Wybierz swój język

Uzdrowiony byker

Wstęp

Ponieważ po raz pierwszy od dwu lat mam do dyspozycji bezpłatny wifi 24 godziny na dobę i mogę z niego korzystać głównie wieczorami oraz w weekendy, nie jest mi łatwo zasnąć, ale jest również pokusa, by w weekendy również siedzieć przed ekranem laptopa zamiast zwiedzić miasto. Już kilka razy się zdarzyło, że sobotę zmarnowałem na internecie, ale starczyło mi siły woli, żeby w niedzielę po południu się wyrwać na miasto i co nieco zobaczyć. Każdy raz ta moja walka została nagrodzona wspaniałymi i niespodzianymi zdarzeniami. W pierwszy weekend to było odnalezione przypadkiem sanktuarium "śpiącego Józefa", druga niespodzianka to koncert na schodach kościoła, jaki dla mnie wykonał nieznany mi człowiek, a teraz w ostatni weekend sierpnia w okolicy zboru mormońskiego Pan Bóg uczynił mnie świadkiem wypadku samochodowego z udziałem dwu motocyklistów.

Coś takiego już miałem dawno temu w Rosji.

Wtedy, to się stało koło szkoły numer 22 w Batajsku. Szedłem z siostrami w kierunku bazaru i zauważyłem jak samochód osobowy potrącił przechodnia. Był nietrzeźwy i poruszał się dziwnie. Najpierw się cofnął, jakby ustępując drogę kierowcy, który owszem hamował, ale widać było, że nie da rady, bo miał dużą szybkość... potem jednak siła ciążenia albo brak koordynacji pchnęła go w kierunku pojazdu. Miałem wrażenie, że przechodzień chce zginąć i uderzony czołowo turlał się po masce, dachu i bagażniku. Upadł na ziemię jak worek kartofli i długo się nie ruszał.

Zrobiło się zbiegowisko.

Nauczony w seminarium, że w takich okolicznościach udziela się warunkowego rozgrzeszenia podszedłem do "trupa". Zrobiłem co trzeba, a tłumek w międzyczasie zawiadomił policję. Gdy skończyłem się modlić, podeszli milicjanci, którzy w Rosji nigdy się nie spieszą, ale tym razem nadjechali jakby przypadkiem z jakiejś innej akcji. Nigdy się nie dowiem, co tak bardzo poskutkowało na poszkodowanego czy moja modlitwa czy "widok gliniarzy"... tym nie mniej rosyjski pijaczek ku wielkiemu zdziwieniu publiczności podniósł się, otrzepał, popatrzył na prawo i lewo i zanim się ktokolwiek zorientował po prostu "dał dyla".

1. Bezdomni, filipińskie "biuty" motocyklista i policjanci

Początek mej wędrówki nie był zachęcający. Nic nie wskazywało na to, że przytrafi mi się jakaś przygoda. Gdy opuszczałem furtę ogromnego kompleksu Ateneo, security ze zdziwieniem odprowadzało mnie wzrokiem bowiem gdy tylko opuściłem akademik zaczęła się ulewa. Chciałem skrócić sobie drogę więc wszedłem na trawnik, który okazał się grząski więc zabłociłem sobie sandały i spodnie.

Szedłem po głównej ulicy w kierunku na wschód i po 15 minutach wędrówki ulewa zniknęła i nieśmiało wyjrzało zza chmur słońce. Pokonałem ruchliwą trasę Marcosa wspinając się na most dla pieszych. Na moście dostrzegłem trzech bezdomnych zaopatrzonych w kartony i poduszki oraz jednego, który siedział na samym środku mostu z piętrową szklanką na ofiary. Leżący mieli po dwadzieścia parę lat. Siedzący żebrak ponad 50. Wszyscy mieli zmęczone i opalone twarze. Dalej dostrzegłem podobnego żebraka siedzącego na schodach rozwalonego baraku i dzieci bawiące się poniżej wiaduktu pomiędzy slamsami. Zadziwiła mnie plątanina drutów elektrycznych. Pośród wielkich stendów przykuł moją uwagę obraz kobiety o figurze "sumo" w powiewnej czarnej sukience z napisem: JESTEM PIĘKNA.

Dalej jakiś pomysłowy slogan reklamujący odzież dla otyłych osób. Brnąłem po chodniku ruchliwej szosy Manili a dokładniej Quezon City czyli na wschodnich przedmieściach, dwaj motocykliści zderzyli się z jakimś pojazdem zanim ja znalazłem się na miejscu wypadku. Policja zabezpieczyła teren. Zrobił się duży korek na ulicy. Dwu policjantów przepuszczało powoli pojazdy chroniąc leżącego nieprzytomnie pasażera motocykla. Miał na sobie czarny kask i czarną pelerynę. Na twarzy i na kolanach ślady potłuczeń i plamy krwi. Mrugał oczami ale się nie poruszał. Trochę byłem skrępowany tą sytuacją więc odpuściłem mu warunkowo grzechy stojąc na chodniku w tłumie ciekawskich. Żal mi się jednak zrobiło człowieka i wstyd mojego zawstydzenia. Uznałem, że zrobiłem zbyt mało czyli "odwaliłem chałturę". Przełamałem wstyd, podszedłem do policjanta, przedstawiłem się jako ksiądz i poprosiłem władzę, by się dowiedział czy pokrzywdzony jest katolikiem. Policjant posłusznie wykonał mą prośbę. Pochyliłem się więc nad bykerem i przez kilka minut modliłem się położywszy dłoń na jego czoło.

Tym razem oczy się uspokoiły. Przestał mrugać, rozwarł szeroko i podziękował ładnym uśmiechem. Wróciłem na chodnik i gdy się obejrzałem motocyklista już siedział samodzielnie na jezdni żywo gestykulując w odpowiedzi na pytania policji. Nie słyszałem co mówi ale zrozumiałem, że nie chce czekać na karetkę i że chce pojechać do siebie, że nic mu nie jest.

Tak samo jak wtedy w Rosji przed 20 laty tak i teraz nigdy się nie dowiem czy pokrzywdzony przeraził się kosztów leczenia czy raportu policji z miejsca wypadku, a może rzeczywiście podziałała modlitwa. Ufam, że jedno i drugie. Podobno adrenalina w takich chwilach odsuwa ból na jakiś czas i dopiero potem ujawniają się skutki uboczne upadku i ból złamanych kości...

Jakby nie było w obu wypadkach zostałem sowicie wynagrodzony za te instrukcje jakich mi udzielono w seminarium wedle, których każda "samarytańska posługa" działa w dwie strony. Umacnia poturbowanego ale też wynagradza "samarytanina" poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Uśmiech wdzięczności w oczach bykera to było coś czego długo nie zapomnę...

2. Kwiaciarnie, rupieciarnia ze "wszystkimi świętymi" i piękny o. Pio

Gdy tak wędrowałem pogrążony wdzięcznością za podarowaną mi z nieba przygodę natrafiłem na wytwórnię figur z cementu. Taka sobie uliczna rupieciarnia. Kilkanaście statuetek wielkości od półtora do 3 metrów przedstawiających lwy, anioły, MB Fatimską, Niepokalaną, św. Franciszka, Józefa i... o. Pio.

Józef i Pio prezentowali się najlepiej bo mieli jaskrawo pomalowane szaty. Inne figury miały szary kolor cementu a niektóre wyraźnie popękały jakby od lat nie mogły się doczekać kupca a może ci co je zamówili zbankrutowali lub umarli.

Miałem wielką pokusę, by dowiedzieć się jaka jest cena tych figur, gdy jednak pomyślałem ile to będzie kosztować: załadowanie na samolot etc. wycofałem się z pomysłu i poszedłem dalej omijając stoiska z kwiatami doniczkowymi jakich w tej dzielnicy było sporo.

3. Mormoni - Corintian Hills -Ismael Mathias i Green Meadows

Podobnie jak na pierwszym spacerze chciałem tego dnia obejrzeć jak najwięcej świątyń i podobnie jak za pierwszym razem przeżyłem rozczarowanie, bo pierwsza świątynia na jaką natrafiłem to był mormoński zbór z ogromną ilością młodzieży na podwórku. Wszyscy w szampańskim humorze gestykulujący, rozbawieni, robili sobie selfiki jakby tu byli po raz pierwszy. Bardzo możliwe, że to był zjazd, bo po drugiej stronie ulicy zauważyłem sporych rozmiarów "dom pielgrzyma" z wielkim ogrodem. Czarna zazdrość napłynęła mi do głowy i zablokowała krtań. Chciałem powiedzieć coś brzydkiego ale się powstrzymałem bo idąc dalej dostrzegłem w tle zboru mniejszych rozmiarów katolicką świątynię, która uspokoiła mi nerwy swoim widokiem. Uznałem, że jesteśmy na remisie w tej walce o krajobraz miasta. Odwiedziłem kolejny cepeliowo-socrealistyczny pomnik dawnego Mera Quezon City Mathiasa, na którym zamiennie jego imię wymieniane było w pełnej formie Ismael i w skróconej Mel. Doszło do mej świadomości, że imię znanego reżysera Gibsona mogło zostać skrócone w podobny sposób.

Imię tej dzielnicy z kolei wyczytałem na dużym urwisku.

Ktoś nadał im nazwę "Corintian Hills" czyli wzgórza Koryntu.

W pierwszym liście do Koryntian można znaleźć kanon Mszy świętej i hymn do miłości.

Za chwilę miałem się przekonać jak te dwa tytuły pasowały do mojej wędrówki.

4. Green Meadows – ach, co to był za ślub

Ulica, którą wybrałem sądząc, że jest główna, rozwidlała się co chwila i na wysokości Corintian Hills była coraz węższa, kręta i ślepa, aż w pewnym momencie urwała się ostatecznie. Mogłem pójść na prawo w kierunku punktu kontrolnego z wjazdem do willowej dzielnicy albo na lewo bez security ale z wysokimi na 3 metry ogrodzeniami posesji bogaczy lub obcokrajowców. To właśnie ta okolica nazywa się Green Meadows. Skręciłem na lewo dwa razy, za każdym razem o 90 stopni, co spowodowało, że szedłem teraz w kierunku Ateneo, jakby wracając do domu.

Atmosfera Corintian Hills miała mi cały czas towarzyszyć, bo gdy tylko wszedłem na teren kościoła, zorientowałem się, że podobnie jak mormoński zbór i ta katolicka świątynia jest jakaś elitarna, nadmiernie bogata i napuszona. Na drzwiach wisiały jakieś karteluszki informujące, że trwa ślub i żeby nie przeszkadzać. Była akurat godzina trzecia i ja koniecznie chciałem odsapnąć, a przy okazji odmówić koronkę. "Na chama rozsunąłem szklane odrzwia" nowoczesnej świątyni o nazwie Chrystus Król i piękną figurą minimum 6 metrów na ołtarzu.

Zmartwiłem się, że tabernakulum jest w lewym kącie a pod figurą na środku tron kapłana. Powinno być na odwrót. Akurat trwała komunia. W procesji szła glamurna do przesady młodzież. Większość z dużymi komórkami w kieszeniach bez skrępowania bawiący się nimi w każdej pauzie uroczystości. Chór, solista i fortepian podobnie jak u jezuitów grali czysto amerykańskie motywy. To owszem piękne, ale bardziej przypomina koncert niż liturgię. Po błogosławieństwie był rytualny pocałunek i podpisy w księgach. Sesja zdjęciowa trwała tak długo i nudnie, że o 15.30 opuściłem kościół, nie doczekawszy się nowych rewelacji. Zwróciłem uwagę na to, że najpierw fotografowali się z parą rodzice i świadkowie... Nazbierało się ze 30 osób. Potem ogłoszono, że mają podejść drugorzędni świadkowie i wtedy było już mniej osób do zdjęcia, bo po 6 chłopców i 6 dziewcząt z każdej strony pary młodej. Wszyscy w podobnych do siebie strojach jakby jedna drużyna. Ciekawostką jest, że tutaj świadków nazywają sponsorami. Dwie albo 3 drużyny piłkarskie. To się nazywa ślub...

5. Eastwood Pio

Nazwę kolejnej dzielnicy mogłem lekko zapamiętać dzięki znanemu aktorowi i reżyserowi Clintowi Eastwood. Zapamiętam te dzielnice na długo, bo prócz ogromnych wieżowców odnalazłem ku swej radości aż dwa kościoły, przy czym jeden z nich sprawiał wrażenie sanktuarium.

Sanktuarium znajdowało się na zapleczu wielkiej stacji benzynowej i nigdy bym go nie znalazł, gdyby nie ładnie podświetlony stend.

Ogromny ogród otaczał świątynię. W ogrodzie duże stacje drogi krzyżowej z pomalowanego na złoto betonu. Na każdej stacyjce ażurowe ogrodzenie, a na prętach ogrodzenia setki różańców wotywnych. Pomiędzy stacjami rzędy ławek, telebimy by słuchać mszy na zewnątrz i ogromna ilość gołębi jak w Krakowie na starówce!

6. Eastwood Jan Pawel II

Już było po piątej wieczór. Moja wędrówka dobiegała końca. Ucieszyłem się, że cały dzień patronował mi ojciec Pio, gdy tymczasem ujrzałem niespodzianie wielkich rozmiarów znak drogowy ze skrętem w prawo informujący jak dojechać do parafii św. Jana Pawła II. Takiej okazji nie mogłem zaprzepaścić.

Odszukałem niewielką świątynię. W środku wielkich rozmiarów podium i kapiące złotem dekoracje. Wyszukiwałem wzrokiem Jana Pawła II, owszem stał w lewej nawie bez żadnego podium. w dużej gablocie ładnie podświetlony jak manekin w sklepie odzieżowym na witrynie. Taki gust, proszę państwa!

Przywykam do tutejszej mody i wybaczyłem tubylcom, bo w lewej nawie dostrzegłem Czarną Madonnę. Uspokoiłem się, bo dwa dni wcześniej byłem zbulwersowany, że nikt na Mszy o niej nawet nie wspomniał.

Podobnie jak w sanktuarium śpiącego Józefa i tutaj było uroczyste pokropienie po błogosławieństwie. Celebrant obszedł wszystkie zakątki świątyni a ja podszedłem do zakrystii, żeby się umówić na październik. Myślałem, że się gość ucieszy. Gdzież tam. Był wyraźnie poirytowany, mimo że grymas szerokiego uśmiechu wydusił z siebie. Powiedział, że jest tylko gościem i że muszę się w tygodniu pofatygować do proboszcza, który jest nieobecny. Ja mu na to, że mam zajęcia, na Instytucie Pastoralnym, że wystarczy by wspomniał o mnie proboszczowi, by ten nie był zaskoczony, ale "gość" się tej misji nie podjął. Już nie wspominam o zaproszeniu do zakrystii i pogawędce. Na to nie starczyło wyobraźni temu filipińskiemu kocurowi.

O tym, że filipińska gościnność podobna jest do "oświęcimskiej" już się zdążyłem kilka razy przekonać. Opuściłem łeb, stuliłem pysk i poszedłem na ulicę wędrować dalej samotnie.

7. Marikina - Hiszpańskie okienka

Kolejny znak drogowy dawał dwie możliwości: skręt w lewo Katipuran i Cubao, skręt w prawo Marikina i River Banks. Poszedłem na river banks wzdłuż autostrady i trasy rowerowej. Podziwiałem pomysłowy mur stylowany na frontony latynoskich kamienic. Właściciele niektórych slamsów wykorzystali te konstrukcje do swoich celów, inne fragmenty miały głuche oczodoły okien i straszyły pustką, jakby tu była wojna.

Dostrzegłem również sylwetkę niewielkiej prezbiteriańskiej świątyni na wzgórzu.

Ludzie grali sobie w karty, gawędzili na schodkach, coś tam kupowali w malutkich knajpkach udekorowanych rzędami skrzynek z pustymi butelkami. Gdzieniegdzie przywiązane psy u wejścia do domostw.

Dalej była jednostka wojskowa z wysokim murem i z wielkich rozmiarów graffiti reprezentujących sylwetki w mundurach i ich roześmiane buzie.

8. Płaskie kule do bilarda

Gdy sobie liczyłem w pamięci, że tego dnia odwiedziłem 3 kościoły i tylko dwa zbory, stanąłem jak wryty, bo na na mej drodze niespodzianie dostrzegłem pośród slamsów jeszcze jedną sylwetkę niewielkiej katolickiej świątyni. Wszedłem do środka oddzielonej od trasy szybkiego ruchu dzielnicy i ze smutkiem dostrzegłem, że wszystkie kraty są zamknięte na kłódki. Mój wynik wędrówki 4-2, bardzo korzystny dla katolików. Na pierwszym jednak zakręcie dostrzegłem malutki kiosk. Spróbujcie się domyśleć, co było w środku tego kiosku?!

9. Kiosk sekciarzy 4:3

No byli tam protestanci oczywiście.

Pomieszczenie malusieńkie, ale wielki napis w stylu "Poradnia Chrystusa" albo "Chrześcijańska Misja Pentakostalna"... Moje wielkie zwycięstwo przerodziło się w niewielką moralną przewagę nad przybyszami "z innej planety". Tak właśnie postrzegam w tych azjatycko-latynoskich klimatach obecność protestanckich misjonarzy, którzy jakby nie mieli żadnych kompleksów i nic do stracenia na każdym narożniku wykupują posiadłości i kombinują ile wlezie, jak zmotywować "braci katolików" do większej aktywności i patriotyzmu.

Konkluzja

Bardzo pouczający, wręcz cudowny był to dla mnie dzień, mimo że zakończył się katarem.

Opłaciło się jednak ze wszech miar, bo moja teoretyczna wiedza o Filipinach wzbogaciła się o praktyczne spostrzeżenia.

Przekonałem się, jak silny jest kult o. Pio na antypodach i ku swemu zaskoczeniu, dużą rangą Jana Pawła II.

Ze smutkiem dostrzegłem rezerwę tubylców wobec obcych.

Jedynie policjanci wymieniali ze mną grzecznościowe uśmiechy.

A tak nawiasem mówiąc, wracając do emocji i wrażeń tego sierpniowego weekendu, to bym się wcale nie obraził, gdyby na głównej trasie zamiast pięknej grubaski ktoś powiesił wielki stend z Matką Bożą Guadelupską i tekstem z "godzinek": "Wszystka piękna jesteś przyjaciółko moja" i pod spodem zamiast reklamy odzieży dla grubasków: "a zmaza pierworodna nigdy w tobie nie postała". Bo takie przesadzone reklamy człowieka mają się tak samo do dekoracji ulic, jak schowane w lewy kąt kościoła tabernakulum i tron biskupi w centrum...

Nie obraziłbym się, gdyby powieszono też stend z Janem Pawłem II i jego tekstem modlitwy:

"Przyjdź, Duchu święty. Przyjdź, by odmienić oblicze ziemi! Tej ziemi".

A co, pomarzyć nie wolno?

Quezon City 29 sierpnia 2016