kruchcie kościoła o. Jakuba ujrzałem zdjęcia 50-ciu koordynatorów parafialnych, którzy w sposób rzeczywisty i prawdziwy kierują parafia w tej samej mierze co i proboszcz, ale bezinteresownie, jako wolontariusze. Zazdrościłem im tak silnej organizacji. Tak jak 200 lat temu i dziś motorem tego kościoła są świeccy. Księża głównie tylko opiniują ich pomysły i sprawują sakramenty z czego nadal lwia część to chrzty dorosłych. Kraj do niedawna misyjny, dziś posyła i utrzymuje wielu misjonarzy. Ewenementem jest ilość zakonnic...około 10.000 przy 3000 księży, kilkunastu biskupach i jednym kardynale, na 4 miliony katolików. Jest czego zazdrościć i uczyć się od Koreańczyków. Pan Jezus wkracza do Azji i ja go tu odnalazłem na nowo.
10. Julia Kim
O objawieniach w Naju(Nadzu) słyszałem jeszcze jako kleryk. Potem obejrzałem film ilustrujący zdarzenia w tym miasteczku nieopodal Kwangdzu. Nie widziałem Julii, bo stosuje się ona posłusznie do werdyktu biskupa, by nie ukazywać się publicznie i by w jej domu nie sprawowano liturgii. Ja jednak wiem od ludzi zaufanych, ze dzieją się tam sprawy ważne dla kościoła, dlatego pojechałem i tam. Kościół w Korei jest młody...Jan Paweł II odwiedził Koree na 200-lecie chrześcijaństwa. Sto lat trwały krwawe prześladowania. Najpierw studenci z Pekinu Yi Byok i jego 4 kolegów z najprzedniejszych książęcych rodzin, zorganizowali chrześcijańską szkole na miejscu dzisiejszej katedry Myong Dong a potem dopiero po 20 latach dotarli Francuzi, by sprawować sakramenty, bo miejscowi liczni już katolicy nie mieli kapłanów. Pierwszy z nich zdążył zaledwie pojawić się w ojczyźnie i zaraz został stracony. Podobny los spotykał i obcokrajowców. Papież ogłosił 103 koreańskich męczenników z tego okresu. Pięknie udokumentowany jest ich los i każda góra w Korei posiada jakieś wspomnienie o chrześcijanach ukrywających się trudniących się garncarstwem i głoszeniem wiary. Przypadek Julii Kim potwierdza, ze Koreańczycy wciąż żyją wiara głęboką świeżą, mistyczna. Dużo przypadków konwersji sprawia, ze duch neoficki przepełnia każdy akt wiary co nie umniejsza atrakcyjności. Wręcz przeciwnie, dodaje posmaku, intrygi. Koreańczycy lubią kopiować europejska tradycyjna architekturę gotycka ale jest tez wiele eksperymentów w rodzaju kościołów jak pagody czy piramidy a kościółek Julii Kim jest zwykłą domowa kaplica, w której się czułem jakbym wrócił na Sachalin do starej kaplicy... do Rosji. Julia nawołuje do większej czci dla Eucharystii i kapłanów, oraz do zaniechania aborcji, która w krajach azjatyckich również się szerzy w zawrotnym tempie nawet w środowiskach katolickich temat jest przemilczany lub lekceważony. Jej dom był ostatnim miejscem jakie odwiedziłem. Na deser w Kwangdzu ujrzałem na ulicy sympatyczna mniszkę w ubranku barwy szarej i kapeluszu wietnamskiego kroju. Pochyliła się na mój widok w sutannie bez złości, z wielkim szacunkiem. Tak...tutaj buddyzm przygotował drogę Jezusowi i nie czyni mu wstrętów. Misjonarze czują się swobodniej niż w Prawosławnej Rosji.
Epilog
Takie były moje zabiegi, taka tułaczka po Korei. Choć jechałem tu bez pomysłu i bez przewodnika z kilkoma dolarami przy duszy ale z Bogiem w sercu, przeżyłem cudowna przygodę i ujrzałem niesamowicie prężny naród i kościół. Ks. Benedykt mówił mi kiedyś, ze uważa za zaszczyt fakt ze mógł tam pracować w czasach gdy wszystko rozkwitało i ze największym cierpieniem dla niego był dzień gdy po 30 latach pracy powiedziano mu, ze jest już niepotrzebny, bo miejscowych księży dość. Nie mógł się z tym pogodzić wiec trafił na Sachalin do Rosji. Tak nasze ścieżki się spotkały i tak koreański bakcyl przeszedł w sposób naturalny na mnie. Owszem i ja widziałem, ze raczej miejsca tu nie zagrzeje i ze Korea misjonarzy nie potrzebuje i nie chce. Wiec odjeżdżałem z podobnym uczuciem co on, łudząc się ze może jednak stanie się cud i moi rosyjscy Koreańczycy wezwą kiedyś do siebie na kapelana albo po prostu w gościnę, by dokończyć rozmowy niedokończone w parku na Gohyan Maul, na wyspie Tok Czok do, czy wśród braci M. Teresy w Pusanie.
Ks. Jarosław Wiśniewski