Wybierz swój język

VI. POLESIE

 

1. PIŃSK

 

Biskupem Mińsko-Mohylewskim i Administratorem Apostolskim Diecezji Pińskiej został wybrany w 1991-m roku wielokrotny zesłaniec łagrów sowieckich, 77-letni proboszcz z Pińska ks. Kazimierz Świątek. Podobnie jak abp Kondrusiewicz nie potrafił ten świątobliwy starzec opuścić rodzinnych stron i mimo, że był biskupem Mińskim wolał rezydować w Pińsku. Granice diecezji Pińskiej pokrywały się z granicami obwodów Brzeskiego i Homelskiego. Mińsko-Mohylewska diecezja natomiast terytorialnie obejmowała największy obszar i cztery obwody: Mińsk, Mohylew, Witebsk, Połock.

Podobnie jak w Grodnie w Pińsku jest spora liczba katolickich świątyń lecz najpiękniejszy kościół jezuicki został zniszczony. Ryszard Kapuściński znany polski dziennikarz, który dzieciństwo spędził w tym mieście dowiadywał się u tubylców jak się odbywało to barbarzyńskie zburzenie świątyni. Ludzie opowiadali, że trwało to pewnie z tydzień i wszystkim spędzało sen z powiek, bo huczało straszniej niż w trakcie wojny.

Pińsk to również miasto Sługo Bożego biskupa Łozińskiego, do którego kardynał ma wielki sentyment i słyszał niegdyś jak opowiadał szczegółowo historię jego grobu. Obecnie trumna znajduje się w dobrze oznaczonym miejscu zaraz po lewo od głównych drzwi wejściowych. Długie lata jednak kardynał obawiał się że komuniści zechcą odszukać jego grób i zdesakralizować. Kardynał Kazimierz wielokroć oburzał się w jak barbarzyński sposób traktowane są cmentarze w Związku Sowieckim. Podkreślał, że dla katolika to najważniejsze i najpiękniejsze miejsce pamięci o przodkach a dla Sowietów to tylko śmietnisko czyli “swałka”. Można na nią zwalić co tylko się chce i latami nie sprzątać.

 

Rzodkiewka od kardynała

 

Jak wspomniałem kardynał pokochał Pińsk i nie lubił go opuszczać mimo,, że w 1991 roku został ogłoszony biskupem w Mińsku. Jego pierwsza parafia po święceniach w 1939-m roku to były Prużany skąd trafił po wojnie za krąg polarny. Wspomnienia stamtąd miał tak straszne, ze nie chciał się nimi dzielić.

Po prostu wrócił w sowieckiej fufajce po śmierci Stalina.

Zgłosił się w parafii i nikt go nie poznał, bo był tak wyniszczony.

Od razu zamieszkał na ulicy Szewczenko 12 i tego adresu do dziś nie zmienia.

To podobnie jak plebania Kondrusiewicza w Grodnie najzwyklejszy drewniany, wioskowy domek. Choć jednak wioskowy i po franciszkańsku prosty to jednak panuje na nim szlachetna atmosfera przedwojennej Polski.

Miałem zaszczyt odwiedzić kardynała w lipcu 1998-m roku. Posadził mnie za stół i częstował kanapkami. Gdy się spostrzegł, ze nie jem mięsa osobiście pobiegł do ogródka i narwał mi cały pęk rzodkiewki.

Kardynał pozostał tym samym arystokratą jakim zawsze był i choć tyle lat żył w ZSRR nie utracił swoich polskich manier. Może to razić ucho białoruskich patriotów ale kardynał jakoś szczególnie nie dbał o popularyzację białoruskości. Mimo to właśnie pińskie seminarium a nie grodzieńskie większość wykładów ma po białorusku podczas gdy w Grodnie wszystko jest po polsku.

Wychowankowie pińskiego seminarium to te kadry, które stanowią przyszłość w sensie płynnego przechodzenia na język narodowy. W Grodnie to się dokonuje dużo wolniej.

 

Pińskie Seminarium

 

Jezuicki kościół w Pińsku wysadzili sowieci ale klasztor podobno się ostał. Niemcy pomogli sfinansować jego odbudowę i zdaje się w tym budynku właśnie mieści się konkurencyjna wobec grodzieńskiej Alma Mater uczelnia. Nigdy nie widziałem tej budowli choć bywałem w mieście. Znam natomiast pewnego kapłana, który trafił jako wykładowca do tego seminarium prosto ze studiów biblijnych na KUL. Mowa o dobrze mi znanym księdzu Jarku Giżyckim. Przed studiami pracował długie lata na Donbasie w szeregu księży Chrystusowców, którzy mają też swoje placówki w diecezji pińskiej. Nic więc dziwnego, że ks. Jarek trafił tam do pracy. Odbyło się to w roku 2003. Wytrwał on tam chyba ze dwa lata.

Jak bardzo był lubiany na Białorusi mogłem się przekonać z pewnego listu jaki dotarł pomyłkowo do mnie na Donbas. Księdza przeniesiono do Mikołajewa i jego dawni parafianie z Białorusi napisali do mnie do Makiejewki z prośbą o powrót. Widać z tego, że prócz pracy w seminarium ksiądz Jarek skutecznie zajmował się też duszpasterstwem.

Co do pińskiego seminarium, to ma ono bardziej białoruski profil językowy niż “polskie” seminarium grodzieńskie. Trafiają do niego głównie kandydaci ze wschodnich rubieży Białorusi, zwłaszcza ze stolicy czyli z Mińska, nic więc dziwnego, że tam właśnie jest większe zapotrzebowanie na mowę ojczystą. Wiem skądinąd, że kościół katolicki na Białorusi jest jedyną instytucją w kraju, która świadomie wspiera znikający z życia publicznego w kraju język państwowy.

Choć to czasem dziwi polonusów ale taka jest właśnie postawa kościoła i mnie osobiście ona nie dziwi i nie dręczy. Taka była również filozofia “jagiellońskich kresów”. W popieraniu ruskiej kultury i języka również w urzędach i w kancelarii Wielkiego Księstwa Litewskiego leżał patriotyzm i fenomen pierwszej Rzeczypospolitej. Język polski owszem miał się dobrze na uczelniach na równi z łaciną. “Mowa Rusinów” jednak nikogo nie drażniła i nie niepokoiła, bo byli oni wtedy lojalnymi obywatelami naszego kraju. Nikomu do głowy nie przychodziło, żeby z powodu języka czy wyznania burzyć ojczyznę Obojga Narodów.

 

Gubernator Czub

 

Powiedzieć na Polaka, że jest “czubek” to będzie bardzo obraźliwie brzmiało. Czub natomiast po rosyjsku znaczy po prostu grzywka. Któregoś razu w Rostowie nad Donem odwiedzając urząd obwodowy w sprawie rewindykacji mienia kościelnego napotkałem kobietę, która przyjęła chrzest w kościele na Łubiance ale miała chyba słabą katechizację i niejasne motywacje bo w kościele jej nie było widać latami. Druga rzecz, że jako posłanka do rosyjskiej Dumy pewnie więcej tam przesiadywała w Moskwie niż gdzie indziej. Gdy się dowiedziała po co przyszedłem przebojem zorganizowała dla mnie spotkanie face tu face z gubernatorem o śmiesznym nazwisku Czub.

Długo próbowała jak mogła wytłumaczyć okrężnymi drogami temu urzędnikowi co to takiego kościół katolicki i co to takiego ksiądz, aż wreszcie zmęczony “czubek” przerwał jej opędzając się jak od muchy i skomentował bardzo rozsądnie:

“Proszę pani, ja jestem z Pińska białoruskiego i co to jest kościół oraz ksiądz wiem lepiej od pani, a teraz proszę do rzeczy”. Powiedział to tak stanowczo z takim przyjaznym wyrazem twarzy, że nie sposób było się obrazić.

Okazało się, że nie taki już z niego czubek jak się wydawało.

 

2. BRZEŚĆ

 

Brześć jak się rzekło ojczyzna mego profesora Kułakowskiego. Stąd pochodziła również pani Basia, moja chora, którą jako kleryk odwiedzałem w każdą niedzielę.

Od nich otrzymałem pewne strzępy informacji. Z nimi kojarzyłem to miasto i nadal. Kojarzę. Tuż przed Powstaniem Styczniowym głównodowodzącym twierdzą miejscową był Rafał Kalinowski zanim przeszedł na stronę powstańców mimo, że z góry zakładał przegraną. Poszedł by złagodzić klęskę.

O Brześciu wiadomo, że tutaj najpierw wkroczyli Niemcy w 1939 roku, potem odbyli wspólną defiladę z Rosjanami i zgodnie z paktem Ribbentrop - Mołotow przekazali sowieckiemu sojusznikowi miasto i twierdzę, która po dwu latach wedle romantycznej legendy miała się bronić nie mniej bohatersko niż Sucharski pod Westerplatte. Mówi się, że kilka miesięcy obrońcy Brześcia nie wiedzieli, że niemieckie wojska zajęły już cały kraj.

Dla sowieckich ludzi to symbol na miarę obrony Stalingradu.

Dla mnie jako Polaka to brzmi śmiesznie i trywialnie. Pachnie też ironią losu i sarkazmem. Opowiada się ludziom o heroicznej obronie w 1941-m i milczy o  cynicznej defiladzie w 1939-m.

W centrum miasta po wojnie wzniesiono pomnik Lenina, z wyciągniętą dłonią. Dłoń pokazywała dokładnie dokąd dowiedzie komunizm w sowieckim wydaniu.

Ręka była wyciągnięta w stronę kościoła i każdy sobie na ten temat wiele żartów stroił.

Wielokroć przez Brześć podróżowałem jako kapłan. Wiele godzin przesiedziałem na dworcu. Tutaj trafili moi parafianie Piwunowie z Kałmucji i nawet jedna parafianka, dziennikarka i instruktor karate Irena z Kamczatki.

Pewnego razu opuszczając Brześć z grupą dzieci zwykłym starym wagonem z drewnianymi siedzeniami dostrzegłem z konsternacją jak pewien błazen wpycha we wszelkie szczeliny plastykowe woreczki z płynem. Miał tych woreczków setki. Sporo też papierosów. Kiedy celnik sprawdził moje dzieci i dostrzegł w mej twarzy jakieś podniecenie zapytał po rosyjsku “czy wszystko w porządku?”.

Ja mu na to odpowiedziałem, “owszem tak, my jesteśmy w porządku ale wagon jest pełen wódki i papierosów“.

Ja wiem, że dla wielu ludzi bezrobotnych to był jedyny sposób na przeżycie w tamtych czasach, ale wiem również, że od białoruskiej wódki wielu Polaków straciło zdrowie, zwłaszcza wzrok a niektórzy życie.

Przyjąłem na siebie niepopularną rolę kapusia a nawet pewne ryzyko zemsty, bo nie podobał mmi się taki rodzaj edukacji jaką na oczach małoletnich dzieci i kapłana bez skrupułów uprawiał ten bezkarny drań.

Owszem cały jego towar przepadł a ja po chwili widziałem jego zasępioną twarz na dworcu w Terespolu. Czym prędzej kupiliśmy bilety do Siedlec, by się z tym panem więcej nie spotykać. Z Siedlec dalej już droga wiodła na Parafiadę to mógł być 1996-ty lub 1997-my rok. Pozostałe dwie Parafiady 1998-99 jeździliśmy samochodami i raczej przez Grodno gdzie granica zdawała mi się bardziej swojska i przyjazna.

 

Ksiądz Olszewski

 

Ksiądz dziekan Olszewski to kapłan z diecezji Drohiczyńskiej.

Wieloletni proboszcz na którego miejscowe KGB ostrzyło sobie zęby i mimo protestów parafian został on wyrzucony zdaje się w 1998-m roku.

Wkrótce przed deportacją miałem przyjemność poznać go osobiście.

Odbierałem z granicy transport z kaplicą w niemieckich kontenerach.

Nawet jedną noc zatrzymałem się na plebanii w jego parafii.

To był bardzo mocny i szczęśliwy sen.

Potem jeden raz widzieliśmy się w Polsce.

 

 

3. BARANOWICZE

 

Z Baranowicz pochodzi mama mego kolegi kursowego z Seminarium pani Czesława Rojecka. To jeden z powodów, że w 1990-m roku na jesieni właśnie z Jurkiem do tego miasta na chwilkę wpadliśmy na taksówce z Nowogródka.

Było to 20 lat temu. Byłem wtedy diakonem. Za jakiś czas miałem tu być znowu jako kapłan przejazdem. Nigdy jednak nie miałem czasu przyjrzeć się temu miastu  dokładnie. Na swej pierwszej placówce w Rosji spotkałem wykładowcę o nazwisku Silutin, który przedstawił się jako Polak pochodzący z Baranowicz. Inni parafianie mówili o nim, że to po prostu Żyd z Białorusi.

Fascynowało mnie i intrygowało nieraz to przemieszanie polskości kresowej z żydowskim właśnie żywiołem. Nie wydaje mi się by to było coś złego. Nie jestem purytaninem w kwestiach rasowych ani tym bardziej rasistą czy antysemitą choć zdaje sobie sprawę z uwarunkowań okresu sowieckiego. Wiem, że żywioł żydowski instrumentalnie był traktowany w eksterminacji polskich patriotów.

A karta długo będzie burzyć krew w żyłach ofiar różnych procederów.

O Baranowiczach nasłyszałem się wiele z opowieści sióstr z licznych legend na temat Biskupa Mazura, który właśnie w Baranowiczach zdobywał szlify misyjne gdy chodzi o Wschód.

Baranowicze to jedno z tych okolicznych miast, które mogło konkurować z Nowogródkiem do statusu województwa. Dziś jest znacznie większe i widać rozmach we wszystkim co tu się dzieje zwłaszcza gdy chodzi o życie parafialne.

Można powiedzieć, że  jest to po części zasługą kolejnego tajnie  święconego kleryka, który murów seminaryjnych nigdy nie widział. Mowa o Antonim Hej, który urodził się na zsyłce w Kazachstanie ale ponieważ miał krewnych na Białorusi to jego rodzina po wojnie wróciła na stare śmieci i tutaj właśnie udało mu się jako kapłanowi zakotwiczyć.

Kiedy przez abp Kondrusiewicza zabrany został do Moskwy na Wikariusza Generalnego przekazał parafię w ręce innych kapłanów między innymi werbistów z Polski.

 

Werbiści

 

Pośród Werbistów najbardziej dynamicznym człowiekiem zdawał się być ksiądz Jerzy Mazur, który zdobył sobie wielkie zaufanie arcybiskupa Świątka. Trzeba bowiem zaznaczyć, że wedle obecnych granic administracyjnych jest to obwód brzeski a więc diecezja pińska. Dzięki temu zaufaniu arcybiskupa Jerzy Mazur miał carte blanche na wiele inicjatyw. Otwarto Instytut Katechetyczny, wydawano tu trzyjęzyczną gazetę “Dyialog“.

Było studio radiowe, do którego na sesje przyjeżdżał mój znajomy kapłan z Rosji o. Darek Harasimowicz, by wspólnie z Igorem Baranczykowem zapisać kasetę z popularnymi pieśniami pielgrzymkowymi. Powstał tu wielki klasztor werbistów i jeszcze większy sióstr misjonarek świętej rodziny. Stąd wyruszała pielgrzymka piesza do Budsławia. Choć są to zasługi świetnego kolektywu to jednak ks. Mazur jako koordynator zbierał laury i dostąpił wyniesienia na biskupa w Irkucku. Nie sposób było nie dostrzec organizacyjnych talentów kapłana. W warunkach syberyjskich potwierdził on, że wybór nie był przypadkowy i większość inicjatyw z Baranowicz zostało skopiowanych w Irkucku, mało tego zwielokrotniono dynamikę. Tak jak Baranowicze stały się wzorem dla całej Białorusi tak również Irkuck promieniował potem dynamiką i entuzjazmem misyjnym. Niestety każde wspaniałe dzieło ma swych zwolenników i wrogów. Ten piękny przelot “orła z Baranowicz” został przerwany w połowie.

Teraz ten przelot jest kontynuowany w warunkach niewielkiej na polską skalę choć sporej terytorialnie i misyjnie ciekawej diecezji ełckiej. Wiele z misyjnych doświadczeń ma tu zapewne prawo bytu i sadzę, że młody nadal biskup podłamany życiem wykorzystuje z pożytkiem.

 

Misjonarki

 

Misjonarki Świętej Rodziny to miejscowe zgromadzenie w tym sensie, że kolebką Misjonarek było miasto Mohylew. Baranowicze przejęły rolę domu prowincjalnego ze względu na centralne położenie względem nowych granic Białorusi i znane sympatie obecnego kardynała. Tą samą miłością z jaką nie bez powodu odnosił się kardynał Świątek do werbistów darzył również siostry misjonarki, które chętnie się włączały w wiele inicjatyw na terenie obu diecezji to znaczy w Pińskiej i w Mińskiej.

Jest w tym zapewne jakaś sprawiedliwość dziejowa. Siostry wiele wycierpiały w czasach rewolucji a potem jeszcze więcej w okresie II wojny światowej i z powodu zmiany granic. Traciły domy, trafiały na zsyłkę, zeszły do podziemia a Bolesława wciąż im mówiła: “dzieła Boże klęsk nie znają”!

Baranowicze to znak tego zwycięstwa.

 

4. SŁONIM

 

Słonim również odwiedziłem jako kleryk jesienią 1990 i jako kapłan latem 1999.

Sama nazwa Nieśwież ma w sobie jakąś magnetyczną siłę przyciągania. Podobnie jak w Nowogródku i tutaj było kilka kościółków lecz część z nich przejęli Prawosławni.

Napotkałem tutaj jakieś siostry ze Słowacji. Ponieważ to było dawno nie kojarzę co  to był za zakon. Być może benedyktynki, bo wiem na pewno, że przed wojną tu były ale wyjechały i osiedliły się w Sierpcu czyli w moich stronach rodzinnych.

Ze Słonimia lub z Nieświeża pochodziła również siostra Adriana, która była przełożoną w Staroźrebach pod Płockiem a potem pracowała na misjach w Orszy.

 

Kapucyni

 

Kojarzę natomiast świetnie braci kapucynów, których odwiedzałem w bardzo konkretnym celu. Dość długo prosiłem, by się zdecydowali na przyjazd do Rosji i aktywnie o to zabiegałem. Miałem w tym pamiętnym roku 1998-99 serię spotkań w sekretariacie w Warszawie na ul. Miodowej. Udało się pogadać z samym Generałem i skutek był taki, że właśnie ze Słonimia na jeden rok przyjechał na zastępstwo brat wikariusz Dezor, któremu Rosja bardzo do gustu przypadła. Przeżył on w Nieświeżu wylew krwi do mózgu mając niespełna 40 lat.

Przełożony ze Słonimia był zakochany w wizerunku MB Żyrowickiej i zaangażował się w popularyzację sprawy w kapucyńskim kościele. Opiekował również miejscowe kapucynki, które jeśli się nie mylę też wyszły z podziemia a on był dla nich czymś w rodzaju założyciela.

Z powodu tych odwiedzin miałem niezły zamęt w głowie i w żołądku. Ktoś podarował dla parafii cały kontener pumpernikla w puszkach, który kiedyś należał do Wermachtu. Smaczne to było ale ja długo pościłem  zanim spróbowałem tych wspaniałości więc mi burczało w brzuchu całą drogę z Nieświeża do Rostowa nad Donem.

 

5. ŻYROWICE

 

Matka Boża Żyrowicka jest czczona w Białowieskiej parafii świętej Tereski.

Warto o tym wiedzieć bo choć to malutkie miasteczko to bardzo niezwykłe nie tylko z powody żubrów. Na oazie w 1989-m roku bardzo odczułem specyfikę tego miejsca i niezwykła energetykę.

Nie trzeba wiele szukać, wystarczy pogadać z białostockimi księżmi i każdy zna parę legend o plebanii na której mieszkać nie sposób, bo podobnie jak w Strachocinie pod Sanokiem czy w Sokółce cos tam się nocami i latami działo niewytłumaczalnego. Dla jednych to zły duch, dla innych dusza Kapłana zamęczonego wyrzutami sumienia a dla mnie raczej zachęta do poszukiwań prawdziwej przyczyny, która może być właśnie jakoś powiązana z losami partyzantów uciekinierów z tej i z drugiej strony z czasów faszystowskich i z czasów sowieckich. Tutaj istnieje potrzeba wielkiej modlitwy. To miejsce się tego po prostu dopomina i ja sądzę, że kiedyś taki dzień nastąpi kiedy nie tylko do Świętej Wody czy do Różanegostoku i Krypna będą ludzie pieszo chodzić. Może o sobie też przypomnieć cudowny obraz Żyrowicki.

 

Pocztówki Świąteczne

 

Jako diakon w seminarium Białostockim wyszedłem z pomysłem, żeby świąteczne pocztówki które zwykle słaliśmy do kleryków wysłać również do prawosławnych seminariów za wschodnią granicę.

Wysłaliśmy do Zagorska i do Petersburga lecz również do Żyrowic na Białorusi.

Nie trzeba wielkim być uczonym by się przekonać, że jak większość świątyń na Zachodniej Białorusi również Żyrowice mają swoją unicką prehistorię. Dziś Prawosławni robią co tylko możliwe, żeby nikt tej historii nie znał i nie pamiętał zresztą podobnie się dzieje w Poczajowie na Wołyniu i w polskim skądinąd Supraślu.

Gorzkie są to tematy ale uciekać od nich w imię prymitywnie pojmowanego ekumenizmu byłoby tchórzostwem i zdradą. Droga na skróty to chyba nie jest właściwą drogą w poszukiwaniu prawdy.

 

Dziad z toporem

 

Taką scenę “na skróty” miałem okazję oglądać w samych Żyrowicach wiosną 1992-go roku. Przyjechaliśmy do sanktuarium z trwogą w sercu. Zgłosiłem się do Rektora, przedstawiłem się a ponieważ był grzeczny poprosiłem by pozwolił komuś z kleryków oprowadzić grupę dzieci z Polski.

Kleryk wysoki chłopak z Rosji bardzo życzliwie i ciekawie nam opowiadał różne historie a ja to przekładałem na język polski. Większości ludzi to nie przeszkadzało ale pewien troglodyta rzucił się nagle na nas krzycząc “dajcie topora ja przegonie tych parszywych katolików”. Nasz młody klery czek miał sporo kłopotu zanim go uspokoił. Dziad się oddalił ale widać było jak zieje nienawiścią i zgrzyta zębami.

Mieliśmy trudną lekcję ekumenizmu praktycznego. Stan w jakim się wtedy znajdował ten dialog na dzień dzisiejszy jest niewiele lepszy. Hierarchowie Prawosławni korzystając z języka dyplomacji w sposób niby kulturalny wysyłają pod adresem papieża i kościoła podobne szyfry zapakowane w koperty uczoności i teologicznych frazesów o terytorium kanonicznym i prozelityzmie.

Matka Boża w swym cudownym wizerunku Żyrowickim była świadkiem tych wydarzeń i pewnie jeszcze niejedno się zdarzy w jej sanktuarium zanim ten niewidzialny tomahawk zostanie zakopany a nasi kapłani zasiada razem przy ognisku i wypalą fajkę pokoju. Szkoda, że jestem niepalący.

 

6. MOZYRZ

 

Miasto Mozyrz znam jedynie z opowieści księdza Henryka, bardzo pobożnego dziekana, którego spotkałem w Fatimie w 1995-m roku. Przejeżdżałem owszem przez to miasto kilkakroć ale nie udało mi się go bliżej zapoznać.

 

7. HOMEL

 

Akademia Medyczna

 

Gdybyś zabłądził w Homlu szukając kościoła, zapytaj o Akademię Medyczną i każdy ci powie. Malutki kościółek, który był przedtem przedszkolem przerobili katolicy na ogromny klasztor. Mieści się w nim centrum parafialne dla neokatechumenatu.

Byłem tam trzykroć i tylko raz spotkałem proboszcza, o którym słyszałem jeszcze jako kleryk, że to wybitna postać.

Owszem przyjemnie nam się gawędziło. Byłem tam z salezjaninem Edwardem w 1998-m roku. Nawet przenocowaliśmy, bo proboszcz był gościnny. Rozmach budowy bardzo duże robił wrażenie ale jak wiadomo neokatechumenat to wielka rodzina i dlatego potrzebuje dużych pomieszczeń.

 

Łysy Proboszcz

 

Salezjanin i Sławek, czyli proboszcz z Homla byli podobnej budowy fizycznej i oboje łysi jak kolano. Pośród różnego rodzaju dekoracji na plebanii dostrzegłem figurkę 12-letniego Jezusa u stóp Józefa.

Już dawno taka scena mi po głowie chodziła. Jeszcze jako kleryk miałem słabość do św. Jozefa. Taka figurka stała na podwórku plebanii w rodzinnym Skrwilnie wiec zapytałem czy by nie podarował. Gdy się spytał po co powiedziałem, ze dla Syberii, bo się właśnie wybierałem jesienią w te strony.

Jak obiecałem tak zrobiłem. Tę Homelską figurkę odwiozłem biskupowi Mazurowi

Do Irkucka 20 listopada tego samego roku. Wkrótce się okazało, że nowa katedra w Irkucku będzie mieć taki tytuł a z czasem cała diecezja będzie nazwana diecezją św. Józefa.

 

Anatol Parachniewicz

 

W tym czasie kiedy ja po raz pierwszy odwiedzałem Indurę w okolice Homla udali się inni dwaj starsi klerycy Krzysiek Romanowski i Darek Mateuszuk. Zaprosił ich nasz rówieśnik, kleryk z młodszego kursu w białostockim seminarium wychowanek domu dziecka Anatol Parachniewicz. Okazało się, że choć Anatol rósł bez rodziców to jednak ojca miał i nie zarwał z nim kontaktów. Okazało się również, że choć w kółko nam opowiadał o swym białoruskim pochodzeniu to jego rodzinna więc na Homelszczyźnie to w większości katolicy z polskimi korzeniami.

Tak przynajmniej opowiedział gościom tato Anatola gdy sobie troszkę wypił a potwierdziły to liczne napotkane wioskowe babcie. Czy tak mówiły z grzeczności czy potwierdzały prawdę to już “insza inszość”. Opisuję jednak całą tę sytuację by znowu dodać pikanterii do tematu: “co dla Poleszuka znaczy być Polakiem, albo Białorusinem”!