II. CZTERDZIEŚCI DNI TRANZYTEM
Piętnaście pielgrzymek na prawy brzeg.
32.500 km - 40 dni
W latach 1993-2010 minimum 15 razy poruszałem się po terytorium Zachodniej Ukrainy. Głównie były to przejazdy z Rosji do Polski a więc trzeba było przemierzać całą Ukrainę i wschodnią i zachodnią. Czemu jednak akcentuję Zachód?
Robię tak, bo wszystkie niemal przesiadki lub postoje czy noclegi dokonywały się głownie tam: w Kijowie, we Lwowie, na Podolu, Polesiu lub na Wołyniu.
Wiele razy noc spędzałem na granicy w Krakowcu lub w Medyce.
Kilkakroć w Jagodzinie nieopodal Dorohuska.
Kilka noclegów zaliczyłem na przedmieściach Lwowa w Zimnej Wodzie u kolegi greko-katolika, kilka u krewnych mych parafian na przedmieściach Chmielnicka, jeden w Ostrogu w parafialnej kotłowni.
Jeden raz w kapucyńskim Staro-Konstantynowie.
Bardzo gościnny był dla mnie salezjański Korostyszew i lwowskie Brzuchowice. Trzykroć nocowałem w kapucyńskim Kijowie i franciszkańskim Boryspolu.
Tą część Kijowszczyzny stricte lewobrzeżną traktuję integralnie jako składową stolicy. Moja opowieść nie jest spójna w tym geograficznym sensie.
Można w niej będzie znaleźć fragmenty wspomnień z lewobrzeżnego Krymu czy komentarze o Chersoniu. Są tutaj też wspomnienia z Dniepropietrowska i z Dnieprodzierżyńska, których mentalność można by odnieść do Wschodniej Ukrainy, bywałem i tam po kilka dni z noclegami. W tym jednak wypadku to miasta prawobrzeżne i można o nich spokojnie rozważać w tej części ukraińskiej opowieści.
Wiele razy korzystałem z najprostszej formy przemieszczania się pociągiem Lwow-Adler z pominięciem Kijowa. Inne samochodem lub busikami. Wtedy Kijów był miejscem postoju lub tranzytu. Kilka razy odwiedzałem Kijów latając przez lotnisko Boryspol. Zarówno Kijów jak i Lwów robiły na mnie wrażenie wielkich miast.
Podobnie gdy chodzi o Dniepropietrowsk.
Obserwowanie Ukrainy w takich cygańskich warunkach jest dość specyficzne i utrudnione, zdeterminowane pospiechem i nerwami, które towarzyszą pokonywaniu nie zawsze przyjaznej granicy.
Tym nie mniej właśnie te podróże to część składowa mojej wieloletniej misji.
Bez tej adrenaliny z tych podróży i wspomnień byłbym zapewne całkiem innym człowiekiem.
1. Czerwiec 1993 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Pielgrzymka do Polski, jedenaście osób:
Rostów - Kijów - Lwów - Kalwaria Zebrzydowska - Opole - Częstochowa - Lwow - Kijów - Rostów
Na tej pielgrzymce miało nas być dużo ze czterdzieści osób.
Rzuciłem pomysł, żeby to była grupa ekumeniczna. Owszem była w niej córka batiuszki Włodzimierza Korjaki i dwie Żydówki, które zachowały się lojalnie.
Członek polskiej organizacji, biznesmen Korastyliow zagwarantował 10 bezpłatnych biletów za prawo dysponowania pozostałymi 30-toma miejscami. Ja miałem załatwić noclegi w Polsce i trasę pielgrzymkową co dla wielu miało być po prostu wycieczką. Gdy jednak dostrzegłem, ze nasi pielgrzymi mają torby pełne jakby jechali na zsyłkę na Syberię, stało się dla mnie jasne, że z takimi pielgrzymami nie ma sensu się szwendać po sanktuariach.
Przekonałem się, że grupa nie dojedzie do miejsca przeznaczenia już w Kijowie. Mieliśmy wspólnie chodzić cały dzień po mieście i zwiedzać kościoły ale do grupki katolików nikt się nie dołączył wiec spotkaliśmy się dopiero wieczorem w kolejnym pociągu, który miał bezpośrednio jechać do Krakowa.
Uprzedziłem listownie kustosza z Kalwarii Zebrzydowskiej, że chcemy tam przenocować. Zamówiłem 40-ci miejsc ale dojechało nas tylko jedenaście.
Pozostali woleli handlować w Krakowie, gdy się dowiedzieli, że jedziemy prosto na wioskę odłączyli się od nas bez żadnych namów z naszej strony…
Nasz grupa spodobała się trzem diakonom z Ukrainy wśród których był Szymon Szyrokoradiuk młodszy brat nominowanego w 1995-m roku na kijowskiego biskupa ks. Stanisława z Połonnego. To Szymon właśnie domówił się z pewnym kierowcą, by z klasztoru dowiózł nas na dworzec kolejowy, bo dostrzegł, że mamy w grupie starsze, z trudem chodzące osoby.
Podobnie zaskoczeni byli kustosze w Górze Św. Anny i biskupi z Gliwic oraz z Sosnowca. Oczekiwali najazdu watahy Rostowczan a spotkali nędzne szczątki wielkiej grupy. Nie byliśmy w stanie zjeść tej ilości jedzenia jaka czekała nas w klasztorze. W Opolu ledwie nas wystarczyło, by do każdej parafii trafił jeden pielgrzym do zbierania ofiar. Choć ludzie nie nawykli do takiej roboty wszyscy potraktowali to jako zabawę i z Opola do Częstochowy jechaliśmy w prześwietnym humorze.
Zaplanowaną trasą jechaliśmy bez przeszkód.
Jedynie nie wiedziałem jak wracać będziemy.
Wszystkie bilety powrotne miał w garści Pan Korastyliow.
Owszem spotkaliśmy się we Lwowie a potem znowu w Kijowie.
Odgrażał się ze mnie poda do sądu, ze nie wypełniłem zobowiązań. Śmieszne to były pogróżki, bo żadnej umowy pisemnej nie było. Jedynie dżentelmeński układ o pomocy wzajemnej.
Gdy ten złamał zasady pielgrzymki zaopatrując wszystkich swych ludzi w morze wódki, ja czułem się zwolniony ze wszelkich obietnic.
Dla jedenastu osób jak się okazało nie tak trudno i nie drogo udało się zdobyć bilety i choć jechaliśmy w tym samym pociągu to jednak w różnych przedziałach.
Tak więc pierwsze spotkanie z Ukrainą było dość bolesnym przeżyciem. Owszem wizyta w Kościele św. Mikołaja była przeżyciem, które w pamięci zapisało się na zawsze. Podobnie było w kościele św. Aleksandra, który niestety cały był udekorowany w rusztowania. Dostaliśmy nawet zaproszenie na plebanie od ks. Proboszcza Jana Kaprana. Ostatni kościółek był karmelicki w odległej dzielnicy Światoszyno. Wokół ternu kaplicy spora działka z kwiatami i z warzywami, siostry pracujące na nie jakby na daczy. Wokół kaplicy osiedla i wysokie wieżowce a mimo to króluje zapach lasu, który się wdziera do miasta a nie na odwrót. Pełna harmonia, może to skutek wypowiadanych w klasztorze modlitw.
Zwiedzanie Pieczerskiej Ławry było pozbawione smaku, bo nie weszliśmy do żadnej pieczary.
Choć w drodze powrotnej sporo czasu we Lwowie mieliśmy spędzić to jednak wyszło nerwowo i tylko po dworcu kilka godzin biegałem w te i we w te szukając u różnych władz dworca biletów po znajomości. Dotarłem do samego dyrektora Dworca, który widząc sutannę zachował się bardzo lojalnie.
Chociaż bardzo tego nie chciałem mimo wszystko spotkaliśmy drugą połowę pielgrzymów, którzy mieli kiepskie miny a szef grupy najpierw zapraszał nad byśmy zajęli swoje miejsca w pociągu, wykupione przez niego wcześniej. Gdy jednak dostrzegł, że nic od niego nie potrzebujemy wręcz się nachalnie odgrażał, że mnie poda do sądu. Pierwszy więc w życiu kontakt ze Lwowem nie był dla mnie nazbyt fortunny. Musiałem się zmierzyć z nie lada wyzwaniem jakim był post-sowiecki cyniczny biznes i zwykłe chamstwo hipokryty. Owszem jedna z parafianek w grupie wiedziała, że ten pan jest nieuczciwy, ostrzegała ale jako młody ksiądz chciałem widzieć w każdym człowieku potencjalnego syna marnotrawnego. Na ten raz mi nie wyszło.
2. Czerwiec 1994 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Pielgrzymka z Taganrogu do Polski 15 osób:
Taganrog - Lwow - Przemyśl - Kraków - Częstochowa - Łódź - Łagiewniki - Rypin
Na ten raz nie brałem osób postronnych. Na pielgrzymkę jechały głownie osoby z nowej parafii w Taganrogu. Ze starej jedynie pewien Ormianin i dwie malarki, które dekorowały kaplice w Batajsku. Był Jozef Czałabow i jego siostra Tamara, aptekarz Sergiusz, siostra Stefania. Parę osób z Kałmucji w tym Sława Kałmuk, u którego w paszporcie dopatrzono się niedostatków. Pieczątka na zdjęciu miała być fioletowa a była czarna wiec chłopak musiał zostać. Sporo młodzieży lecz nie spamiętam, kto był kto nie był zresztą mniejsza z tym. Tym razem jechaliśmy z przystankiem we Lwowie. Nawet się udało załatwić nocleg. Dalej na autobus mieliśmy jechać i do Przemyśla jak cygani prawdziwi.
Dodam, że wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu napotkałem o. Lucjana Szymańskiego, który nam opowiedział historię klasztoru św. Antoniego, w którym nocowaliśmy i jeszcze mieliśmy nocować w drodze powrotnej. Kto z nas mógł przewidzieć, że już za rok czasu o. Lucjan dołączy do rostowskiej ekipy misyjnej i zajmie się pracą w Kałmucji.
Co do noclegu to przyznam, że nie poszło gładko. Uzgadniałem tę sprawę z biskupem Trofimiakiem, który w tym momencie był jeszcze biskupem pomocniczym we Lwowie i przez telefon bardzo entuzjastycznie ze mną rozmawiał. Pomysł był taki, że my przyjeżdżamy na odpust św. Antoniego i nocujemy w parafii Franciszkańskiej. Biskup powiedział, że nie będzie problemu ale powiadomić Franciszkanów zapomniał. Dobrze, że proboszcz o. Władysław miał głowę na karku i jakoś nas rozlokował. Sam już nie mam pojęcia jak to było aleśmy spali jak popadło i w zakrystii i w kościele kto na materacu, kto na kanapie a kto po prostu w konfesjonale czy na ławce. Prawdziwa pielgrzymka.
3. Czerwiec 1996dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Wyjazd z dziećmi na Parafiadę, 10 osób:
Rostów - Lwów - Warszawa - Rostów
Na tej pierwszej w mym życiu parafiadzie miałem do pomocy parafian z Taganrogu: Jozefa Czałabowa i panią Szyszko wykładowczynię. W grupie też były ich córki, kilkoro chłopców z Batajska. Pod koniec Parafiady zaprzyjaźnił się z nami Krzysztof Kita diakon z diecezji Tarnowskiej i na pół legalnie przekroczył razem z nami dwie granice. Tradycyjnie jechaliśmy przez Lwów i tak wracaliśmy.
Z Bożą pomocą żadnych zgrzytów. Jak przebiegał pobyt we Lwowie nie jestem w stanie sobie żadnych szczegółów przypomnieć. Dodam, że na ten raz na parafiadzie były głównie dzieci z Taganrogu i to sporo Ormian.
4. Wrzesień 1996 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
1500 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski powrót przez Białoruś)
Wspólna podróż do Polski z księdzem Edwardem w drodze do Niemiec i Hiszpanii:
Rostów - Charków - Kijów - Korostyszew - Lwow - Warszawa - Koenigstein - Warszawa - Madryt - Warszawa - Moskwa - Rostów
Jedna z najdłuższych i najciekawszych wspólnych wypraw na Zachód.
Do dziś nie wiem jak mi się udało namówić ks. Edwarda na taki rekonesans.
We wrześniu tego roku na placu budowy kościoła w Rostowie po trzech latach zastoju nareszcie coś drgnęło. Na plac wjechały buldożery, wykopano rowy pod fundament i piwnice. Projekt, który zamówiłem jeszcze jesienią 1992-go roku nareszcie się na coś przydał. Skoro zaczęła się budowa to potrzebne też były fundusze. Powiedziałem Edwardowi, że najlepiej jeśli się w Niemczech u sponsorów stawi osobiście to może przyspieszyć proces zdobywania środków na budowę. Ten argument chyba przekonał Edwarda, pojechaliśmy jego mikrobusem Fordem. Psuł nam się po drodze, ciekło z chłodnicy. Naprawialiśmy co chwila z pomocą dobrych ludzi. Edward zasypiał po drodze i nawet na jakiś odcinek trasy powierzył mi kierownicę. Jechałem z wielkim strachem i szybko oddałem pałeczkę. Najpierw wpadliśmy do Salezjanów w Warszawie, potem do sióstr Misjonarek w Komorowie. Tam miałem odebrać bilet do Madrytu, który wydał mi się zbyt drogi. Z pomocą ks. Edwarda zwróciłem go w agencji i kupiłem bilet autobusowy, bo z Dworca Centralnego można było dojechać bezpośrednio do Hiszpanii. Tam również czekano na mnie za jakiś czas po odwiedzinach w Niemczech. Jak widać obojgu nam się nie spieszyło. Zastępował nas nowy współbrat ksiądz Jerzy Królak, który w tym czasie miał wiele zapału do pracy. Po załatwieniu spraw w Warszawie byli znowu Salezjanie tym razem Wrocław. Tam pewien młody kapłan salezjanin napisał nam kilka dokumentów po niemiecku, które miały być pomocne w prowadzeniu pertraktacji ze sponsorami. Widziałem jak ten ksiądz prowadzi duszpasterstwo młodzieżowe, to było mocno ekstrawaganckie. Byłem przy grobie Edyty Stein. Dopiero potem ruszyliśmy na Bawarię. Pierwsze były odwiedziny w Monachium a dokładniej we Freisingu w Renovabis. Takie pierwsze koty za płoty. Miasteczko Freising, wielki zamek bawarskich biskupów, złota niemiecka jesień. Nikogo nie znaliśmy. Słabo też znaliśmy język, jednak kogo trzeba Pan Bóg nam postawił na drodze i jakieś pieniądze z tej wizyty na pewno były. Jeśli nie od razu to potem.
Pobyt w Dortmundzie i w pobratymczym mieście mojej parafii w Taganrogu to były mało znaczące dla sprawy ale miłe chwile. Uczyliśmy się jak się poruszać w Niemczech i jak rozmawiać na ważne tematy. Najwięcej znaczyły nasze odwiedziny w Koenigstein pod Frankfurtem. Dojechaliśmy późnym wieczorem ale czekano tam na nas. Serdeczne rozmowy z Irinę Eichmann, z ks. Piwowarskim i z diakonem Filipem to były potrzebne rzeczy. Niemal przez całą te podróż pościłem czy raczej głodowałem w napięciu, ale nareszcie w Koenigstein wrócił mi apetyt. Nie wiem jak to wszystko wspomina mój partner, bywało w drodze różnie. Prawdą jest jednak, że od tej pory co roku minimum jeden raz jeździliśmy wspólnie na Zachód głównie tranzytem przez Ukrainę co traktowałem jako rekolekcje i niesamowitą zabawę. Tych naszych głupawych dialogów nie da się opisać ani odtworzyć. Ten rubaszny i nie mniej spontaniczny ode mnie ksiądz potrafił te podróże bardzo urozmaicać swoim kresowym charakterem. Jego rodzice pochodzący spod wileńskich Trok pozostawili mu w genach niesamowity zapas optymizmu i humoru, którego mógłby pozazdrościć sam pan Zagłoba.
To właśnie w trakcie tej historycznej podróży odwiedziliśmy oblatów w Kijowie i mieliśmy spotkanie z o. Andrzejem Madejem. Odwiedziliśmy salezjański Korostyszew. Nocowaliśmy w Brzuchowicach u ks. Marka Poniewieskiego w świeżo powstającym seminarium. Mieliśmy pogawędkę na plebanii przy katedrze u innego Salezjanina rodowitego Lwowianina ks. Baczyńskiego, który nam wieczorkiem pokazał ormiańska katedrę. Choć podróż miała być długa to jednak jechaliśmy niespiesznie. Coś nam obojgu mówiło, że trzeba nam odpocząć od trosk jakie mamy w Rosji i przyjrzeć się temu ukraińskiemu entuzjazmowi. Od tej pory prorokowałem nieraz księdzu Edwardowi, że jeszcze trafi do pracy na Ukrainę, bo nawet miał już dekret do Korostyszewa zanim go poproszono do pracy w Rostowie. Nigdy bym nie przypuszczał, że to proroctwo spełni się również na mnie.
5. Luty 1998 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Wspólna podróż do Polski z księdzem Edwardem i z ks. Jerzym w drodze do Niemiec
Rostów - Kijów - Korostyszew - Tarnów - Monachium - Stuttgart - Wehingen - Wrocław - Rostów
Tym razem podróżowaliśmy zimą. Mieliśmy za sobą wiele przygód poprzedniego 1997-go roku związanych z peregrynacją MB Fatimskiej. Szczególnie wyczerpująca była moja pielgrzymka noworoczna z ks. Jurkiem Królakiem do Kałmucji. Ryzykowaliśmy życiem jeżdżąc po strasznej zawiei i zaspach. Wykopywano nas kilkakrotnie. Milicja zatrzymywała nie radząc jechać dalej, z pewnego rowu wyciągała nas na linie ciężarówka innym razem Czeczeńcy te wszystkie przeżycia nas jeszcze bardzo zjednoczyły. Toteż mimo, że wszyscy trzej byliśmy bardzo różni to jednak koordynowaliśmy swoje działania i każdemu z nas zależało, żeby kościół w kozackim kraju rósł. Na jesieni ja byłem z księdzem Jurkiem w Belgii w sprawie otwarcia oddziału Caritas w Rostowie. Brat Emilio Benedetti pokazał nam wiele ciekawostek w stolicy Europy. Potem zawiózł do Monachium. Musieliśmy omówić w bawarskiej diecezji Freising - Monachium sprawy dotyczące tym razem kaplicy w mojej parafii w Wołgodońsku i w parafii księdza Jurka w Szachtach. Ponieważ nie wszystko było jasne, jako się rzekło zimą ruszyliśmy ponownie we trójkę.
Takich trzech muszkieterów nie widziała jeszcze Europa.
Najpierw był Ukraina.
Nie pamiętam też żadnych szczegółów z Ukrainy.
Jak przebiegał nasz pobyt w Korostyszewie i we Lwowie już mnie pamięć zawodzi.
Na pewno w Korostyszewie była poranna Msza święta w kaplicy za zakrystią. Tam odprawiano bo w kościele trwały remonty.
Być może, że nie zatrzymywaliśmy się na nocleg, bo obaj salezjanie zmieniali się za kierownicą więc ten co odpoczywał drzemał sobie w aucie.
Bardzo serdecznie przyjęto nas w Tarnowie, u księdza Biskupa Skworca.
Udzielił nam audiencji, mimo że sekretarz nas zbeształ za niezapowiedzianą wizytę. Ten sam sekretarz został zobowiązany by nas suto nakarmić i dać nam kieszonkowe na dalszą podróż oraz intencje. Tak zaopatrzeni jechaliśmy w bardzo dobrym nastroju. Znowu były odwiedziny w Monachium. Mieliśmy sporo przygód z powodu aury w Bawarii. Tam do nas przyłączył się dziennikarz Haendeler, który chętnie siadł za kierownicę i nas zawiózł do Wehingen., zajrzeliśmy do firmy budującej nasze kaplice, poświęciliśmy im zakład a na deser jechaliśmy razem do Szwabii. Tam mieszkał mój kolejny sponsor.
W Szwabii trafiliśmy na ostatnie dni karnawału. Wszystko to było niesamowite. Wędrowaliśmy po górach, odwiedzaliśmy klaretynów prowadzących Instytut Sinologii nad jeziorem bodeńskim, byliśmy na spotkaniu z pobratymczą delegacją z jakiegoś miasteczka we Francji, głosiliśmy kazania w kilku kościołach dojazdowych proboszcza z Wehingen o nazwisku Bentele. Było tych spotkań i wrażeń tak wiele. Nic dziwnego, że nie wszystko już pamiętam.
Takie to były kapłańskie nasze przygody. Każdy z nas miał jakieś potrzeby, projekty a nawet długi. Wyjazdy za granice to był element konieczny dla zdrowia psychicznego i dla reperowania finansów.
Każdy z nas jednak wracał indywidualnie. Owszem cele materialne zostały osiągnięte. Zarówno w Bawarii jak i w Szwabii nas dofinansowano.
W Bawarii otrzymaliśmy pomoc z Funduszu Renovabis, w Szwabii prywatnie pomógł nam dziennikarz Erick Haendeler, który opisał swój pobyt w Rosji na Wielkanoc poprzedniego roku w formie świadectwa i wspomniany dziekan z Wehingen o nazwisku Bentele, który mu na takie wystąpienie pozwolił.
Ja i ksiądz Jurek dostaliśmy zapewnienie, ze wkrótce otrzymamy kapliczki drewniane do swoich parafii. Nasz kolega rozliczył się z otrzymanych wcześniej funduszy na budowę kościoła w Rostowie. Miał już wybudowaną tymczasową plebanię z elementów fińskiego domku i gotowe były również fundamenty kościoła. Prowadząca jego projekty pani była bardzo wzruszona, bo na części dokumentacji były ślady błota. Tuż przed naszym wyjazdem było włamanie na plebanię i złodzieje wynieśli z parafii co się dało a na papierach pozostawili ślady butów.
To było najlepszą ilustracją tego w jakich warunkach żyjemy i jakie nam się trafiają kłopoty. Obiecano dalsze wsparcie na wznoszenie murów kościelnych. Pewne fundusze wydano nam od ręki, by nie przelewać na konto co zawsze było kłopotliwe, bo w tamtych czasach konta w Rosji nie były bezpieczne i banki plajtowały jeden za drugim. Humory nam się bardzo poprawiły wszystkim.
Ks. Edward kupił sobie wtedy nawet nowy samochód.
6. Maj 1998 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
1500 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem z powrotem z Polski)
Powrót z Krakowa wspólnie z siostra Dominikanką z Czortkowa
Kraków - Lwów - Rostów
W maju roku 1998 mój nastrój był już całkiem inny. Wiedziałem, że wkrótce nadejdzie transport ze wspomnianą drewniana kapliczką dla Wołgodońska. Wiele projektów duszpasterskich i budowlanych było na ukończeniu. Pojechałem więc do swej diecezji prosić o pozwolenie na przeprowadzkę do Syberii a także odwiedziłem Franciszkanów w Krakowie, by prosić o zastępstwo w Wołgodońsku właśnie gdyby zaszła potrzeba mojego wyjazdu. Był w tym czasie w Krakowie ks. Lucjan, który mnie moralnie wspierał. To wtedy powstała idea, żeby zaprosić ksiądz Zygmunta Magierę na zastępstwo do Batajska.
Owszem przyjechał i spisał się bardzo dzielnie.
Odwiedziłem przy okazji siostry Dominikanki, by je zachęcić do pracy w Rosji. Krótko wcześniej rozesłałem listy do wielu zakonów w tej sprawie więc odwiedzając te krakowskie siostry byłem już im znany.
Napotkałem tez przypadkowo przełożoną z Czortkowa, która się wybierała w podróż powrotną i obiecała, że mnie podrzuci do Lwowa. Cała noc sterczeliśmy na granicy a nad ranem byliśmy na dworcu i tam się rozstaliśmy.
Tych rozmów jakie mieliśmy nocą w podróży starczyłoby na pewno na kilka broszurek. Ja wiele usłyszałem o tych misjach na zachodzie Ukrainy i ona musiała sporo wysłuchać o pracy w Rosji. Nie wiem czy to miało jakiś wpływ na to, że Dominikanki trafiły do Buriacji, ważne, że już tam w mieście Ułan - Ude są i pracują ile tylko mogą.
7. Czerwiec 1998 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Wyjazd z dziećmi na Parafiadę, 10 osób:
Rostów - Lwów - Warszawa - Odessa - Rostów
Ta siódma pielgrzymka była swoista. Nic nie pamiętam jak przeszliśmy granice. Pamiętam tylko żeśmy na drodze powrotnej mieliśmy stać w Przemyślu dobrych kilka godzin i ze się do nas dołączył się niespodzianie jeden starszy kapłan. Był to Zygmunt Magiera Franciszkanin z Legnicy.
W grupie miałem dzieciarnie z Batajska i jednego wychowawcę.
Był nim Tatarzyn Wadim Nabojczenko chłopak, na którego pokładałem duże nadzieje, że się zajmie Caritasem w przyszłości i się nie zawiodłem.
Tak więc pobyt we Lwowie ograniczył się tym razem do oglądania miasta przez okna pociągu i obserwacji zmiany kół, która trwała kilka godzin do samego wieczora. Rankiem byliśmy w Odessie i był to mój pierwszy i jedyny jak na razie pobyt w tym mieście. Na przesiadkę do Rostowa mieliśmy cztery czy pięć godzin ale tego starczyło by odwiedzić katedralny kościół obsługiwany przez Salezjanów.
Morze widzieliśmy z daleka. Najlepiej jednak pamiętam pośpiech i nerwy, które są atrybutem niezbędnym takich niezwykłych spontanicznych podróży. Dodam, że gdy jechaliśmy do Polski to nie miałem ani grosza na drogę powrotna. Z rozbrajająca szczerością opowiedziałem o tym księdzu Łazewskiemu w Warszawie i ponieważ nie miał żadnych funduszy na takie cele jedyne co mu przyszło do głowy to kupno biletów. Ten pomysł był świetny a najbliższa do granicy rosyjskiej miejscowość do której jeździły pociągi z Warszawy to była Odessa właśnie.
8. Listopad 1998 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem do Polski i z powrotem)
Samotna podroż do Hiszpanii przez Lwów - Warszawę
Kolejna dziwna przygoda.
Wracałem z Irkucka z oględzin Syberii i ze spotkania z biskupem Mazurem.
Byłem umówiony na wyjazd do Madrytu i pobyt w Walencji. To było konieczne po to by zdobyć środki na wykup drugiej połowy plebanii w Azowie oraz na inne wydatki.
Na lotnisku Rostowie czekał na mnie mój kierowca - wolontariusz Sergiusz Bołwinow. Nie zaglądając nawet do parafii pojechaliśmy prosto na dworzec popatrzeć połączenia do Lwowa. Akurat o północy wyjeżdżał pociąg na Lwów z Adlera. Pamiętam dobrze tę przygodę, bo nie miałem przy duszy kopiejki na przekroczenie granicy a potrzebowałem zaledwie 8 grzywien.
Udałem się wiec prosto z dworca do katedry i odszukałem proboszcza. Nie potrzebowałem się długo przedstawiać, bo on mnie pamiętał z Fatimy. Nie dał mi wiele gadać i wręczył zamiast potrzebnych 8-miu chyba z 50 grzywien więc byłem szczęśliwy i dobrze przygotowany do dalszej podróży.
To wyjątkowa scena na tym etapie mojego życia ale nie jedyna taka burzliwa. Jak widać Lwów dla mnie to nie jest zwykły punkcik na mapie ale miejsce gdzie dokonało się wiele przeżyć.
9. Powrót z ks. Edwardem do Rosji - data nieznana - jeden dzień
1500 km po terytorium Ukrainy (podróż tranzytem z powrotem z Polski)
Nocny rejs przez Poczajów
Któregoś razu wracając z Polski jechaliśmy przez Wołyń i pośród nocy zagubiliśmy szlak, bo ukraińskie drogi są bardzo źle oznakowane. Jakież było nasze zdziwienie kiedy to nad ranem pośród jesiennej przymrozkowej nocy dostrzegliśmy w blasku księżyca niesamowitej piękności kopuły Poczajowskiej Ławry.
Innym razem jadąc do Polski również przez Wołyń złożyliśmy uszanowanie biskupowi Trofimiakowi. To była moja jedyna z nim rozmowa. Okazało się, że jest świetnie zorientowany w rosyjskich tematach i nawet chyba bywał w tamtych stronach. Ugościł nas herbatą i nawet zapraszał na obiad, opowiedział szczegółowo o swej prymicyjnej mszy w Łucku i o licznych misyjnych akcjach na terenie diecezji w czasach gdy był jedynym kapłanem na Wołyniu. Kto się wtedy mógł spodziewać w tych sowieckich czasach, że nie tylko katedra ale cała diecezja powstanie z ruin i że znowu tu będzie wielu kapłanów jak przed wojną…
10. Lipiec 2003 pięć dni na Zachodniej Ukrainie
1500 km po terytorium Ukrainy (z Polski do Charkowa)
Wspólny rekonesans z Biskupem Padewskim
Lwów - Tarnopol - Żytomierz - Korostyszew - Krasiłów - Starkoń - Kijów - Połtawa - Charków
Tak więc Pan Bóg który ma niesamowite poczucie humoru sprawił, że trafiłem do pracy na Ukrainie i to w sposób tryumfalny. Przekraczałem granicę w taki dzień kiedy nie było żadnej kolejki i my byliśmy w Krakowcu jedynymi podróżnikami. Kierowcą był gwardian z kijowskiego kapucyńskiego klasztoru a pasażerami ja i sam biskup charkowsko-zaporoski Stanisław Padewski. Osobiście mnie wiózł do pracy jak powiadał w roli kota w worku.
Biskup miał wiele spraw w każdym zakątku Ukrainy wiec upłynęło dobrych kilka dni zanim dotarliśmy do Charkowa. Miałem dość czasu żeby się od nowa przyjrzeć dobrze znanym mi kątom.
Najpierw wpadliśmy do Seminarium Duchownego, które zmieniło swe oblicze przez ostatnie 7 lat od mej poprzedniej wizyty. Wtedy było głodno i chłodno. Wiatr świstał przez szczeliny w oknach. Teraz wszystko było zapięte na ostatni guzik. Podobno kardynał Hume bardzo pomagał w kupnie i w remontach Tyc pomieszczeń. Był tutaj dwa lata wcześniej z wizytą Jan Paweł II i nawet z tej okazji wypuszczono serie pocztówek. Wielki wrażenie na mnie zrobiła kaplica. Choć kleryków miało być 50-ciu maksimum to ławek w kaplicy było na 200 miejsc siedzących. Taki wielki optymizm i zapas!
Potem byliśmy w Żytomierzu. Biskup miał rozmowę ze swym kolegą Janem Purwińskim w sprawie pewnego diakona z Nowogrodu Wołyńskiego, którego z czasem miałem zapoznać. Chodziło o jego inkardynację do diecezji Charkowsko-Zaporoskiej. Były z nim jakieś kłopoty zdrowotne. W Żytomierzu jakoby się nie nadawał ale proboszcz z Sum gwarantował opiekę temu człowiekowi i bardzo prosił by z czasem wyświęcić na wikariusza w Sumach co rzeczywiście za rok czasu miało miejsce w Mariupolu i byłem tego świadkiem.
Na moją prośbę odwiedziliśmy Korostyszew i spotkaliśmy ks. Edwarda Mackiewicza w roli proboszcza. Praca na plebanii paliła mu się w rękach. Kościół odremontował ksiądz Cezary jego poprzednik wiec pozostawało jedynie plebanie doprowadzić do porządku. Nie było wiele czasu na pogawędki ksiądz Edward miał gości z Kijowa z gazety parafialnej i ku memu zdziwieniu nie było po nim widać tej naturalnej radości życia i humoru. Ze słów i zachowania widać było, że budowa kościoła w Rostowie kosztowała go wiele a deportacja z parafii być może załamała go całkowicie.
Potem zwiedzaliśmy na Podolu placówki kapucyńskie.
Miedzy innymi Krasiłów i Konstantynów. Tam również był nocleg.
Na koniec była parafia kapucyńska w Kijowie gdzieśmy przenocowali kolejną noc.
Dalej już był tylko Charków. Dotarliśmy tam 9-go lipca w rocznicę ingresu do diecezji.
11. Luty 2008 pięć dni na Podolu
2000 km po terytorium Ukrainy (podróż na Podole i z powrotem)
Pielgrzymka do Kamieńca Podolskiego z Saszą Czernowym i dwoma synami
Chmielnicki - Kamieniec - Grodek - Podwołoczyska
To jedyna eskapada na Zachód Ukrainy, która nie była żadnym tranzytem lecz wycieczką samą w sobie czy też stricte pielgrzymką do miejsc pochodzenia większości moich parafian z Makiejewki na Donbasie i z okolic.
Pora była zimowa i dość chłodna choć bez śniegu. Dni były słoneczne. To był pierwszy tydzień postu. Wyjechaliśmy w poniedziałek wczesnym rankiem a wracaliśmy w sobotę. Nocowałem w pewnej niewielkiej wiosce koło Chmielnickiego na terenie jezuickiej parafii Hreczany, która zapisała się złotymi zgłoskami w historii Podola zwłaszcza w czasach sowieckich. Tutaj pracował niezapomniany ksiądz Merkys, tutaj swego żywota dokonał mój przyjaciel ksiądz Tadeusz Łazarz chłopak, który w kapłaństwie przeżył niespełna 3 lata i o którym napisano w posłańcu Serca Jezusowego, że oswoił sztukę umierania.
O Parafii na Hreczanach, która się wygodnie rozlokowała na cmentarzu na przedmieścia Chmielnicka wiadomo wiele. Do dziś ten ośrodek promieniuje jako jedyne miejsce na Ukrainie gdzie odbywają się rekolekcje ignacjańskie dla wiernych z obu obrządków. Korzystają tez z nich chętnie nasi parafianie z Donbasu nie mówiąc już o mieszkańcach Zachodniej Ukrainy. Jest więc to centrum rekolekcyjne.
Dotarłem stamtąd do Kamieńca Podolskiego i do Gródka. Miałem miłą pogawędkę z Biskupem Leonem Dubrawskim. Obejrzałem sobie Zamek Wołodyjowskiego, klasztor pauliński i kościołek grekokatolicki. Byłem również w gościnie u Urszulanek ale znajomych sióstr nie spotkałem.
Potem był Grodek i okolice.
Zacząłem odwiedziny od kościoła, widać, że był wielokroć przerabiany i powiększany. Architektura troszkę kiczowata jak wszystko co naprędce buduje się w Licheniu. Miałem też co ciekawe i inne skojarzenia. Ten styl widziałem również w Chinach w Hebeju. Katolicką architekturę w wydaniu Chińczyków, którym brakowało wykształcenia i wiedzy więc budowali jakieś echo gotyckiego stylu, jakąś kwintesencję staroci. Wychodziło to samo co w Licheniu i na Podolu.
Mówię to nie dla krytyki, nie jestem purytaninem, na odwrót jestem dumny z tych “bożych szaleńców”, że się podjęli takiego dzieła. Zazwyczaj gdy się czeka na lepsze czasy i fachowców to entuzjazm przepada i samo dzieło też nie dochodzi do skutku.
Następnie złożyłem uszanowanie wice-rektorowi Seminarium, któremu opowiedziałem o pielgrzymce mariupolskiej i prosiłem o skierowanie na nią kleryków.
W Gródku akurat trwały jakieś rekolekcje dla liderów w Instytucie Teologicznym. Ogromny budynek Instytutu kiedyś wykorzystywano jako budynek partyjny, tam chyba była nawet milicja. Widziałem cuda wyczynów budowlanych księdza Wanagsa i odwiedziłem jego grób. Czy ktoś mógł kiedyś pomyśleć, że seminarium na Podolu, dom starców i wiele innych diecezjalnych czy ogólno-ukraińskich instytucji rozlokuje się na cmentarzu. Takie piękny eschatologiczny przykład o tym Jak Pan Bóg zaplanował odrodzenie kościoła katolickiego na Podolu, tylnymi drzwiami poprzez malutki Gródek Podolski. Miasto pamiętające turecką niewolę i sowiecki terror pozostało super polskie i super katolickie. Nawet Lublin czy Częstochowa mogą pozazdrościć. Na deser odwiedziłem Podwołoczyska i Wołoczysk. Dwa miasteczka po obie strony Zbruczu czyli przedwojennej granicy polsko-ukraińskiej.
Byłem w gościnie i miejscowego organisty. Po wspólnej kolacyjce organista nas obu zawiózł za Zbrucz. Jestem mu za tę wycieczkę bardzo wdzięczny.
12. Wrzesień 2008 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
1500 km po terytorium Ukrainy (podróż do Polski)
Przeprowadzka z Ukrainy do Taszkientu, podroż z o. Lubomyrem
Donieck - Bierdiańsk - Zaporoże - Kijów - Lwow - Białystok
Plany by opuścić Ukrainę miałem od samego początku.
Sądziłem, ze przetrwam maksimum 3 lata a potem się udam do Papui-Gwinei.
Stało się jednak inaczej.
Sygnałów z Papui nie było a pojawiła się okazja na wyjazd do Taszkientu.
Gdy opuszczałem Makiejewkę to nie wiedziałem dokąd jadę.
Dopiero nocą po odpuście w Bierdiańsku 8- go września 2008-go roku sprawdziłem swoją pocztę i tam był wyraźny sygnał z Taszkientu, że mam się pospieszyć bo gotowa już wiza może wygasnąć.
Pojechałem wiec pośpiesznie do Zaporoża. Pożegnałem się z ekscelencja Padewskim. Odprawiliśmy Msze, była wspólna kolacja i nocny rejs pociągiem do Kijowa. Tam dosłownie pół godziny zajęło wyrabianie wizy. Był dzień 10-ty września tego dnia pożegnałem się z Ukrainą. To ciekawa i nieprzypadkowa data, 6 lat wcześniej tego samego dnia żegnałem się z Rosją.
Szczęśliwy co niemiara tego samego wieczoru byłem we Lwowie a następnego ranka w Warszawie i w Białymstoku. Dodam, że powróciłem do Polski po 5-ciu latach nieobecności.
13. Wrzesień 2008 tydzień na Zachodniej Ukrainie
500 km po terytorium Galicji i Wołynia
Odwiedziny o o. Lubomyra
Gliwice - Przemyśl - Lwow - Równe - Ostróg - Łuck - Kobryń - Biała Podlaska - Białystok
Gdy dotarłem do Polski bez trudu w ten sam dzień uzyskałem audiencje u arcybiskupa i zgodę na wyjazd do Taszkientu. Ponieważ jednak bilet zdobyłem dopiero na 1-go października postanowiłem jeszcze na tydzień powrócić do Lwowa, by skorzystać z zaproszenia o. Lubomira i dla lepszej znajomości ze Lwowem i z okolicami. To kolejny wyjątkowy pobyt kiedy Ukraina była celem samym w sobie a podróż odbywała się w podobny sielankowy sposób jak zima na Podolu.
Prócz kilku dni spędzonych we Lwowie miałem kolejna okazje by odwiedzić Łuck i pierwszy raz w życiu obejrzeć sobie Ostróg.
Podobnie rzecz się miała w Kobryniu skąd na granice trafiłem w sposób zagadkowy dzięki życzliwości kolejowej milicji.
Z granicy dowiozła mnie rodzina państwa Piwoni, których nie znalem wcześniej ale do dziś z nimi koresponduje.
14. Sierpień 2010 jeden dzień na Zachodniej Ukrainie
1500 km po terytorium Ukrainy
Podróż do Kijowa na pielgrzymkę Mariupolska trzy osoby
Taszkient - Kijów - Dniepropietrowsk - Donieck - Mariupol
Kolejny niespodziany pobyt zawdzięczam biskupowi z Taszkientu, który wiosna oświadczył, ze nie powinienem tak często odwiedzać ojczyzny ale nagle zmienił zdanie dowiedziawszy się, ze mam jubileusz 40-lecie początku nauki w podstawówce. Nasza klasa miała się spotkać w sobotę poprzedzająca 1-szy września.
Gdy wiec skojarzyłem te datę z data pielgrzymki do Mariupola to w ten właśnie sposób przedstawiłem biskupowi swoja wersje jubileuszowego urlopu na który miałbym się udać tranzytem przez Ukrainę. Biskup na to przystał i nawet się zgodził bym zabrał ze sobą dwu młodzieńców.
Pielgrzymka wypadła wyśmienicie i opatrznościowo. Zarówno chłopcy jak i pielgrzymi byli bardzo rozentuzjazmowani nasza obecnością.
Była to tez okazja do lepszego poznania Kijowa i Jekaterynosławskiej Guberni, o której chce opowiedzieć dodatkowo w tym tekście.
15. Wrzesień 2010 dwa dni na Zachodniej Ukrainie
3000 km
Samotny powrót z pielgrzymki Mariupolskiej
Kijów - Warszawa - Białystok - Zieluń - Płock - Chojnice - Rypin - Warszawa - Lwow - Kijów - Taszkient
Po pielgrzymce chłopcy powrócili samolotem do Taszkientu a ja miałem dodatkowy tydzień na odwiedziny Polski. Spotkanie klasowe wypadło nader wspaniale i prosto. Sadze, ze choć wcześniej nie mieliśmy takich spotkań to teraz taka potrzeba się pojawiła. Kto przyszedł na spotkanie raczej nie pożałował.
Prócz rodzinnego Zielunia i Płocka miałem krotki pobyt w Białymstoku, Chojnicach i w stolicy. Stamtąd jak za dawnych dobrych czasów autobusikiem do Lwowa. Cala noc spędzona na granicy. Rankiem msza święta w katedrze a wieczorkiem odwiedziny u Franciszkanów i werbistek w Boryspolu skąd na lotnisko. Pikanterii tej podróży dodało to ze w Boryspolu spotkałem Marie parafiankę z Sachalinu, która wyznała, ze rozmowa ze mną jaka odbyła w trakcie wakacyjnego pobytu u rodziców pod Ługańskiem ostatecznie wpłynęła na decyzje, by podjąć nowicjat u sióstr werbistek.
Takie oto przygody spotykały mnie na Ukrainie.
To kraj który był i jest dla mnie natchnieniem i kopalnia misyjnych pomysłów.
Pisze to wszystko nadziei, ze moje natchnienia będą tez twórczym natchnieniem dla innych. Wszystko to co dostałem na Ukrainie przyszło bez mego chcenia za darmo i całkiem niespodzianie. Mam wiec obowiązek się tym podzielić.
Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie.
Taka oto klamra. Wszystkiego po trochu: jest posmak Rosji, wspomnienia z Polski, Hiszpanii, z Niemiec i z Włoch.
Najważniejszy jest jednak prawy brzeg. To miejsce gdzie już 1022 lata bije chrześcijańskie serce Ukrainy dla świata.