OJCOWIE I DZIECI - KAUKASKI DODATEK SENTYMENTALNY
Ojciec Wirgiliusz
“Ojciec Wirgiliusz kochał dzieci swoje
A miał ich wszystkich sto dwadzieścia troje”
Dlaczego Wirgiliusz
Motto do opowieści wybrałem ze szkolnej piosenki w zbiorze nut dla młodego akordeonisty.
Tak mi się zdaje, ze tam była taka przyśpiewka. Nie wiem czy chodzi o poetę Wirgiliusza czy o jakiegoś innego wielodzietnego człowieka. Ważne, ze podobnie jak ja w swoim motto kapłańskim postawiłem troskę o dzieciach, tak i ojcowie pijarzy maja ten charyzmat szkolny.
Chce wiec opowiedzieć o swych spotkaniach z księdzem Jozefem.
Nasza wspolna przygoda z pijarami rozpoczęła się jeszcze w latach kleryckich. Zapoznałem się z klerykiem pijarem Adamem na rekolekcjach w Sidzinie pod Krakowem. Pokazał mi dom zakonny i klasztor w centrum po sąsiedzku z siostrami prezentkami.
Potem az do 1990-go roku nie widywałem ojcow Pijarow. Spotkałem ich jako diakon na Białorusi w Szczuczynie w chwili gdy odbierali klasztor z rak sowieckiej Armii. Na ścianie w kancelarii jeszcze widniała mapa świata w formie płaskiego globusa, ktora posługiwali się żołnierze obrony powietrznej.
Nie pamiętam imienia proboszcza, widziałem go pierwszy i ostatni raz w życiu.
Po raz trzeci i jak na razie ostatni spotkałem pijara ojca Jozefa Jońca w Warszawie dzięki “Wspolnocie Polskiej“. Zastępczyni pana Prezesa Stelmachowskiego pani Agnieszka na jego polecenie miała mi pomoc w zdobywaniu środkow dla mej zadłużonej parafii na połnocnym Kaukazie. To niewielka parafia w Batajsku nad Donem, do ktorej powracałem po opuszczeniu nowicjatu franciszkańskiego. Pani Agnieszka znalazła sposob jak mi pomoc. Po dłuższej rozmowie, w trakcie ktorej zrozumiała, ze najbardziej sobie cenie prace z zaniedbanymi dzieciakami z ulicy dala mi fundusz na prace z młodzieżą a konkretnie na parafiade i poznajomiła z pewnym panem, ktory wymyślił grę w ringo. Ten z kolei zabrał mnie do redakcji Radio Jozef i zapoznał z ojcem Jozefem.
Takimi to okrężnymi drogami w nieszczęściu zapoznałem człowieka, ktory mi zaimponował rozmachem parafiady. Nie narzucający się i skromny. Niezbyt atrakcyjnej powierzchowności gość. Łysawy z długim nosem i krepy, niezbyt elokwentny ale uparty gość. Minęło już 14 lat od tego pierwszego spotkania. Ja szczęśliwie przywiozłem dzieci na parafiade czterykroć i każdy raz miałem okazje Zamienic z księdzem Jozefem parę ciepłych slow. Na moich oczach Parafiada rosła i stawała się coraz bardziej rosł poziom sportowy imprezy i naszym uczestnikom ze wschodu było coraz trudniej rywalizować z Polakami.
Zdarzało się, że sędziowie naciągali rezultaty na korzyść przyjezdnych dzieci. Owszem była taka tendencja, sam pamiętam jak faworyzowano moje rosyjskie dzieci w rożnych dyscyplinach zwłaszcza kulturalnych, choć nie mieliśmy polotu. Ostatni raz w 1999 roku na pożegnanie byłem świadkiem sprzeczki i buntu ze strony polskich uczestnikow zawodow, ktorzy byli niezadowoleni poziomem sędziowania i wzywali do bojkotu parafiady. Przyszedł czas na wdzięczność. Podniosłem się i drżącym zalęknionym głosem powiedziałem czym jest parafia da dla nas “wschodniakow”. “Kłóćcie się miedzy sobą prywatnie ale nie niszczcie Parafiady” powiedziałem. Nie było tego wiele. Wiem tylko, ze głośni podżegacze uspokoili się i nikt na tej Parafiadzie nie agitował więcej do bojkotu zawodow. Stało się jasne czego ci wyczynowcy nie wiedzieli. Oni widać zrozumieli, że my nie przyjeżdżamy po medale ale przyjeżdżamy z tęsknoty do Europy i do rodzinnych stron naszych przodkow, że bez Parafiady wielu wschodniakow by nigdy nie byli w stanie odwiedzić Polski. Mowiłem nie w swoim imieniu, bo już odwykłem odwiedzać Polskę, jakoś mnie nie ciągnęło do kraju rozdartego na pol podziałami politycznymi. Kraju, w ktorym sztucznie podsycano w mediach nienawiść do kościoła. Tak, tak, w ten właśnie sposob postrzegałem Polskę w latach 95-99, ale właśnie w tych czasach miałem powod, by przyjechać nie dla siebie ale dla dzieci, ktorym niesamowicie podobało się spędzanie czasu na obiektach AWF, oglądanie stolicy i innych miejsc.
To w ich imieniu mowiłem.
Te szanse dal nam o. Jozef Joniec prezes Fundacji Parafiada, człowiek prosty ale dobry. Jeden z niewielu, kto odpowiadał na moje e-mailowe listy.
Taki niedzisiejszy rycerzyk kresowy. Nie zdziwiłem się wcale, ze znalazł się na liście pasażerow prezydenckiego samolotu, tam lecieli ci “fanatycy”, dla ktorych nie ważne były polityczne pozy w obecności rosyjskich mediow. Tam lecieli romantycy kochający polski etos.
Andrzej Bielat
Pośrod księży gości jacy trafiali do mnie do Batajska nad Donem wymienię ojca Andrzeja Bielata, ktory nie tylko przeprowadził w trudnym dla mnie 1996-m roku rekolekcje dla parafian ale tez dal mi do zrozumienia parę ważnych rzeczy.
Opowiedział mi wiele o stosunkach ekumenicznych i innych w Moskwie. Zachęcał bym nie szukał w pracy owocow, bo to Pan sam zna czas i on jest gospodarzem winnicy. Proste ale takie potrzebne na misjach słowa.
Miałem wrażenie, ze się na mnie pogniewał, ze nie kupiłem mu biletu na samolot, gdy wracał do Moskwy. Za poł roku był u nas znowu. Cieszyłem się że to właśnie on przywiezie do nas figurkę Matki Bożej Fatimskiej i że będzie głosił kazania fatimskie w naszych parafiach. Nic podobnego. Na lotnisku przekazał bez emocji futerał z figura i pudlo z podstawa lektyki, odwrocił się na piecie i z jakąś smutna mina powędrował na samolot powrotny, ktory miał być zza pare godzin. Do dziś nie mogę pojąć czemu był taki oficjalny.
Zdziwiłem się, gdy się okazało po roku czasu, ze tak wartościowego człowieka zabrano z Moskwy na PAT, by się uczył dalej a dokładniej by pisał doktorat. Po ukończeniu PAT-u na jakiś czas ojciec Bielat trafił do Petersburga a potem do Jałty na Krym. Był u nas w Azowie na kolejnych rekolekcjach w 1998-m roku.
Myślę wiec, ze jego brak humoru nie dotyczył mojej parafii czy osoby. Widać tam w Moskwie cos się popsuło. Mimo, ze dominikanie mieli i maja w Rosji bardzo wysokie notowania to jednak w klasztorze musiało być niesłodko. Nie skarżył mi się o. Andrzej ale mam wrażenie, ze zgrzyty powodował ojciec Chmielnicki Kaplan z podziemia, człowiek dość ambitny i dziwny, redaktor miesięcznika “Istina i Żyzń” Dal on w 1994-m roku obszerny wywiad dla jakiejś angielskiej gazety w ktorej skrytykował niegrzecznie wszystkich kapłanow zagranicznych, ktorzy jakoby nie rozumiejąc Rosji popełniają mase głupstw. Wśrod nieporozumień wymienił konkurencyjna gazetę “Swiet Ewangelia”.
No coż mam prawo wszystkiego nie wiedzieć. Moskwa to inny świat. My na Kaukazie zawsze czuliśmy się w Moskwie jak biedni bracia. Wpadało się na chwilkę po zakupy i po papiery od Biskupa i leciało się szybko z powrotem, tyle ze nie samolotem a pociągiem. Jak wspomniałem ceny były tak wysokie, ze latanie było poza naszym zasięgiem. Takie było moje rozumienie sprawy. Ojciec Andrzej myślał trochę inaczej.
Gorski
Ksiądz Gorski prowadził rekolekcje kapłańskie w 1998 - m roku w Soczi. To był piękny czas, Wspaniała majowa pogoda niezwykle widoki i solidne, namaszczone kazania. Atmosfera była prześwietna. Kapłani niemal wszyscy z Kaukazu zebrali się w tak wielkiej przyjaźni, ze trudno było tego nie dostrzec i rekolekcjonista nie omieszkał tego dostrzec i podkreślić. Mimo to były pewne dysonanse i smutki. Było wiadomo, ze po tych rekolekcjach wkrotce pożegnamy księdza Bogdana, ze wyjedzie do Moskwy. Ksiądz Gorski wykładowca misjologii na PAT, jakby dla niego wypowiedział frazę, ktora mi bardzo zapadła na sercu. Mianowicie, że jeśli misjonarz czuje się zmęczony i niepotrzebny to jest najlepszy sygnał, by zmieniać placowkę i nie męczyć siebie i innych. Kierowany natchnieniem napisałem podanie o zmianę. Pisałem do Białegostoku, Moskwy, do Marksa i do Irkucka. Prosiłem o zgodę na przejazd na Syberie do dyspozycji świeżo mianowanego biskupa irkuckiego Mazura.
Prośba w rożnych instancjach była rozpatrywana prawie ze rok cały. !3 maja już miałem werdykt z Białegostoku. Ponieważ dokumenty z kurii w Moskwie przewędrowały do Marksa list się zapodział. Ja spokojnie starałem się doprowadzić do logicznego końca najtrudniejsze sprawy i przekazać następcom. Było trochę ciężko na sercu odchodzić z Kaukazu po 7-miu latach ale w maju 1999 miałem już kopie odpowiedzi z Białegostoku, ktora mogłem osobiście przekazać do Marksa. Biskup Klemens probował mnie kusić przeniesieniem do Woroneża. Ja jednak byłem zdeterminowany i tęskniłem do Syberii. Moje marzenie się spełniło. I tak z pomocą księdza Gorskiego, ktory pewnie się nawet nie domyśla jak wielka przysługę okazał znalazłem się na drugim końcu Rosji, bo na Kamczatce.
Taki był werdykt bpa Mazura gdy go spotkałem po miesiącu czasu od zakończenia rekolekcji.
Andryszak
Jedna z najciekawszych wizyt kleryckich spowodował kleryk Andryszak gdy był na czwartym roku seminarium. Zbiegła się ona z triduum Paschalnym. Była krotka ale pełna wrażeń. To właśnie z ta grupa białostockich klerykow złożona z 3 osob dotarliśmy na Okrągły Stoł w Eliście. Miałem niesamowicie pozytywne wrażenia z powodu tej wizyty. Czułem się jakbym wrocił na chwile do Białegostoku nie ruszając się z miejsca.
Krzysiek był spiritus movens tej grupy a za 4 lata miał znowu przyjechać tym razem już jako Kaplan, wikariusz z Wasilkowa ze swoja młodzieżą. Trafili jeszcze lepiej, bo akurat kończyły się rekolekcje Andrzeja Bielata w Azowie i wizytował to miasto Biskup Klemens Pickel. Poprosiłem nawet, by go pobłogosławił na misje. Skuteczne to było błogosławieństwo, bo już na rok jubileuszowy Krzysiek był w Petersburgu ojcem duchownym w seminarium.
Młodzież, ktora przywiozł zachowała się świetnie. Zaprzyjaźnili się z miejscowymi parafianami, pokazali piękna pantomimę o rekach ze scena ukrzyżowania Jezusa, tymczasem moi parafianie zrobili koncert na temat walki z narkotykami i alkoholem. W trakcie koncertu były świadectwa o tym jak działa Bog gdy człowiek chce “zejść z igły”…
Łuczaj
Kleryk Łuczaj zaskoczył mnie wiadomością, ze nadal. Oddaje krew tak jak zachęcałem swych podopiecznych. Wiele innych ciekawostek dowiedziałem się ale najważniejsze, ze nie byłem sam na te święta. Rok wcześniej odwiedził mnie tato. W okresie Wielkiego Postu była mama, zaraz potem ci chłopcy. Wiodło mi się trzeba przyznać, nie był zły ten 1994 rok. To w tym roku właśnie rozpocząłem swe podroże do Kałmucji i czekała mnie jeszcze przygoda w Italii.
Miałem nadzieje, ze ta ciekawa wizyta Bedzie początkiem ścisłej wspołpracy y seminarium. Szkoda ale myliłem się. Juz nigdy więcej żaden kleryk do mnie nie przyjechał. Widać zawaliłem sprawę tylko nie wiem w ktorym momencie.
Spotkaliśmy się ponownie jako bracia kapłani na sokolszczyznie gdy młody ksiądz Łuczaj zaprosił mnie do swoich klas w Technikum na katechezy powołaniowe.
To były jedne z najfajniejszych lekcji i mam nadzieje, ze choć jedna dusza zapaliła się wtedy do sprawy misyjnej.
Małyszko
Tomek Małyszko był o rok młodszy wiec nie spotkaliśmy się w Seminarium. Zapoznawaliśmy się po troszeczku. Tomek śpiewał po rosyjsku exultet i byłem bardzo zaskoczony i milo zaskoczony jego odwaga. Tomek z czasem stał się długoletnim duszpasterzem w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego i jakiś czas drukował moje teksty w miejscowej parafialnej gazecie.
Darek Harasimowicz
Białostoczanin. To kolejny kapłan, ktory głosił rekolekcje dla moich parafian i to kilkakroć. Jako licealista uczestniczył w pamiętnej oazie w Sidrze, na ktorej był muzycznym razem z moim średnim bratem Czarkiem. Spotykaliśmy się sporadycznie. Darek uczestniczył w rekolekcjach dla maturzystow, ktore odbywały się w Białostockim seminarium. Widać było już wtedy, że ma powołanie ale nie od razu poszedł po drodze do kapłaństwa. Najpierw rok się uczył na politechnice a potem wyładował u Franciszkanow. Spotkaliśmy się ponownie w Łagiewnikach, kiedy to Darek był na 4-m roku a ja przywiozłem do sanktuarium grupę pielgrzymow z Rosji. Kolejne spotkanie było w Miedniewicach, gdzie ja odbywałem probę Franciszkańską a on już był diakonem. Mieliśmy być może jedna ważna rozmowę ale właśnie po tej rozmowie jak mi Darek relacjonował on napisał podanie na Wschod. Był krotko w Iwieńcu pod Mińskiem i już na wiosnę 1996 spotkaliśmy się w Moskwie. Darek obiecywał, ze przeprowadzi rekolekcje ale coś mu nie wyszło. Zamiast wielkopostnych podjął się rekolekcji dla młodzieży co wypadło jeszcze lepiej i jako owoc tych rekolekcji duża grupa młodzieży pojechała do Moskwy, by spędzić Nowy Rok u Franciszkanow na średnim Tiszynskim prospekcie. Skutek był taki, ze jeden z moich parafian z Leningradzkiej zgłosił się do zakonu i w kwietniu 1998 miał spotkanie w Petersburgu z generałem, na ktore go osobiście zawiozłem. Łaska święceń działała przez dłonie Dariusza w sposob szczegolny i nie sposob tego było nie dotrzeć ja starałem się temu procesowi dopomagać albo przynajmniej nie przeszkadzać. To był piękny czas. Potem Darek trafił do Tuły czy Kaługi. Ja na Syberię i nasze drogi się rozeszły, nie widywaliśmy się więcej.
o. Irek
Franciszkanin pochodzący z Kałkowa. Jest to sanktuarium pod Radomiem, w ktorym jest czczona MB Licheńska i szczegolnie omodlona jest sprawa dzieci nienarodzonych. Sam Irek jest Kaplanem średniego pokolenia. W tamtych czasach jeden z najmłodszych i najbardziej wrażliwych ojcow w moskiewskiej a potem petersburskiej wspolnocie. Głosił rekolekcje dal moich parafian w 1999-m roku i nawet chrzcił jedno z dzieciątek, ktore po latach trafiło do Niemiec, pokazywano mi w Essen scenę z tego chrztu.
Po wielu latach spotkaliśmy się w Rzymie podczas gdy on studiował na Seraficum. Nocowałem u niego w Akademiku, byliśmy z przyjaciołmi razem w katakumbach pierwszy raz w życiu i to on mnie poinstruował jak trafić do Asyżu, zawiozł na dworzec i posadził na pociąg.
o. Mirek
Franciszkanin rodem spod Miedniewic niewysoki, krepy z dobroduszna twarzą.
Jego zasługą jest powstanie kaplicy drewnianej w Kałudze. Podobnie jak w Soczi i w tym wypadku władze miejskie dały najgorsza z możliwych lokalizacje to znaczy na wysypisku śmieci. Trzeba było sporo wysiłku, by teren oczyścić. Nigdy tam nie byłem i wiem tylko z opowieści, ze władze tak często zmieniały zdanie, ze do końca nie było pewności, czy kaplica powstanie. O. Mirek użyl fortelu. Powiadomił wszystkie znane mu klasztory kontemplacyjne o tym, ze potrzebna jest modlitwa. Skutek był piorunujący. Kaplica nie tylko stanęła ale na dodatek był to jedyny przypadek kiedy transport został uznany jako towar humanitarny i nie trzeba było płacić cła. Wszystkie inne drewniane kaplice z Niemiec były obłożone opłatami celnymi.
Ojcu Mirkowi trudno było dogadywać się z ojcem Grzegorzem. Wielu Franciszkanow z trudem znosiło twardy charakter przełożonego i tym sposobem kilku ojcow z Rosji wylądowało na Białorusi. Widać w tym była tez jakaś logika, bo z tego co słyszę od ojca Irka Mirosław świetnie sobie radzi na Białorusi. Najważniejszym ośrodkiem jest tam Iwieniec ale nie pamiętam czy do tej czy do innej parafii trafił moj dobry znajomy. Przed samym wyjazdem z Rosji na moja prośbę przeprowadził rekolekcje wiosna 1999 roku w stanicy Leningradzkiej i w ramach rekolekcji pomagał we wznoszeniu ostatniej kaplicy jaka powstała na terenie moich kaukaskich parafii w stanicy Leningradzkiej.
OO. Jacek i Janusz
To kolejny dwaj Franciszkanie, ktorzy aktywnie włączyli się w Zycie moich parafii nad Donem. Szczegolnie milo ludzie wspominają ojca Jacka. Spędził on w Batajsku dwa letnie miesiące. Ponoć był bardzo zamyślony i niemal nie spowodował wypadku samochodowego. Jakiś czas w Batajsku mieszkał z nim ojciec Leszek, nowa postać na horyzoncie. Miał on pomoc Jackowi w przezwyciężeniu kryzysu kapłańskiego. Trzeba przyznać, ze Franciszkanie zachowali się bardzo ładnie. Do samego końca z dużą troska patrzyli jak ten sympatyczny ojciec oddala się od swej misji głównie w sercu, bo usta i dłonie były nadal. na służbie kościołowi. W głowie powolutku jednak układał swoje prywatne życie poza zakonem. Ile mogł tyle zdziałał, żeby dokończyć projekt ostatnich remontow w klasztorze siostr. Kiedy wrociłem po Pol roku zastałem pięknie urządzony i wysprzątany podworzec.
Jacek podobne zasługi jako przełożony miał w Moskwie. Jako ojciec duchowny miał bardzo dobre oceny ze strony klerykow. Najlepsza ocenę wystawił mu moj kleryk Mikołaj, ktory wstępując do Franciszkanow korzystał z gościny u rodzicow ojca Jacka gdzieś pod Lublinem. Jacek miał talent do organizacji rożnych spraw. Wyremontował mieszkanie na średnim Tiszyńskim, urządził i nagle odszedł.
Ojciec Janusz był nie mniej sympatyczny ale bardziej porywczy. Nie był introwertykiem jak Jacek, wiec wszystkie uczucia miał wypisane na twarzy.
Jacek miał wychudzoną ascetyczną twarz z ostrym wydłużonym nosem i ciemna czupryną Janusz tymczasem miał owalna twarz i tendencje do łysienia, wiec golił się na zapałkę. Siostry opowiadały mi, ze gdy był w Batajsku to głosił płomienne kazania.
Jeździł samochodem księdza Edwarda zastępując jego rownież jakiś czas gdy ten był w Niemczech. Ponoć jeździł jak szalony ryzykując swoje i cudze życie. Samochod tez nie wytrzymał i poleciała skrzynia biegow. Sprawa zastępstwa w Batajsku stała się kością niezgody z przełożonym. O. Janusz nalegał bym wrocił i sam uregulował sprawy w parafii. Zrobiłem jak chciał ale normalnych relacji w zakonie miedzy Januszem i sp. O. Grzegorzem nie udało się przywrocić i to zapewne stało się jedną z przyczyn, że Janusz śladem za Jackiem opuścił zgromadzenie. Miał wiele planow w Tule. Kochał tę wspolnotę, miał dobre relacje ekumeniczne z Adwentystami, założył nawet Kolegium Teologiczne. Wszystko to pewnie trwa, nawet kościoł zwrocono w Tule. Można powiedzieć, że wysiłki ojca Janusza podobnie jak i Jacka nie poszły na marne. Położyli na misyjnym ołtarzu wszystkie swoje talenty i krotkim czasie jak to się mowi dokonali wiele. Okrutne jest jednak życie w wolności. Ludzie kościoła choć ślubują posłuszeństwo zawsze są wolni w tym sensie, że wiąże ich tylko sumienie.
Kiedy następuje zgrzyt w sumieniu żaden ślub nie może człowieka powstrzymać od protestu. Ja myślę, że krzyk, niemy krzyk tych dwu kapłanow jeszcze kiedyś będzie usłyszany. Ja mam nadzieję, że Pan Bog da im oraz im podobnym drugą szansę, by na nowo poukładać sprawy z zakonem i z kościołem. Tam gdzie powstaje wątpliwość jakie zastosować prawo, prawo miłości bierze gorę. To miał powiedzieć pewien japoński kapłan, ktorego wujek odszedł z kapłaństwa. Ten młody ksiądz nie osądzał swego wujka, toteż i ja nie osądzam moich kolegow misyjnej niedoli.
o. Opiela SJ
Ksiądz Opiela Jezuita. Człowiek o sympatycznej powierzchowności i niewątpliwie przenikliwy umysł. Nie wiem jednak dlaczego tak się składa, ze większość napotkanych Jezuitow maja surowy lub smutny wyraz twarzy. Ja sam ponoć mam taki stad w Ostrołęce na przykład jeszcze przed wstąpieniem do seminarium miałem taka ksywkę “jezuita” właśnie. Widywaliśmy się na zjazdach kapłańskich w Moskwie. Potem miałem kilka rozmow rownież prywatnie w domu księży Jezuitow.
Każdy raz to były bardzo rzeczowe rozmowy i krotkie. Wiem, ze zasługa księdza Opieli jest nowy status Kolegium św. Tomasza. Obecnie na ile mi wiadomo SA to czteroletnie studia magisterskie. Zapłacił jednak za swoje oddanie dla sprawy wydaleniem w roku jubileuszowym. To był pierwszy szeroko znany i komentowany przypadek kiedy to Kaplanowi katolickiemu nie pozwolono przekroczyć rosyjskiej granicy ze względu na wykonywana prace dla kościoła. Zdarzyło się to w tym czasie gdyśmy z młodzieżą byli w Rzymie i pamiętam, jak bardzo zasmucony był ksiądz arcybiskup Kondrusiewicz. Nigdy nie było dobrze z wizami ale zbliżały się coraz gorsze czasy.
Ksiądz Opiela nigdy nie odwiedzał nas na Kaukazie ale opiniował pewne działania jezuity Emilio Benedetti, ktoremu zawdzięczamy powstanie Caritas Priazowie.
Emilio Benedetti SI
Brat Emilio zasługuje na moja pamięć, bo spędził ze mną sporo czasu dyżurując w Batajsku, Wołgodońsku, odwiedzając Azow i Leningradzka. We wszystkich tych miejscach na moja prośbę wygłaszał okolicznościowe prelekcje. Bywał owszem w Taganrogu i Nowoczerkasku. Zapraszał rownież do siebie do Brukseli i potem do Barcelony. Wspolnie jeździliśmy jego samochodem do Monachium załatwiać sprawy projektow humanitarnych. Z podobna misja byliśmy we Włoszech.
Jemu zawdzięczam pierwsze zaproszenie do Madrytu. Z nim zwiedzałem stara stolice Hiszpanii Toledo.
Emilio miał trudny charakter sympatyczna twarz i niesamowity rodowod.
Zapoznaliśmy się w 1993-m roku latem, gdy już był pod siedemdziesiątkę. Zauważyłem od razu ze jest straszny Gadula, co starałem się wykorzystać w wielu sytuacjach, bo sam nie grzeszyłem rozmownością. Łatwo nawiązywał kontakty nie znając rosyjskiego i nawet zapoznał mnie z niektorymi osobami z rostowskiego establishmentu. Był taka sobie belgijsko - hiszpańska maskotka w rekach swych dawnych uczniow.
Wykładał od lat w Rostowie angielski na wakacyjnych obozach i wyraźnie pokochał nasze miasto. W pierwszy dzień znajomości zgodził się wygłosić dla parafian w Rostowie krotka prelekcje o Ignacym Loyola. Zrobił to wyśmienicie a ja byłem jego tłumaczem. Tak miało być od tej chwili zawsze gdy Emilio był w Rosji.
By dla mnie jak brat a chwilami jak ojciec.
Człowiek wielkiego optymizmu i niesamowicie zaradny. Potrafił znaleźć wyjście w każdej sytuacji i nie krępował się prosić, toteż dla sprawy Caritas dla kwestii pisania projektow był bardzo i to wyjątkowo kompetentny. To jego uczeń właśnie Wadim Nabojczenko z Batajska stal się Dyrektorem Caritas Priazowie, ktory zarejestrowaliśmy wspolnymi silami latem 1997-go roku.
Ja wspomniałem bardzo elegancki pan. Twarz szeroko uśmiechnięta ale nie był to hiszpański uśmiech raczej powiem otwarcie “jezuicki”. Jego mama Polka Kalitowska dala mu chyba słowiańską urodę, niewysoki wzrost, piękne śnieżnobiałe włosy. Chodził zawsze w okularach i preferował białe oraz szare odcienie ubrania. Jadał o konkretnych godzinach i był bardzo zadbany w tej dziedzinie. Tłumaczył mi, ze chce długo żyć w dobrym zdrowiu. Kiedy wiec w długich podrożach minęła pora obiadowa nie siadał do jedzenia tłumacząc, ze żołądek nie strawi. Pierwszy raz w życiu widziałem takiego dziwaka.
Ksiądz Kempa
Zapoznałem tego kapana na sympozjum w Saratowie. Świętowaliśmy z poślizgiem na 3 lata 150-lecie diecezji saratowskiej. Ksiądz Kempa niczego nie głosił. On niedawno pojawił się w naszej saratowskiej quasi-diecezji (Apostolska Administratura odzyskała status diecezji w 2002 roku pośrod wielu protestow strony prawosławnej).Zwracał jednak na siebie uwagę bo był bardzo elegancki i jako jedyny z nas miał ze sobą wizytowki. Tak go zapamiętałem. Był pierwszym stałym Kaplanem w świeżo zwroconym kościele kurskim. Troszkę opowiadał o sobie ale ja z tego Malo co pamiętam. Ciekawiły mnie jego dalsze losy, jak sobie poradził i dowiedziałem się przypadkiem, ze trafił do Tomska i jakiś czas tam pracował. Bywa, bywa, ze niektorzy z nas nie od razu znajdują miejsce dla siebie w warunkach rosyjskich. Rzuca nas jak wiatr po morzu bezkresnym ale teren jest tak wielki, ze jest szansa na znalezienie przystani. Rosja jest tak bezkresna, ze w tym lub innym końcu imperium każdy misjonarz znajdzie miejsce gdzie jego talenty będą zauważone i wykorzystane. Dla mnie ksiądz Kempa pozostanie w pamięci symbolem takiego poszukiwacza, zresztą ja sam tez nie z jednego pieca chleb jadłem jak wynika ze wspomnień i dziękuję Bogu, ze mnie uczynił wędrowcem i misjonarzem. Na każdej innej drodze już dawno bym się wykoleił, na tej drodze trwam. Daj Boże wytrwania i księdzu Kempie i wszystkim podobnym.
Chce przy okazji dodać, ze Kursk krotko potem dołączono do diecezji moskiewskiej w zamian Perm dołączono do Saratowa.
Mikołaj Dubynin
Wracam do mej opowieści o braciach Franciszkanach. To dobry kawa mojej biografii. Choć nie dokończyłem nowicjatu to tak sobie myślę, ze kiedyś będzie mi przysługiwać tytuł “honorowego brata”, choćby za to, ze spod mej reki wyszło dwu franciszkańskich kapłanow. Jeden pozostał w Rosji, drugi trafił do rodzinnego Kazachstanu…
Pierwszym i dobrze znanym był i jest Mikołaj Dubynin.
To ten sam chłopiec, ktory jeździł ze mną i z siostra Teresa do Piatigorska.
Jego przodkowie polskiego pochodzenia w linii mamy mieszkali w Lidzie na Białorusi skąd byli wywiezieni na Syberie. W rodzinie o tych sprawach mowiło się Malo. To był temat tabu ale chłopcu udało się wydusić wyznanie jednej z ciotek, ze byli represjonowani za polskie pochodzenie. Mikołaja ciekawiło dlaczego na mogiłach krewnych nazwiska są pisane łacińskimi, polskimi literami. Był dociekliwy wiec się dowiedział.
Tato prawosławny był wykładowcą w szkole muzycznej. Człowiek bardzo bogobojny i ciepły z fizjonomii i w rozmowie. Mama bardzo surowa przy pierwszym kontakcie a mimo to rownież szlachetna w rzeczy samej osoba.
Studiował na Filologii rosyjskiej. Na wakacje jeździł z ramienia Polonii na kursy językowe, toteż pięknie władał mowa Kochanowskiego i tylko tak obcowaliśmy od samego początku, on tak prosił.
Moje pierwsze kazanie na ktore on trafił po długich wakacjach było o zmarłych. Kola niewiadomo czemu płakał. Siostry to dostrzegły i nawet się naśmiewały, ze jest taki nadmiernie uczuciowy. ja tez to z czasem dostrzegłem. Spędzaliśmy razem dużo czasu tłumacząc pieśni i wiele innych tekstow. Jako człowiek umuzykalniony wywiązywał się świetnie z takich zadań. Czasem pozostawał do pozna w siostrzanym klasztorze i wtedy siostra Teresa słała mu łóżko w kaplicy.
Tam właśnie miał sen, ze anioł mu polecił założyć sutannę.
Choć w moim odbiorze to mogło nic nie znaczyć, bo takiego sceptycyzmu w seminarium mnie uczono Mikołaj jednak poddał się temu wezwaniu i był w grupie pierwszych klerykow diecezjalnego seminarium w Moskwie. Domowiliśmy się od razu, ze z czasem Pojdzie do zakonu. Tak miał napisać w podaniu. Pewnie tak zrobił a mimo to arcybiskup Kondrusiewicz bardzo się obrażał, gdy mu najlepszy kleryk odleciał do Polski do nowicjatu Franciszkanow. Skarga oparła się o Watykan. Kola jednak był pewien swego. Franciszkanie rownież się nie poddali i w 2000-m roku Kola już był ojcem Mikołajem, tak zresztą w Rostowie na studiach go nazywano. Była w tym wszystkim wola Boża.
Jako księża spotkaliśmy się jeden jedyny raz w Rzymie na Tor Vergata, ja byłem bardzo zbolały zachowaniem grupy a jego obecność była dla mnie jedyna radością. To było naprawdę przyjacielskie spotkanie.
Skakowski Losza
Losze czyli Aleksego zapoznałem na Boże narodzenie 1996-go roku w dzień chrztu jego młodszego braciszka Wacusia. Wacek miał już ze dwa latka ale rodzice nie spieszyli się ze chrztem, ojciec chciał, by to się dokonało w kościele i się doczekał. Ta radość przyniosła mu MB Fatimska. Z jego tata zapoznałem się poprzez księdza Janusza Blauta w bardzo smutnych okolicznościach. Gdy mu zawiozłem druki i afisze dotyczące pielgrzymki MB to on wspomniał o katolikach z Leningradzkiej. Miał list od Leonida Skakowskiego i zapytał czy bym ich w drodze powrotnej nie odwiedził. Zgodziłem się chętnie tym bardziej, ze już od ponad roku odwiedzałem te okolice i miałem w stanicy znajomych Ormian.
Tragicznie się to wszystko odbyło. Ja byłem pierwszy raz za kołkiem nowiutkiej Niwy i jechałem niebezpiecznie. W okolicach Starominskoj kiedy już niedaleko było do Leningradzkiej kierowca kamaza widząc moje piruety zniecierpliwił się i chciał szybko ominąć, ja mu pomogłem hamując z lekka wiec się spotkaliśmy. Uderzenie “w plecy” było tak silne, ze samochod zleciał na pobocze. Dziękować bogu rożnica wzniesień była nie więcej niż metr i koziołkowania nie było. Teren był podmokły wiec samochod wylądował miękko. Tylna szyba pękła jak balonik. Maska była brzydko zmięta. Co było robić. Doczekałem się milicji. Oni przyznali ze kierowca Kamaza jechał nieostrożnie. Szef kierowcy przyjechał z przeprosinami, odgięto zmięty wachlarz, ktory przeszkadzał w dalszej jeździe. Tym niemniej pośrod deszczu udało się odszukać znanych mi Ormian. Im dałem adres do Skakowskich i wszystkie materiały. Poprosiłem, by na 10-go grudnia zebrali się na wieczorna modlitwę. Tata Aleksego wywiązał się świetnie. Odmowiliśmy wspolnie rożaniec. Było około 20 osob a mnie się zdało ze tłumy. Na następny raz umowiliśmy się 26-go grudnia. Właśnie wtedy spotkałem Losze w domu u Michalskich innych kazachstańskich Polakow.
Pogoda była mroźna, drogi niebezpieczne. Dotarłem z trudem i nie miałem pojęcia jak wracać. Tato Loszy wziął mnie do zamarzniętego samochodu bez ogrzewania i choć było nam chłodno a przez szybę samochodu Malo co było widać to jednak była to jedna z najpiękniejszych podroży mego życia. Po prostu byłem szczęśliwy, ze Pan Bog daje takie minutki jakby wynagradzając inne koszmary życia na misjach. Nawet się w kapliczce Ostrobramskiej sfotografowaliśmy z okazji tej podroży. Nie wiem jak Losza wracał i o czym z tata rozmawiał, ale potem często słyszałem od Leonida, gdy syn kolejny raz prosił o pozwolenie, by jechać na rekolekcje do Batajska czy to do Moskwy zawsze motywował krotkimi słowami: “oni są prawdziwi, oni wiedza czego chcą ci katolicy…”
Jak już wspomniałem sam byłem zaskoczony jak dynamicznie rosło w Aleksym pragnienie kapłaństwa i jak bardzo zaprzyjaźnił się on z Franciszkanami.
Tu nie ma mojej zasługi. To matka Boża wszystkie sprawy tak ułożyła, ze do spotkania doszło i łzy jakie temu towarzyszyły wyschły na zawsze.
Dodam, ze tato Aleksego wciąż marzył, by zabrać mnie nad morze na jakiś odpoczynek, bo widział, ze go nie mam wcale. Był uparty we wszystkim do czego dążył. Kiedyś mi napisał, ze na ostatniej spowiedzi dałem mu podobno “zbudować kościoł w Leningradzkiej”. Az się nie chce Wierzyc, ze jakiś Kaplan w naszych czasach mogł wymyśleć taka pokute i ze jakiś parafianin na poważnie rozważał możliwość jej wykonania. Sam nie mogę w to uwierzyć. Przeszkod było moc. Ponieważ biskup był sceptyczny co do potrzeby kościoła w tej stanicy i sprawę zbojkotował Leonid nie wycofał się i pokute wypełnił. Zbudował kościoł w Petersburgu, kościoł przy ktorym studiował syn. Jeśli poradził sobie z takim zadaniem to nic dziwnego rownież, ze i nad morze mnie zabrał.
Było dość chłodno, mieliśmy słabiutki namiocik i sen nie przychodził.
Leonid snuł przerożne myśli a ja przeważnie milczałem. Atmosfera była podobna jak w trakcie naszej pierwszej przejażdżki. Było chłodno ale niesamowicie milo. Leonid wziął nawet gitarę i śpiewał swoje własne pieśni. Niektore z nich podobno śpiewają rożni ludzie do dziś. Niezły bard i malarz wyszedł z tego lotnika…
Malo podobnych ludzi błąka się po świecie, a Pan Bog taki dobry postawił na mojej drodze kilku…
Malo tego w trakcie tej wyprawy nad morze Lonia zdążył mi jeszcze pokazać stary poniemiecki kościoł, o ktorym wspominałem, ze teraz tam jest klub. Ci kazachstańscy Polacy są niesamowici. Oni wiedza jak podziękować człowiekowi za prace.
Wiec i ja poprzez tych kilka slow i dla Loszy i dla Aleksego serdecznie dziękuje, ze są i jacy są…
Nerses
Moj najwierniejszy ministrant. Chłopaczek niewysoki i krepy, śniady jak wszyscy Ormianie, długa grzywka na czole i zmasowany trądzik. To człowiek z niesamowita osobowością i charakterem. Potrafił do kościoła przychodzić niemal codziennie. Poruszał się z trudem, miał pewne objawy dziecięcego paraliżu. Nogami poruszał tak jakby chodził na sztucznych protezach, dłonie i Glowa drżały mu w tiku nerwowym. Tym niemniej jego Glowa pracowała w sposob genialny. Ponadto chłopiec miał w sobie tyle optymizmu, ze można by nim obdzielić kilkoro.
On to robił. Zarażał swoja miłością do kościoła kogo tylko się dało ale przede wszystkim najbliższą rodzinę. W Rosji tak miałem niejednokrotnie, ze rodzicow do kościoła ciągnęły dzieci i to jest ten klasyczny przykład. Ja jestem w sercu przekonany, ze Nerses, ktory dziś jest dorosłym człowiekiem nadal. Jest taki jaki był a jego dzieci jeśli je ma, podobnie jak on niosą światu miłość.
Tak naturalnie i bez oporow i bezwarunkowo.
Petros
Cioteczny brat Nersesa przybył z Gruzji do Rostowa na studia ekonomiczne. Wspominałem o nim wielokroć. To troszkę inny chłopak niż Nerses choć geny te same. Oboje pochodzą z rodziny Ter-Petrosjanow inaczej zwanych żamkoczin, od ormiańskiego słowa żam-kościoł, czyli kościelnymi!!!
Mniej entuzjazmu i optymizmu za to bardzo sympatyczna powierzchowność i taki sam zachwyt i przywiązanie do kościoła.
To jeden z pierwszych rostowskich klerykow. Spędził w Polsce trzy lata i powrocił, by założyć rodzinę. Jakoś potem skojarzyłem, ze przecież jako Ormianin mogłby w swoim obrządku być Kaplanem diecezjalnym jako żonaty mężczyzna ale nie wiem czy jeszcze po powrocie miał takie pragnienia. Ja każdy raz gdy jakiś kleryk ze wschodu trafiał do Polski miałem obawy, czy aby się nie zeświecczy. Nasz Polski katolicyzm na wymogi ludzi ze wschodu jest zbyt letni i za Malo fanatyczny. Jakby to nie brzmiało dziwnie to jednak ludzie na wschodzie maja większe wymagania i bardziej idealistyczne wyobrażenia o kapłaństwie. Konfrontacja z polska rzeczywistością choć konieczna, bo jesteśmy jednym kościołem bywa czasem przedwczesna. To chyba ten sam mechanizm, ktory wyczul Kardynał Wyszyński, ktory bez pospiechu wprowadzał zachodnie reformy liturgiczne, bo dostrzegł, ze razem z reformami tylnymi drzwiami wkrada się laicyzm, zeświecczenie i oziębłość.
To samo niepokoiło moja dusze.
Ludzie po latach religijnej głodowki chcieli czegoś ekstra i ja jak mogłem wychodziłem naprzeciw takim oczekiwaniom i potem było rozczarowanie, gdy klerycy dowiadywali się, ze pościć nie trzeba, kazanie krociutkie albo wcale w dzień zwykły, msza ekspresem, sutanna przeżytek etc.
To chyba stało się z Petrosem. On chciał bardziej radykalnej wiary, dla ktorej warto było wyrzec się małżeńskich planow. Nie spotkał tego w Krakowie wiec odszedł.
W Polsce jest przedawkowana wiedza a za mało się akcentuje naturalne talenty jak dobroć, usłużność, rosną wiec nam gryzipiorki i urzędnicy a Malo jest świadkow i “sług bożych” na podobieństwo Vianneya, jakich dziś dla pełnego nawrocenia potrzebuje wschod i chyba nie tylko on.
Petros nie miał tylu talentow co Mikołaj ale przyjaźnili się, stanowili jedna paczkę. Razem grali z murzyńskimi studentami w jasełkowym spektaklu Mikołaj Jozefa a Petros Heroda. On rownież pomagał mi w kolędowaniu w studenckich akademikach i w tłumaczeniu kolęd i innych pieśni na ormiański.
Malo co się zostało z tej tworczości ale pewna piosenkę, kanon Taize w jego tłumaczeniu pamiętam do dziś:
Cżedżandzera nas, czanhangysta nas, jete Astvac meshede…
Niczym się nie trap, niczego nie boj, jeśli Bog z nami nic ci nie grozi…
Nona Mirzaeva
Ormianka rodem z Baku. Nie jestem pewien czy takie właśnie nazwisko miała, ale właśnie Ormianie z Azerbejdżanu zatracili część tożsamości w tym rownież charakterystyczne nazwiska z końcowką na -ian. Nonie bardzo się spodobała nasza parafia i nawet zrobiła ładny wywiad. To było na skutek jej pobytu z nami w Wilnie.
Artykuł a potem audycja na radio tak bardzo się spodobały ludziom, ze zaczęli dzwonić do redakcji i dopytywać się gdzie jesteśmy. Dzięki temu na Boże Narodzenie frekwencja była dość dobra. Pośrod nowych parafian zjawiła się księżna Nadieżda Soltan Girej. Po ojcu Tatarka, po mamie włoszka katolickiego wyznania. O niej już wiele razy pisałem.
Nona nie wiedziała nic o Bogu ale uważnie się nam przyglądała. Była bardzo subtelna i mocno poraniona osoba. Jakiś czas szykowała się do spowiedzi i gdy nareszcie przystąpiła widać było rozczarowanie. Ten przypadek nauczył mnie ostrożności. Choćby ktokolwiek nalegał nie należy się śpieszyć ze spowiedzią, by człowiekowi nie zaszkodzić. Nawet osoby dorosłe w tych warunkach braku wiary w sobie i wokoł siebie, potrzebują w wierze czasu, by pewne mechanizmy i zdolności pojmowania Boga jak u dziecka rosły w swoim czasie.
To właśnie Nona razem z księdzem Bogdanem zaopatrzyła mnie w ormiańskie adresy do miasteczka Rossosz, bo tam mieszkali jej krewni podobnie jak ona uciekinierzy po wydarzeniach w Sumgaicie, kiedy to wymordowano wiele kobiet i niemowląt na oddziale położniczym tylko dlatego, ze byli Ormianami. Azerowie wpadli w jakiś niezrozumiały szal, stad do dziś miedzy nimi i Ormianami trwa ściana nienawiści.
Nadieżda Maksimowna Soltan Girej
Pani Nadieżda, “kocia księżniczka”. Mowie kocia, bo bywałem w jej domu i zawsze frapowała mnie nieprzeliczona ilość zwierząt w na kuchni. Panował tam rownież nietypowy dla kobiet bałagan. Dziwiło, bo nie była niedołężna ale być może złamane Zycie, albo dusza artystki tak sprawiły, ze nie dbała o nic. Nie jestem pewien ale miałem wrażenie, ze przy swoich niemal 90-ciu latach ta żywa kobietka jeszcze smoli papieroski. Na to by tez wskazywał kolor zdrowych nad podziw zębow. Nawiasem mowiąc patrząc na nią troszkę kombinowałem jak mogła wyglądać jej rodaczka wybitna poetka czasow przełomu Anna Achmatowa. Mowie księżniczka, bo jak się rzekło jej przodkowie byli chanami tatarskimi na Krymie i po podboju Krymu przez Rosje członkowie rodziny chana otrzymali książęce tytuły i prace w korpusie dyplomatycznym w Petersburgu. Tato Nadieżdy jakiś czas pracował we Włoszech i stamtąd sobie przywiozł małżonkę.
Pani Nadieżda chudziutka jak wiorek i troszkę zgarbiona miał w swej fizjonomii pokrytej zmarszczkami zarowno włoskie cechy jak i tatarskie w rownym stopni. Gęste szpakowate krotko strzyżone włosy. Chodziła raczej w grubych spodniach, rzadko widywałem ja w spodnicy. Przeszlachetna postać. W jej sposobie mowienia wyczuwało się arystokratyczne korzenie.
Mieszkała obok Fabryki Zegarkow w samym centrum Rostowa utrzymując się z korepetycji. Wykładała francuski, angielski i włoski. Znała te języki w stopniu doskonałym nie mowiąc już o rosyjskim. Była pisarka dość popularna i długi czas publikowała swe powieści pod pseudonimem. Większość miały tło historyczne i akcja rozgrywała się w Starożytnym Rzymie właśnie. Przychodziła regularnie do kościoła a czasami przyjeżdżała do siostr do Batajska. Pomagała mi rownież w komponowaniu listow do sponsorow.
Klerykowi, ktory miał z nią wspolnie zapisać tekst tłumaczenia pewnej angielskiej szkoły opowiedziała swoj los. Dala tez obszerny wywiad studentom z Hiszpanii.
Tego się nie da opisać słowami co ta biedna kobieta w życiu doświadczyła. Malo tego, ze jej rodzice stali się ofiarami komunizmu, bo jako arystokraci byli wrogami narodu. Ona rownież jako zona lotnika, za jego niefrasobliwe słowa trafiła z nim razem na zsyłkę i gdy ja rehabilitowano to mogła jako wdowa powrocić pod warunkiem, ze nie zamieszka w Leningradzie skąd pochodziła. Wybrała wiec Rostow. Wedle krwi była katoliczka ale jak powiada prawdziwie uwierzyła napotkawszy katolickiego Kaplana, ktory ryzykując życie odprawiał pasterkę w sowieckim obozie koncentracyjnym zarowno w sektorze dla mężczyzn co było nietrudno jak i w sektorze kobiecym co było wielkim heroizmem.
Marina
Nadieżda Maksimowna przyjaźniła się z pewna studentka o imieniu Marina. Oboje rodzice byli wykładowcami a tato nawet dziekanem socjologii. Zapoznał mnie z corką osobiście ale przeprosił, ze chodzić nie będzie do kościoła, bo mu stanowisko nie pozwala, ze byłby szykanowany. Nie bardzo chciałem Wierzyc tym obawom, bo mi się zdawało, ze już minęły te czasy. Jakże się myliłem. Ten krepy Ukrainiec miał wiele racji. W ten dzień kiedy corka miała jechać do Moskwy a stamtąd do Wiednia na katolicki uniwersytet stało się to pamiętne nieszczęście w Moskwie 4-go października 1993-go roku, kiedy to na rozkaz Jelcyna czołgi rozstrzelały parlament i stratowały setki osob. To była nieudana rewolta komunizmu a jednak była. Ten dziadek przyszedł za łzami na Msze świętą i z mina, ktora można było rozszyfrować: “a nie mowiłem”.?!
Ten pan bardzo się starał o wsparcie dla corki w postaci listu polecającego. Jego zona tez przyjeżdżała i indagowała arcybiskupa. On motywował, ze nie może bo nikt i tak nie wraca i nie wspiera nasz kościoł. On tez był praw. Marina znalazła sobie w Austrii męża i nie powrociła do Rosji mimo, ze studia odbyła i nie wątpię z sukcesem. To Madre było i bardzo pobożne dziecko.
Zanim wyjechała zdążyła mi wiele dopomoc sprawdzając moje teksty i towarzysząc Nadieżdzie Maksymownie.
W okresie wielkanocnym 1997-go roku był u mnie w gościnie Emilio Benedetti z dziennikarzem Erikiem Haendelerem wolontariuszem monachijskiego Uniwersytetu i tato Mariny pomogł nam urządzić spotkanie ze studentami. Oba wykłady miały być o socjalnej nauce kościoła w tym o działalności Caritas, co było smykałką w głowie Emilio. Zadziwiła mnie nachalność i złośliwość pewnego adiunkta o polskim nazwisku Krzycki. Przerywał on obu wykładowcom bardzo głupimi pytaniami. Doprowadził naszych gości do takiego stanu, ze gdy Erikowi zaczęto wypominać zbrodnie wojenne, co było już bardzo niegrzeczne to on się zapytał o Galerie Ermitaż, kiedy nareszcie Rosja odda skradzione eksponaty muzealne i w odpowiedzi usłyszał, ze nigdy. Schroeder w tym czasie robił wiele starań, by “nawrocona” i życzliwa dla Niemiec Rosja poprawiła sobie troszkę notowania w oczach Niemcow. Krzycki jednak krytykował te starania mowiąc, ze Niemcy tez cos tam ukradli w Turcji penetrując Troje. W takim razie jesteśmy na remisie powiedział Erik i wyszedł.
Miałem wrażenie, ze to celowy bojkot i ze ten “prawosławny pan” miał właśnie takie zadanie, żeby zaszkodzić katolikom. Zrobiło mi się nieswojo. Po raz drugi poczułem, ze tato Mariny nadmiernie ryzykuje. A przecież najgorsze mieliśmy jeszcze przed sobą. To były te czasy tolerancyjnego Jelcyna. Powoli zaczynałem rozumieć dlaczego tak wielu katolikow do dziś się ukrywa i nie chce oficjalnych kontaktow z kościołem.
Nagonka trwa.
Margarita
Środowisko studenckie w czasach rostowskich było mi bardzo bliskie i mogę śmiało powiedzieć, że tak naprawdę to ja byłem duszpasterzem akademickim. Symptomatyczna jest opowieść o tym jak moj sąsiad w Batajsku indagował mnie czemu dla remontu klasztoru nie biorę Rosjan tylko sprowadzam “gastarbeiterow” z Afryki. W rzeczywistości studenci przychodzili chętnie i wykonywali wszelkie potrzebne prace zwłaszcza latem, bo nie mając pieniędzy na podroże do ojczyzny chętnie spędzali czas w kościele.
Margarita była szczegolną studentka. Pochodziła z Nikaragui. Już była na ostatnim roku dziennikarstwa i gdy przyjechali do nas studenci z Madrytu to stała się ich przewodnikiem po mieście, tłumaczką i przyjacielem. Bywała tak często w Batajsku, ze odjeżdżając do Nikaragui poprosiła o rekomendacje do zakonu siostr Misjonarek Świętej Rodziny i już po roku czasu była na postulacie w Mlawie.
Pierwszy rok zniosła super, drugi był trudniejszy. Najpierw zgłosiła, ze rezygnuje a gdy cofnęła swe słowo to siostry stwierdziły ze już jej nie chcą i taki był smutny finał tej przygody z zakonem. Mam wrażenie, ze w danym wypadku miało miejsce nieporozumienie podobne jak w wypadku Petrosa. Oboje poszli do zakonu na fali entuzjazmu odradzającego się rosyjskiego kościoła i trafili na pewne kryzysowe sytuacje polskiego kościoła w epoce przełomu i krytycyzmu. To właśnie wtedy kościoł napotkał się z fala agresji ze strony dziennikarzy. Sami katolicy przeżyli jakiś kryzys tożsamości w chwili gdy zniknął główny wrog komunizm…
“Robta co chce ta ogłosił wszem i wobec Pan Owsiak”
Felito
Najbliższym z kolei przyjacielem Margarity był Felito z Angoli, tez dziennikarz. Często ich widzieliśmy razem, bardzo sobie sympatyzowali i być może jakiś czas byli nawet para. Trudno mi to wszystko teraz ogarnąć. Felito miał podobna osobowość jak Nerses. Naturalne poczucie humoru i dobroć, sympatyczna czekoladowa twarz i wieczny uśmiech. Czasami tylko opowiadał nam, ze boi się wracać do kraju bo tam nadal. Trwa wojna. Jeździł z nami na rożne wycieczki. Najbardziej mu się spodobała adwentowa podroż do Soczi skąd rownież siostry wrociły bardzo rozentuzjazmowane. Nie pamiętam czy chodziło o poświęcenie kaplicy czy jakaś inna uroczystość dość na tym, ze pojechał z siostrami niemal cały chor i podobno śpiewali nie tylko w kaplicy ale tez cala drogę w pociągu. Felito rownież studiował dziennikarstwo i na ile dobrze pojąłem pomimo obaw do ojczyzny wrocił.
Jedna z siostr zdradziła mi w sekrecie, ze biskupowi wpadł w ręce nasz murzyńsko - rosyjski śpiewnik i biskup był bardzo niezadowolony, bo twierdził, ze jest dość śpiewnikow w Moskwie i ze tamte tłumaczenia są lepsze.
Apolinary i Wilhelmina
To kolejna “kolorowa” parka z Rostowa tym razem sakramentalna.
Polly i Wilma pokazywali nam w trakcie kolędy kasetę ze swym ślubem w stolicy zdaje się Tanzanii Dar es Salaam. Ślubu w pięknej białej gotyckiej katedrze udzielał im jakiś holenderski misjonarz.
Kraj choć dostatni tez przeżył jakieś wojny tak, ze wszyscy obywatele podlegali obowiązkowi wojennemu i Wilma jako kobieta rownież służyła w armii.
Oboje studiowali jakiś kierunek inżynieryjno-mechaniczny i byli bardzo kochająca się para, bardzo mila, sympatyczna, niemalże co dzień w kościele. Miałem z nich wiele radości i Duzy pożytek, bo Polly gdy z Niemiec Przybyla grupa wolontariuszy do budowania drewnianej kaplicy on był ich tłumaczem i pomocnikiem. Okazało się, ze jego fach inżynierski pozwalał na robienie kompetentnych pomiarow.
Mateusz
Podobny fach jak Apolinary miał rownież Angolczyk Mateusz. Chłopak, ktory zakończył studia i jeszcze dobrych 5 lat nie opuszczał Rosji, bo widocznie bardziej niż Felito obawiał się powrotu do ojczyzny.
Od 19966-go roku niemal codziennie dyżurował na budowie tym razem kamiennej świątyni i robił pomiary kontrolując Rosjan czy budują poprawnie. Takim sposobem przyjaźń jaka zawarłem z afrykańska diaspora przydała się przy wznoszeniu rostowskiej świątyni i kaplicy.
Ernesto
Ernesto pochodził z Mozambiku i bardzo się przyjaźnił z Mateuszem. Jego rodzina, krewni mieli muzułmańskie korzenie ale on wolał chrześcijaństwo i za zgoda krewnych jeszcze przed opuszczeniem kraju szykował się do chrztu. Chrzest nastąpił w Rostowie na Boże Narodzenie 1992-go roku.
Ernesto wrocił do kraju ale jakoś było mu tam niezręcznie i przyjechał robić doktorat jak mowił. Czy go zrobił nie wiem.
Carlos
Carlos to chłopiec z Gwinei Bissau. Kolejny katechumen, ktorego chrzciłem na Boże Narodzenie. Nasz afrykańska diaspora była mocno rozentuzjazmowana. Kamerzysta, człowiek zupełnie postronny, gdy robił zapis tego zdarzenia to nie ukrywał łez. Filmował i płakał.
Francis
Franciszek z Wybrzeża Kości Słoniowej.
Jego rodzony brat był Kaplanem wiec bardzo się angażował w nasze parafialne sprawy. Miał sporo ponad 190 cm wzrostu i był bardzo chudy. Gdy Włosi nam przekazali Duzy transport z lekarstwami to pewnie z tydzień przyjeżdżał by na opakowaniach napisać co to SA za lekarstwa i do czego służą. Z czasem ta sama praca zajęła się Alla Borysowna Dolina z Nowoczerkaska i pewna pani doktor z Azowa.
Almaz
Almaz to przyjaciołka Margarity, studentka z Etiopii. Niesamowitej urody dziewczę. Imię diament bardzo do niej pasowało. Była bardzo powolna, nie byłem pewien czy Etiopka może być katoliczka, bo większość raczej deklaruje prawosławie, ale gdy spytałem czy zna rożaniec to bezbłędnie wyrecytowała w języku amharskim.
Fedor
Fiodor malutkiego wzrostu chudziutki łysawy z długim orlim noskiem i przenikliwym spojrzeniem Ormianin. Miał dziwna manierę mowienia przez noc. Podkreślał każde słowo, mowił dobitnie i głośno. Był zawsze przekonany swych racji i głęboko wierzący. Nie opuszczał żadnego kościelnego zdarzenia, chętnie dyskutował na tematy religijne. Miał marzenie, by razem ze mną pojechać do Watykanu. Jemu się to wręcz śniło. Śnił mu się nawet jakiś motylek czy chrabąszcz, ktory w trakcie tej wizyty miał mu usiąść na klapie marynarki.
Fiodor jak się dowiedziałem przez emaila od pewnego parafianina całkowicie oślepł. Kiedy go odwiedzili dziennikarze z katolickiej redakcji Kana, to zapisali z nim wywiad w trakcie ktorego on pokazał w swej maleńkiej kawalerce trzy najważniejsze rzeczy: staroświeckie radio z prawa, komputer z lewa i kuchenka naprzeciw. Zademonstrował jak sobie radzi z gotowaniem. Pokazał jak włącza radio by słuchać Watykan i jak z komputera słuch dyski z tekstem biblii.
Sasza i Kaliksta
Nie wszystkie imiona i nazwiska parafian trzymają mi się w głowie. Właśnie dlatego niektorym musze przyswajać pseudonimy by ich jakoś upamiętnić.
Jestem pewien imienia staruszki, ktora na każdą Msze św. Przychodziła w towarzystwie nie zawsze trzeźwego ale bardzo gorliwego chudego mężczyzny. Kobieta miała na imię Kalista a jego umownie nazwę Sasza, bo to w Rosji najbardziej rozpowszechnione imię.
Fiodor przyjaźnił się z Sasza i z Kalista. Ta trojka mnie nigdy nie odstępowała. Jaka by pogoda nie była, zwłaszcza gdy już czekając na transport niemieckiej kapliczki nie mieliśmy gdzie się modlić i msza była pod gołym niebem to ci troje starcow czekali na mnie bezbłędnie.
Sasza miał problem z alkoholem ale dzielnie z nim walczył i całkowicie się nawrocił w tych czasach gdy zmarła Kalista i gdy wpadł pod ciężarowkę i kolo przejechało mu po Glowie. Glowa się wklęsła jak piłka i za chwile przywrociła sama sobie poprzednia formę. Świadkiem tego zdarzenia był ksiądz Edward, ktory chętnie przy każdej okazji opisywał ten tragiczny ale cudowny fakt.
Ktoś z krewnych Saszy był prawosławnym księdzem ale mężczyzna często powtarzał, ze metoda dedukcji tak samo jak Fiodor doszedł do przekonania, ze jedynym prawdziwym kościołem jest kościoł katolicki i tego się trzymał.. Byłem bardzo zbudowany jak księdzu Edwardowi udawało się właśnie z ta trojka podtrzymywać dobre stosunki. To była jakaś nadzwyczajna harmonia.
Mam wrażenie, ze księdzu tez było milo spędzać czas z tymi prostymi aczkolwiek zupełnie zniszczonymi życiem ludźmi.
Żadne z nich nie rozstawało się z modlitewnikiem. Było mnostwo pytań i każda linijka podkreślona i skomentowana wedle moich uwag.
Kalista jak się domyślam choć dużo starsza była albo konkubina albo po prostu gosposia dla Saszy czy po prostu koleżanką. Fakt w tym, ze razem chodzili zawsze na nabożeństwa i wspierali się jak mogli.
Ona niewiele się pytała. Ktoregoś razu gdy msza była po polsku zaintrygowało ja słowo “bardzo”, nie powstrzymała się i przyszła zapytać.
Oboje regularnie przystępowali do spowiedzi i komunii świętej.
Kajdanowska Irena Michajłowna
Starościna była zadziorna i pyskata pani Kajdanowska. Choleryczka z charakteru potrafiła być błyskotliwa. Nie wiem czym się w życiu zajmowała poza tym, ze była żoną Żyda Kajdanowskiego. Lubiła wtrącać w rozmowie żydowskie słówka na przykład “beciker” czyli szybciej. Pochodziła z Ukrainy z okolic Czortkowa, znała dobrze ukraiński i miała powierzchowność “chochłuszki” czyli Ukrainki. Owalna twarz z kartofelkowatym nosem. Kuśtykała na jedną z nog i miała zdeformowany paznokieć wskazującego palca. Była troszkę zgarbiona ale w młodości musiała być ładna kobieta. Tak przynajmniej ja sobie wyobrażam patrząc na corki.
Jej przybrany starszy syn Sasza Kajdanowski jest znanym rosyjskim aktorem. Dwie młodsze corki niezbyt sobie ułożyły Zycie. Starsza blondynka na studiach zaprzyjaźniła się z Arabem i wyjechała z nim do Algieru. Kajdanowska odwiedzała ja tam i ponoć klimat bardzo jej pomogł w zwalczeniu rożnych dolegliwości. Wrociła jak nowiutka. Młodszej corce Nataszy rudej i kapryśnej tez się nie wiodło. Sympatyczny mąż w bojce stracił oko i ciekawość życia. Jedyna ich radość to syn Lonia, ktory jakiś czas był ministrantem. Z perspektywy czasu oceniam, ze Kajdanowska to dobra, uczynna ale nieszczera kobieta. Widząc trudności lokalowe nie przyznała się siostrom, ze ma mieszkanie w samym centrum do wynajęcia i wolała je wynajmować arabom, od ktorych się spodziewała więcej pieniędzy niż od siostr. Gdyby się domyśliła jak to się stało po roku czasu, gdy przyjechał ksiądz Edward i puściła siostry tak jak jego na to mieszkanie duszpasterstwo potoczyłoby się dużo sprawniej i nie mielibyśmy w Batajsku tylu przygod z Kozakami. Zwyciężyło jednak sknerstwo. Jak już wspomniałem, ksiądz Edward owszem jakiś czas mieszkał na ulicy Moskiewskiej i to mu bardzo pomogło w jego starcie życiowym, ale i w jego wypadku charakter Ireny przeszkodził dłuższemu pobytowi i za parę miesięcy on tez musiał szukać sobie mieszkanie zastępcze w okolicach kościoła. Dziękować Bogu takie się szybko znalazło. Z drugiej strony jednak Irena Michajłowna radziła czym mogła. Ona właśnie zdobyła dla nas wszystkich rejestracje na cale 2 lata w urzędzie, ktory się nazywa OWIR. Wtedy to właśnie się przyznała, ze ma znajomości w KGB, bo urzędnik ktory sprawę załatwił był z tamtych struktur. Następnym razem tak gładko nie poszło. Mam tez wdzięczność dla niej, ze pomogła mi się rozeznać w kwestii pomocnikow księdza Bogdana. Poznajomiła mnie ze wszystkimi staruszkami i towarzyszyła na kolędzie do wszystkich stałych parafian, bo była jak chodząca encyklopedia, znała każdą ulice w mieście.
Trzy Igory
Trzech “smutnych panow” z jakimi mnie zetknął los to wedle wszelkich znakow na niebie i na ziemie ludzie nasłani po to by stworzyć te wspolnotę a potem tak nią manipulować, by u katolikow nic nie wyszło albo wyszło mało. Tak przynajmniej wedle relacji bpa Pickiela działała wspolnota w Saratowie. Może trzeba było przejść przez ogień i wodę, żeby się wyplątać od takich uzależnień. Nie jestem pewien czy bezpieka nie miała sideł na księdza Edwarda ale ode mnie na jakiś czas musiała się odczepić. Po prostu byłem nieuchwytny. Sam nie wiedziałem zbytnio co będę robił na tydzień naprzod, jakimi ścieżkami będę chodzić.
Spośrod trzech inicjatorow parafii do chwili mego przyjazdu utrzymał się tylko jeden. Jeśli i byli zatrudnieni przez bezpiekę to widać zarobki mieli słabe bo Igor wysoki, ktory jakoby miał polskie korzenie i był lekarzem zajął się szmuglowaniem wodki na swoim towarowym garbusiku, nazywanym w Rosji “pierożek”. Igor starszy, chłopek roztropek w grubych okularach pod pięćdziesiątkę, guru dwoch młodych Igorow tylko dwa trzy razy miałem w Rostowie z nim rozmowę. Widać chciał osobiście zbadać moje walory. Na Mszy świętej go nie widziałem. Trzeci Igor najcierpliwszy bardzo się poirytował, gdy po powrocie z Wołgogradu poprosiłem by się rozliczył z pieniędzy jakie dal ksiądz abp Kondrusiewicz na remonty domu siostr. Najpierw powiedział, ze od kogo dostał przed tym się rozliczy potem jednak po przyjeździe księdza Bogdana na spotkanie przyszedł i skończyło się wielka kłótnią i wyliczanka jaki to ja jestem niedorozwinięty. Niby nas ksiądz Bogdan pogodził lecz od tej pory w ważnych sprawach nie zwracałem się do Igora ale za rada pani Kajdanowskiej do szefa Polonii Stanisława Ksanfa. To była zupełna klęska niestety…
Ksanf
Stanisław Ksanf dostał ślub kościelny z rąk abp Kondrusiewicza na Mszy św. Wizytacyjnej, na ktorej ja przejąłem obowiązki proboszcza. Przeglądałem kilkakrotnie kasetę z zapisem tej uroczystości. Wszyscy maja jakieś zagubione i nieobecne twarze. Największym nieobecnym zdawał się pan młody pięknie odziany w biały garnitur. Na uroczystości była jego ośmioletnia coreczka. Małżonka była z pochodzenia Bułgarka. Przesympatyczna pani w odrożnieniu od męża, ktory nosił greckie nazwisko ale dobrze władał polskim wiec pewnie miał polskie korzenie po kądzieli.
Zajmował się jakimś pośrednictwem. Wynajmował robotnikow na rożne akcje. Płacił im Malo lub wcale i bogacił się w szybkim tempie rownież dzięki kościołowi. Gdy zaczynaliśmy wspołpracę miał malutkie biuro w Nahiczewaniu. Po roku Czaus dzierżawił wielkie biuro na drogim Pietrze pewnej kamienicy niedaleko rynku i centralnej cerkwi katedralnej.
Arcybiskup z początku mi nie ufał, bo Ksanf się do niego często skarżył. Miał telefon i często bywał w Moskwie. Ja nie i nie bywałem. Byłem zupełnie zagubiony w tych relacjach bałagan na palcu budowy tylko się pogłębiał do chwili poki nie nadszedł z odsieczą salezjanin ksiądz Edward. Nie patyczkował się i rozegnał złodziei w pierwszym tygodniu po swoim przyjeździe nad Don. Jestem mu za to wdzięczny po dziś dzien.
Księgowa
W 1994-m roku w trakcie drugiego pobytu hiszpańskich wolontariuszy w Batajsku zastępowałem księdza Edwarda w parafii w Rostowie i w Nowoczerkasku. Wypadła uroczystość świętej Anny, ktora mieliśmy czcić dorocznie z racji na sponsora Biskupa z Opola. Na ten dzień wyznaczony był chrzest pewnej dziewczynki i jednej dorosłej osoby, ktora umownie nazwę “księgową“.
Po trzech latach od chwili chrztu księgowa była już na tyle dojrzała i lojalna parafianka, ze podjęła się wszelkiej pomocy w sprawie rejestracji Caritasu i podkreślała, ze robi to z wdzięczności z chrzest, ktorego jej udzielałem z twarzą pokryta strupami. Był to czas kiedy aparatura gazowa wybuchła mi w ten dzień, gdy chciałem rozgrzać wodę dla zmęczonych i umorusanych Hiszpanow. Dwie noce spędziliśmy w podroży do Rossosza wiec warto się było dobrze wymyć.
Skończyło się to dla mnie niemal tragicznie. Mogłem stracić wzrok, na tyle wybuch był silny, ze skora zeszła mi całkowicie z twarzy, uszu, oczu a nawet w środku nosa były strupy i na szyi. Broda za jakiś czas zaczęła wyrastać kłębkami w nielicznych porach, bo większość twarzy zrosło się jak monolit. To dziwne ale za jakiś czas i to się wykurowało. Teraz mam całkiem regularny zarost. Wtedy wyglądało to na tyle strasznie, ze parafianie mieli mnie za męczennika. Tak mnie rownież odebrała sędzina, gdy w imieniu księdza Edwarda broniłem w sadzie arbitrażowym interesow parafii. W ktorymś momencie gdy szala zwycięstwa przechylała się na korzyść politechniki, ktora była prawnym użytkownikiem kościoła ja zaszlochałem i powiedziałem cos o swoim kalectwie wiązać to z kalectwem kościoła, ktory w tym czasie przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Arendowany przez jakiś cech stolarski cały zaśmiecony i podziurawiony chylący się ku upadkowi.
Obecna razem ze mną starościna gratulując mi po zamknięciu posiedzenia powiedziała, ze ja ta kobietę przekonałem, gdy zaproponowałem, ze zdejmę bandaże, by mogła obejrzeć twarz kościoła w Nowoczerkasku. Czym on się stal dzięki takiemu użytkownikowi jakim jest politechnika. Sędzina powiedziała “ja księdzu wierze, proszę nie zdejmować”. Werdykt był na nasz korzyść. Ja szczerze i bez opanowania szlochałem z radości. Może dlatego potem ta rana tak szybko się zaczęła goić.
Tak wiec pani księgowa zapamiętała tamte moje cierpienia i gotowa była wiele zrobić dla kościoła. Mam nadzieje, ze nadal. To robi.
Wnuczka Tercjarki
Tego samego dnia św. Anny chrzest przyjmowała wnuczka pewnej staruszki, tercjarki z Winnicy. Tak się składa, ze byłem dwa lata poźniej na pogrzebie staruszki, ktora w testamencie prosiła by ja pochować we franciszkańskim stroju, ktory miała przygotowany. Była na tyle chora, ze w kościele jej nie spotykałem i nie pojmowałem co miała na myśli jej corka mowiąc, ze mama jest zakonnica.
Rzadki przypadek ale ludzie cudowni. Chrzest odbywał się w podniosłych okolicznościach. Zaraz po chrzcie tej samej nocy Hiszpanie mieli wracać do siebie samolotem czy to pociągiem o połnocy. Dowiedziawszy się, ze dziewczynka nie ma chrzestnego długo ustalali kto spośrod 6-ciu osob mogłby być jej chrzestnym. Ustalono, ze będzie nim Antonio. Dość konfliktowy chłopaczek, czul się jednak bardzo uhonorowany, zresztą i rodzina dziewczynki tez była bardzo dumna, ze będzie mieć Hiszpanina za chrzestnego.
Żałuje bardzo ale wielokroć byłem monitowany i sam interweniowałem, żeby się jakoś ten chrzestny odezwał do swej corki. Sprawa spaliła na panewce. Kandydat na chrzestnego okazał się niepoważny i już nigdy więcej nie przyjechał do Rosji.
Sportsmenka ze Lwowa
Po roku pracy w Batajsku, kiedy to wszystkie sprawy w Rostowie przejął ksiądz Edward dostrzegłem, ze wśrod częstych bywalcow znajduje się niewysoka sportsmenka rodem ze Lwowa bardzo rezolutna pani. O jej względy niespodzianie zaczęli rywalizować miedzy sobą ksiądz Edward i siostra Teresa. Okazuje się, ze ta pani nie mając potomstwa zaczęła planować co z majątkiem zrobić. Widocznie dawała jakieś nadzieje i księdzu i siostrom, bo echa tych spekulacji dochodziły do mnie. Ponadto mieszkanie musiało być niemałe skoro tak bardzo zaciekawiło to siostrę Teresę. O ile dla księdza to nie było konieczne, bo miał już gdzie mieszkać, to siostry były zainteresowane w perspektywie pracy przy kościele na przyszłość i taki lokal obok kościoła by im nie zaszkodził. Mądra staruszka długo nie podejmowała decyzji jakby bawiąc się z obu stronami. Widziałem, ze lubi ona księdza Edwarda ale nie mniej sympatyzuje siostrom. Nie wiem czym się sprawa skończyła, bo staruszka jakby na przekor kalendarzowi młodniała z każdym rokiem i niezmiennie dzień zaczynała od gimnastyki. Byłem świadkiem wyznania jakie kiedyś zrobiła w sprawie Patriarchy Pimena. Ponoć była ona obecna podczas jego wizyty w Rostowie w latach 70-tych i słyszała na własne uszy jak Pimen się chwalił, ze jego mamusia była Polka. Nigdy nie sprawdzałem tej informacji. Nie pamiętam tez w jakim kontekście doszło do tej rozmowy.
Silutin
Jak wielokroć wspominałem w Rostowie była organizacja pod nazwa Polonia.
Jej szefem na początku był wykładowca Uniwersytetu pan Silutin. Widziałem go w kościele ze dwa razy. Przychodził raczej sobie popatrzeć niż z potrzeby serca. Wyznał, ze jego przodkowie pochodzą z Baranowicz. Pani Kajdanowska skwitowała to krotko “Żyd z Baranowicz”. On jednak podawał się za Polaka i chlubił się tym, ze to właśnie on zorganizował pielgrzymkę do Częstochowy dla 50-ciu osob w 1991-m roku z Rostowa. W ramach pielgrzymki było spotkanie z Ojcem świętym czyli Światowe Spotkanie Młodych.
Kto byli te 50 osob to mogę się tylko domyślać, bo tylko 3 studentow zgłosiło się jakby przypadkowo, ze owszem byli ale za katolikow się nie uważają, wiec jak się pojawili tak i znikli. Czy byli Polakami to tez pytanie.
Zrobiło mi się na sercu żal, ze tak piękna pielgrzymka sczezła na niczym.
Kostylev
Człowiekiem podobnym do Silutina był dla mnie pan Korostylev czy Kostylev. Teraz już nie wspomnę. Wysoki gość z Konska twarzą i uśmiechem. Był mężem naszej parafianki Polki ale ta wyjechała do ojczyzny przodkow bez niego, bo ten ja zdradzał i zanim się rozstali już planował nowy związek.
Do mnie czasami się zjawiał z rożnymi biznesowymi pomysłami. Upokorzył mnie bardzo, bo gdy zaplanowałem ekumeniczna pielgrzymkę do Częstochowy to on się postarał, żeby ona wypadła jeszcze gorzej niż ta wycieczka Silutina. Było widać, jeszcze na dworcu, ze ci ludzie ktorych Silutin dla mnie pozbierał przyszli wbrew moim prośbom nie wedle klucza religijnego a czysto z bazaru jakiegoś. Mnostwo mieli ze sobą wodki i innych zabronionych towarow, ktore na moich oczach zabrano im na przejściu granicznym w Mościskach.
Choć trasa była ustalona i pierwszy nocleg miał być w Kalwarii Zebrzydowskiej to udało się ze mną tylko 11 osob, bo reszta chciała handlować w Krakowie.
To było straszne nieporozumienie. Pisała na ten temat prasa rostowska a Pan Silutin mi groził, ze poda do sadu za rzekome znieważenie.
Owszem to ja czułem się opluty i znieważony. Miałem nauczkę na długie lata, żeby do Polski nie brać ze sobą nieznajomych ludzi.
Natasza i Ola
W Rostowie zapoznałem dwie malarki. Obie miały katolickie korzenie lecz to się okazało dopiero poźniej, gdy nasza znajomość się pogłębiła i gdy mieliśmy mnostwo szczerych rozmow.
Dziewczęta w Szkole Plastycznej jako prace dyplomowa miały wykonać kopie freskow Giotto “święty Franciszek głosi kazanie ptakom”.
Intrygowała je ta scena i osobowość Franciszka.
Intrygowała na tyle, ze z czasem Natasza poprosiła o chrzest a śladem za nią jej młodsza siostra.
Zamowiłem u dziewcząt obraz św. Stanisława do kaplicy w Batajsku. Potem kilka innych. Nareszcie poprosiłem, by zrobiły w kaplicy freski.
Wyszło na tyle pięknie, ze zadziwia ludzi do dziś, choć parafia jest w fazie umierania.
Bywały w Batajsku tak często, ze trudno było stwierdzić do jakiej parafii należą czy do rostowskiej, czy do Batajska.
Bywały rownież w Polsce. To właśnie one na moja prośbę odwiedziły abp Szymeckiego i poinformowały, ze mam pragnienie wstąpienia do nowicjatu Franciszkańskiego. Nie wiem czy doszło do rozmowy ale list przekazały i nawet przywiozły pisemna zgodę. Malowały w domu siostr Misjonarek w Białymstoku jak rownież odwiedziły w Skrwilnie moja mamę.
Z czasem Ola zerwała z kościołem, tymczasem Natasza odbyła dwuletni nowicjat u siostr Franciszkanek od Krzyża tych od matki Czackiej. Po nowicjacie udała się do Charkowa i zamiast ślubow zakonnych złożyła ślub dziewicy poświęconej i pozostała wspołpracownicą parafii w domu dla dzieci ślepych, upośledzonych. Jest wiec i taki ślad po parafii w Rostowie. Natasz poświęciła się służbie kościołowi na Ukrainie skąd pochodzą przodkowie jej ojca jak wydedukowaliśmy też katolicy.
Dolina Alla-Halina Borysowna
Pośrod parafian z Nowoczerkaska najbardziej wyrazista postacią stała się dla mnie pani Alla Borysowna Dolinna z Trembaczewskich. Jej przodkowie mieli pałac gdzieś pod Kijowem i w nim się ponoć zatrzymywał general Kotowski. Kim dokładnie był nie pojmuje ale w jej ustach to miała być wielka postać.
Jej krewni wszyscy polskiego pochodzenia byli na zsyłce jako kułacy w Azji Środkowej ale nie wiem gdzie konkretnie. Ten temat był zawsze tabu i Alla Borysowna nie lubiła o tym wspominać. Jej mąż choć naukowiec, specjalista od minerałów wyrosł w rodzinie ateistow i ubekow i młodą dziewczynę wciągnął w krąg swych wpływow. Ilekroć mi opowiadała o nim i jego krewnych to okrężną drogą zaczynała: “ksiądz na pewno wie, ze w każdym kraju są obrońcy ojczyzny, ktorzy pracując ryzykują życie. Moj Jura był z takiej rodziny”. Miedzy wierszami musiałem się domyślać, ze on rownież był Kagabesznik.
Z początku się denerwował, ze Alla spędza dużo czasu w kościele ale potem jakoś się z tym pogodził tym bardziej ze zarowno ja jak i ksiądz Edward bywaliśmy u nich częstymi gośćmi w domu. Toteż kobieta była nad wyraz lojalna wobec kościoła i wszelkie stare znajomości wykorzystała po to by kościoł był nam zwrocony. Jak wspomniałem na posiedzeniu sadu pomogła rownież moja poraniona twarz.
Z czasem Alla Borysowna po moim wydaleniu z Rosji stała się najczęstszym moim gościem na Ukrainie, bo jak się okazało kościołek, ktory mi zwrocono w Artiomowsku to jej oczko w Glowie. W tych okolicach ona miała pierwszą praktykę lekarska tam się zapoznała ze swym Jura kagabesznikiem, ktory rownież praktykował się na kopalniach soli. Pomogła mi nad podziw wiele w tych okolicach, bo rownież w jenakiewskim kościele nieopodal, ktory rownież mi zwrocono. Ofiarowała rownież 1000 dolarow na budowę kaplicy w Makiejewce.
To był piękny gest, bo na Ukrainie byłem biedny jak mysz kościelna i każdy grosz się liczył. Ceniłem sobie taki zbieg okoliczności. Choć mieliśmy sporo sprzeczek na temat ulubionego pana Putina ostatecznie wspolne przeżycia nad Donem okazały się silniejsze.
Pani Dolina to kolejny człowieczek, ktoremu tym tekstem chce podziękować za niesamowite oddanie w sprawie zwrotu Nowoczerkaskiego kościoła. Bez tej niezwyklej Polki-czekistki jedna parafia nad Donem byłaby bezdomna. Kilka na Donbasie tez miałoby się kiepsko.
Nelly Josifovna
Staruszka, zona alkoholika, matka 8-ga dzieci, kuzynka Gertrudy Detcel Sługi Bożej, katechetki z Karagandy. Kobieta wielkiego serca i samozaparcia. Doprowadziła do wiary wszystkie swoje dorosłe dzieci. Zawsze przywoziła ze sobą mleko dla księdza i gdy dziękując mowiłem: “spasiba” lub “danke“, poprawiała mnie ucząc “trzeba powiedzieć: Vergellst Gott” czyli “Bog Zapłać”. Wniosła wiele życia do naszej wspolnoty parafialnej w tych czasach kiedy tam nic nie było tylko śmieci. Pośrod gruzow w pogodę iw niepogodę przyjeżdżała sam i ciągnęła za sobą resztę z oddalonej o jakie 15 km wioski. Jej synowie pomogli mi w sprawie rejestracji parafii przy zbieraniu i składaniu papierow, bo mieli samochod. Nigdy nie czułem tak wielkiego wsparcia parafian w żadnej z nowych otwieranych wspolnotach może za wyjątkiem Leningradzkiej kiedy to wszystkie sprawy na swoja głowę wziął parafianin.
Pielgrzym
W Nowoczerkasku jednym z najgorliwszych parafian był zagubiony w życiu i skłócony w małżeństwie mężczyzna. Lubił chodzić razem z księdzem Edwardem na doroczne pielgrzymki piesze do Budsławia na Białorusi. Gdy ktoregoś razu małżonka wypędziła go z domu miedzy innymi za jego nadgorliwość religijna to zgłosił się jako kandydat do zakonu. Naprawdę nie wiem czym się skończyły przygody tego pana ale pamiętam, ze bardzo dobrze znajdował wspolny język z księdzem Edwardem.
Gdzie lepiej porozumiewają się mężczyźni jak nie przy pracy.
W Nowoczerkasku przez wiele lat kipiała robota przy restauracji kościoła wiec i dla pielgrzyma było czym się zajmować w oczekiwaniu na kolejna wędrowkę.
Należy do grupy członkow założycieli. Jest jednym z tych pierwszych dziesięciu Mohikanow, ktorzy skorzystali z mego 3-minutowego wystąpienia na telewizji w Nowoczerkasku. Zaprosiłem ludzi na spotkanie z arcybiskupem i choć sala w klubie oficerow była przewidziana na 600 osob, to na pierwszym naszym spotkaniu, jak mowie było nas 10-11 osob.
Odbyło się ono plus minus 13 lipca 1993 roku w sobotę. Po spotkaniu mieliśmy obiad u ojca Borysa przy prawosławnej katedrze.
Pielgrzym tak to kiedyś opisał wspominając ten fakt: “ksiądz Jarosław tak milo zapraszał, ze grzechem byłoby nie przyjść”.
Organista
W grupie pierwszych katolikow nowoczerkaskich była pewna starsza kobieta z synem. Ktoś z jej bliskich krewnych miał być Salezjaninem i uczył się nawet w Czerwińsku. Nie pamiętam czym się tamta historia skończyła. dokonano na tym ze jej syn tez jakoś myślał o zakonie i kapłaństwie ale poprzestał na tym, ze zajął się grą na syntezatorze i jeśli mnie pamięć nie myli to nawet znalazł sobie dobra parę.
Bardzo skromny chłopiec.
Organistka
Pierwszą organistką w Nowoczerkasku była pewna niezrownoważona samotna kobieta. Była dobrze znana w miejscowym światku. Była rzeczywiście dobra gdy chodzi o profesjonalne przygotowanie. Łapała w lot każde nuty i na Mszy było bardzo podniosłe. Podczas gdy siostry odmawiały z ludźmi rożaniec ja ja uczyłem kilku nowych piosenek na każdą kolejna niedziele. Grala rownież w zborach u baptystow prowadziła chor w cerkwi i znała wszystkich prawosławnych księży od podszewki. Początkowo nie mogłem pojąć skąd ma tyle znajomości Az wreszcie okazało się, ze ma straszny pociąg do butelki.
Niedługo zabawiła w naszej parafii. Owszem, gdy się pojawił ksiądz Jurek Krolak zaczęła przychodzić częściej. Ksiądz Edward martwił się, że upija naszego wspołbrata ta uparta aferzystka.
Kleryk Sergiusz
Kleryk Sergiusz z Nowoczerkaska okazał się w podobny sposob uzależniony jak organistka.
Przetrwał w Moskwie do Wielkanocy. Po roku startował znowu tym razem w Astrachaniu, gdzie jeszcze bardziej się wciągnął. Potem zaczęły się głębsze problemy. Nie zdawałem sobie do końca sprawy jak bardzo jest uzależniony. Żeby go ratować za wszelka cenę odesłałem do Seminarium w Białymstoku ale ksiądz Biskup potwierdził, ze on ma tylko jedno w Glowie. Bardzo lubił pieniądze, a na co je tracił tylko się trzeba domyślać. Przetrwał i tutaj do Wielkanocy a potem prosił bym go wysłał do USA. Byłem poirytowany i poprosiłem by najpierw się zastanowił czego on chce w życiu a potem przyszedł do mnie.
Pani Bronia
Bardzo sympatyczna kobietka z Lubelszczyzny. Jako 16-letnia dziewczyna poszła do Partyzantki i tam zapoznała się z Rosjaninem, z ktorym zawarła ślub. Jakiś czas mieszkali w Polsce ale mąż nalegał, żeby wrocić w jego rodzinne strony wiec zamieszkali w Batajsku. Nie wiem czy zmarł, czy tez się rozwiedli. W momencie gdyśmy się zapoznali miała już drugiego męża Mikołaja, ktory często opowiadał, ze mu Bronie los podrzucił pod choinkę, bowiem zapoznali się na Nowy Rok. Przeżyli pewnie ze 20 lat wspolnie, dzieci nie mieli ale żyli zgodnie. On woził wielkie rury po całym świecie na ciężarowce i po kilka tygodni nie bywał w domu. Bronia kobieta zadbana i zasadnicza. Mowiła po polsku bez akcentu i choć nie od razu ale stopniowo zaczęła zaglądać do kaplicy coraz częściej. Na wszystkie większe uroczystości piekła nam bardzo smaczne pączki. Ona pierwsza zaraz na początku pobytu naszych siostr w Batajsku usłyszawszy polska mowę zagadnęła siostry skąd są i co tu robią…
Od początku znajomości na każdej kolędzie nagabywałem Mikołaja, by wziął ślub kościelny z Bronia. On głośno śmiał się z tego nazywając siebie ateista. Woda jednak drąży skale i pod koniec pobytu w Batajsku miałem te radość doskonała, ze Mikołaj się zgodził i do ślubu doszło jakby na deser, czy może na pożegnanie. W tym momencie już było wiadomo, ze Mikołaj ma raka i ze wkrotce umrze. Tym bardziej obrzęd był bardzo wzruszający. Wzruszający podwojnie.
Francewicz i Borysowna
Kolejny Polak, ktory latami odwiedzał klasztor i nawzajem nazywał się Brancewicz a dokładniej Bronisław syn Franciszka. Na osiedlu wszyscy go jednak znali jako Francewicza. Miał starsza od siebie i zniedołężniałą żonę Borysownę, tez Polkę, ktora namaściłem a kleryk Filip z Irlandii poprowadził pogrzeb. Francewicz był wzruszony nad wyraz. Cala okolica opowiadała jak piękny był to pogrzeb, bo Filip słabo mowiący po rosyjsku i nie znający pogrzebowych pieśni po prostu dzwonił dzwoneczkiem.
Francewicz był poeta. Znal na pamięć wiele swych własnych wierszy i znal rownież cudze. Lubił śpiewać zwłaszcza “tak szybko mijają chwile”. O ile był szczery i dobry to jego corka była kąśliwa i zła. Wielokroć proponowałem wnukowi Francewicza, by pojechał z nami do Polski. Chłopiec się rwał, bo to on najwięcej dbał o dziadka i gdy dziadek zaślepł przyprowadzał go nieraz do kaplicy. Matka jednak otwarcie i bez żenady oskarżała mnie, ze ja chce chłopca poprzez wyjazd do Polski wciągnąć do “naszej sekty“. Kobieta najwyraźniej nie miała szacunku do swych rodzicow i do ich katolickiego wyznania. Potem się przekonałem, ze rownież los ojca jej zupełnie nie interesuje. Dziadek pil na potęgę i kiedy oślepł nie wiedział gdzie co leży. Jego dom to była straszna rupieciarnia a mimo to corki to nie interesowało, no bo przecież to pijak. Owszem ja z ministrantami od czasu do czasu robiłem porządek u niego w domu. Robiły to rownież i siostry ale nie mogliśmy się angażować na stale, bo mięliśmy kupę innych zajęć. Niestety nie wiem jak się dalej potoczyły losy dziadka.
“Garibaldi”
Nie wiem jak nazwać dziadka, ktory mieszkał na osiedlu Gagarina w Batajsku.
Nazwę go wiec Garibaldi. Zawołał nas do niego syn prosząc byśmy się pomodlili, bo umiera. Synek był pewnie pokroju corki Francewicza, bo to co zastałem w domu starca przypominało jako żywo sceny z domu Francewicza.
Dziadek od lat nie wstawał z łóżka, nie miał zmienianej pościeli, miał odleżyny oraz opuchliznę na intymnych częściach ciała.
Nie byłem przygotowany na taka sytuacje. Owszem pomodliłem się za dziadka, wyspowiadałem i namaściłem jak mnie proszono ale nie uspokoiłem się poki troszeczkę nie posprzątaliśmy i nie umyliśmy dziadka. Nie będę ukrywał mnie powoli tez Brala znieczulica. Trzeba było tam wrocić i kontynuować posługę ale ja tego nie zrobiłem. Nie wiem tez w jaki sposob ten autentyczny Włoch znalazł się w Rosji, dlaczego się nie repatriował i czemu popadł w taka nędzę.
Do dziś ta sprawa niedane mi spokoju. Wiele takich niedokończonych spraw mam na sumieniu.
Komiaczka, Maria i Galina
O tym, ze w Rosji rożne dziwne narody a nie tylko Polacy z Niemcami mogą być katolikami i co najważniejsze chcą nimi być bez względu na wiek i iloraz inteligencji przekonałem się na przykładzie babci Marii, Galiny i Komiaczki. To trzy przyjaciołki sąsiadki z jednego osiedla. Przekonało ich do nas zdarzenie dotyczące uzdrowienia wnukow Galiny o czym wielokroć już pisałem. Wszystkie te trzy kobiety przyjaźniły się ze sobą z dawien dawna i trwały tak długo jak tylko pamiętam. Maria i Komiaczka razem pracowały cale Zycie na kolei układając tory kolejowe i je remontując. Galina spędziła Zycie na służbie w KGB głównie pośrod uwiezionych. Wszystkie trzy kobiety bardzo rożne ale jednakowo przywiązane do parafii. Na stare lata nasza kaplica stała się sensem ich życia i jedyna rozrywka. Kiedy zastępował mnie w parafii o. Janusz i nieopatrznie zapytał co robią w kościele skoro są prawosławne, to one obraziły się na niego ale nie na parafie. Powiedziały Franciszkaninowi, ze to ich prywatna sprawa i chodziły dalej.
Maria to malutkiego wzrostu chudziutka kozaczka z głośnym głosem i zdecydowanym charakterem. Taki sobie żołnierzyk gotowy na boj.
Gdy bywałem na kolędzie u babci Marii to byłem bardzo wzruszony prostota jej mieszkania. Czyściutko jak w aptece, na eksponowanych miejscach Biblia i ikony tak katolickie jak i Prawosławne o patrzone białymi serwetkami jak ubiera się człowieka. Mimo to w domu było tak biednie, ze mi się w Glowie nie mieściło, ze człowiek, ktory przeżył życie w komunizmie na starość nie ma nic, żadnych oszczędności i żadnych luksusow. Tym niemniej Babcia Maria gdzieś za miastem miała dacze i zawsze miała dla mnie podarunek w słoiczku co zresztą robią wszystkie Rosjanki. Słoiki z owocami czy warzywami to jedna z najcenniejszych walut i podarkow na każdą okazje na łapowki tez.
U Galiny w domu takiego porządku nie było. Z pochodzenia była Baszkirka czyli corka jednego z uralskich tatarskich narodow. Nosiła nazwisko Rybalko, bo jej mąż był Kozak czyli tutejsza. Miała wyrazisty tatarski nos, typowe proste szpakowate włosy. Miała cos w sobie z podobieństwa do Nadieżdy Soltan Girej. Dzięki takim kobietom uczyłem się powoli odrożniać Tatarow od Rosjan choć nie jest to proste zadanie, bo są oni idealnie i dokładnie przemieszani.
Przyczyna bałaganu w domu była dwojka niesfornych dzieci o ktorych uzdrowieniu wspomniałem. Katia i Oleg cierpieli na bezsenność ale modlitwa rożańcowa w naszej kaplicy na zawsze ich wybawiła z tego problemu.
Innym nieszczęściem Galiny Michajlowny była choroba corki Iriny, ktora w czasie ciąży została napromieniowana w kazachskim Semipalatynsku i cale Zycie miała problemy z chodzenie. Palce na dłoniach pokrzywione wiec i pisać jej nie było łatwo. Chodzić się nauczyła gdy miała 16 lat z pomocą tresowanego psa. Irina zakończyła prawo mimo kalectwa i urodziła 2 dzieci. Mąż tej dzielnej dziewczyny ślepy Sasza nie był dobry dla dzieci. Dorabiał sobie masażem ale miał cos z psychika wiec i na dzieci to wpływało negatywnie. Wszyscy oni odnaleźli swoja odrobinkę szczęścia w parafii. Wiem to z cala pewnością i z perspektywy czasu widzę jakiś sens w tym wygnaniu. Nie ma co ukrywać praca w Batajsku nie należała do lekkich.
Galina nigdy nie nazwala siebie Prawosławna. Baszkirzy są z reguły muzułmanami. Ona wołała siebie nazywać ateistka, ale skoro przeżyła tyle lat w Rosji to mam prawo sądzić, ze się ochrzciła na fali pierestrojki jak większość ludzi nad Donem i jak jej własna corka.
Irena wspomniała, ze do prawosławia nabrała niechęci pewnego razu, gdy odwiedzając cerkiew kobiety ja skrytykowały za to ze jest w spodniach i bez chustki. Pytała siebie sama, jaki wpływ na moja wiarę może mieć moje ubranie. Ponadto dodała, ze jako kaleka nie może nosi spodnicy, bo wtedy każdy ciekawski będzie miał sensacje do oglądania czyli sowiecka protezę niezbyt elegancko sporządzona.
Takie rzeczy bardzo krępują młode kobiety choćby były nie wiem jak chore.
Trzecia przyjaciołka zadeklarowana prawosławna lecz stała parafianka to była Komiaczka czyli eskimoska. Tak można umownie nazwać wszystkie ludy za kręgiem polarnym, bo choć maja rożne języki to skład charakteru, nawyki i nawet wygląd maja podobny. Komi mowią językiem podobnym do Lapońskiego, należą do ugrofińskiej grupy językowej ale rasowo są raczej podobni do Tunguzow czy Czukczy. Niesamowite są ich skroty myślowe. Czasami w Rosji nazywa się ich “dziećmi przyrody”. Gdy czasami babcia Komiaczka zrobiła kolejny raz cos dziwnego Galina lub Maria komentowała: “niech się ksiądz nie przejmuje, tych ludzi nie sposob zrozumieć ale to minie, oni szybko zapominają i znow się godzą”.
Czasami nazywa się ich rownież Zyrianami. Ich obyczaje zapoznał dokładnie prawosławny misjonarz Zenon Permski jakieś 500 lat temu i zewangelizował. Oto dlaczego rownież babcia Komiaczka deklarowała się jako Prawosławna.
Marynarz Robert
Robert kupował ryby na Boże Narodzenie na ryneczku obok klasztoru. Jego polska mowę usłyszały sprzedawczynie i spytały czy przyjechał w odwiedziny do siostr. Zapytał do jakich i dowiedział się, ze obok mieszkają Polki. Odwiedził i zaprzyjaźnił się na cale Zycie.
Za jakiś czas ochrzcił dziecko i otrzymał ślub kościelny z tutejsza dziewczyna Kozaczka. Za jakiś cza wrocili do Polski i mieszkają w Zielonej Gorze. Pozostali natomiast rodzice panny młodej i brat. Oni rownież poprosili o ślub kościelny. Brat natomiast był jakiś czas moim kierowca i informatorem, bo się okazało, ze sąsiednia wioska gdzie maja krewnych jest “niemiecka”. Zastałem tam sporo katolikow ale byli trudni do rozruszania. Powiem od razu, ze misja nie zakończyła się sukcesem.
Babcia Felicja
Na Awiagorodku mieszkała staruszka z Odessy.
Pięknie mowiła po polsku i cieszyła się z każdej wizyty.
Mieszkała dość daleko od parafii. Niektorzy katolicy z Awiagorodka przyznawali się szczerze, ze lżej im dotrzeć do Rostowa do kościoła niż na drugi koniec Batajska.
Roman
Niezwykle sympatyczny chłopak z Grodna. Kilkakroć odwiedzał mnie zawsze przepraszając, ze ma Malo czasu jako żołnierz. Był chętny pomagać przy remontach, dobrze mu z oczu patrzyło aleśmy się zapoznali w takich czasach kiedy ja już przeniosłem się do Azowa i planowana wspołpraca była bardzo powierzchowna.
Beata
W Batajsku mieszkały setki Niemcow. Pisałem do nich listy. Miałem adresy z książki telefonicznej. Pewien kleryk z Dagestanu o nazwisku Rabihanukajew na moja prośbę nawet dzwonił do nich wszystkich ale Malo kto się zdecydował. Owszem niektorzy obiecywali ale nasz kościołek był zbyt mały i na gust rosyjskich Niemcow nie robił wrażenia. Wszyscy Rosjanie maja gdzieś w podświadomości zakodowane, ze kościoł to wysoka dzwonnica, piękny krzyż i organy.
Jedna z takich niemieckich rodzin mieszkała na Kojsugu. Owszem przyjeżdżali cala paczka samochodem ale nieregularnie. Każdy ich przyjazd to było wielkie święto dla parafii. Zaczęło się wszystko od Babci Beaty, ktora urodziła się na początku zeszłego stulecia i w jej metryce było katoliczka. Gdy przyszła władza sowiecka rosyjski urzędnik machinalnie przepisał zamiast katoliczka Polka, bo od tej pory zamiast wyznania w metryce zapisywano narodowość.
Wolodia sąsiad
Kolega trzech rostowskich Igorow i wychowankiem starszego, ktorego nazywam “guru” był pewien wysoki blondyn z Batajska, ktory zawsze przychodził do siostr, gdy miały jakąś sprawę. Rzeczywiście znal się na wszystkim. W klasztorze wszystko się psuło pod rząd wiec męska ręka była potrzebna. Był jak totumfacki. Był bardzo grzeczny przez kilka tygodni, lecz ktoregoś razu przy kolejnej prośbie przeprosił, ze nie może dalej nam pomagać bezpłatnie, bo ma dzieci do karmienia.
Sugerował namiętnie, ze mogłby robić wszystko to czym zajmuje się Igor.
Spodziewałem się takiej rozmowy, ale ponieważ akurat w tym czasie miałem konflikt z Igorem Bratskim nie chciałem się wiązać z kolejnym “starostą”, bo na poprzednim bardzo się zawiodłem.
Można by rzec, ze tu się właśnie zakończyła nasza bezinteresowna przyjaźń.
Maksim Zabołocki
Chrześniak mojego taty. Gdy Włosi byli w Rosji to mowili, ze ma twarz Anioła. To jeden z tych przypadkow, kiedy Anioł nisko pada. Nie ustrzegli rodzice chłopca, nie ustrzegłem i ja. Nim wszedł w dorosłość zabił nieumyślnie człowieka i najgorsze, ze stało się to na terenie parafii w Azowie. Człowiek przyszedł w jakiej sprawie do urzędujących po sąsiedzku narkomanow. Nasz Maksim się z nimi przyjaźnił i gdy ci zaczęli człowieka poniewierać on się do tego dołączył a ponieważ miał chore nerki to od otrzymanych ciosow zmarł. Maksim dostał wyrok kilku lat. Ta sprawa przygnębia mnie do dziś.
Dostałem od niego list z wiezienia ale była to po prostu lista zakupow jakie mam zrobić. Żadnych wyjaśnień, żadnej skruchy. Żył jak sierota, bo ojciec pil a matka zdradzała wiec dziećmi nie miał się kto zająć. Rośli jak porzucone na ulicy żyjątka. Nie udało się ich uratować. Gdy pobili się z bratem miedzy sobą ja do młodszego powiedziałem, przecież jesteś ochrzczony. A ja się chrztu wyrzekam rzucił mi w twarz. Za jakiś czas znowu przychodził do siostr jakby nigdy nic. Te jednak słowa wyparcia się zapadły mi w pamięci. Ze tez tyle goryczy może być w sercu dziecka.
Witja Stepanenko
Wiktor bywał ze mną w Polsce na Parafiadzie. Jego rodzice brali ślub kościelny i dawali dobry przykład chłopcu. On rownież rosł na ulicy i był zagrożony tak samo jak Maksim ale był podatniejszy na perswazje i mam nadzieje, ze ułożył sobie Zycie lepiej niż jego rowieśnik Maksim.
Pasza
Pasza dość rozgarnięty chłopak z żydowskiej rodziny. Jemu tez udało się wyjechać na zawody parafiadowe. Był strasznym gaduła ale tez miał dużo dobroci w sobie. Nawet jeśli znika na parę miesięcy to jednak wracał, znowu zadawał tysiące pytań. Myślę, ze podobnie jak i Wiktor poradzi sobie w życiu. Jego tato obsługiwał ciężarowkę, ktora wykonywała wiercenie otworow dla pali i słupow. Pomogł nam gdyśmy zakładali telefon, wywiercił bezpłatnie 10 otworow. Byłem przyjmowany u Paszy w domu na kolędę.
Cygan
Mieliśmy Cygana w parafii, ktorego imienia nie pamiętam. Jego ojczym Mojżesz był Koreańczykiem, katolikiem. Gdy się urodziło dzieciątko nazwali je Władysławem i ochrzcił je o. Jacek Soroka. Nasz Cygan był na postulacie franciszkańskim ale w Polowie nie wytrzymał i wrocił jak gdyby nigdy nic. Był planowany na braciszka ale się nie udało. Miał jakieś nieadekwatne zachowania. Nie byliśmy pewni czy jest zdrowy psychicznie. Do wojska go nie brano z powodu niskiej wagi, szkielet i skora, wielkie wyraziste oczy.
Edik
Cioteczny a raczej przyrodni brat Cygana ze strony ojczyma Edik. Zjawiał się czasem w parafii zwłaszcza gdy sobie naćpał. Miał wtedy ciąg do gadania. Przerywał na kilka minut a potem jakby się ocknął w poł słowa i logicznie kontynuował w tym miejscu gdzie się zatrzymał. To taki efekt jak pauza w magnetofonie. Opowiadał mi, ze ćpać zaczął zaraz wkrotce po tym jak rodzice się rozeszli.
Wadim Nabojczenko
Wadim miał dobre relacje ze wszystkimi chłopcami. Właśnie dla nich miała być zorganizowana sala gimnastyczna. Mieli trenować, żeby nie chuliganić. Projekt, ktory bardzo się spodobał we Włoszech, bo przynosił dochod. Dorośli ktorzy tez chcieli potrenować musieli płacić za wstęp do naszej sali.
Początkowo planowaliśmy, ze wszystko się będzie odbywać w parafii ale nowa przełożona nie cierpiała chłopcow wiec trzeba było arendować pomieszczenie stad dochod przeznaczany był na dzierżawę pomieszczenia. Nie wiem jak długo działał ten projekt, bo wkrotce wyjechałem na Syberie.
Jozef Czałabow
Jozef Asyryjczyk rodem z Gruzji. Jego rodzice tato Asyryjczyk mama Polka.
Chlubił się bardzo swoim pochodzeniem, był oczytany chętnie słuchał Watykańskiego Radia i dzielił się usłyszaną informacja. Był upartym misjonarzem. Gdyśmy podrożowali do Polski zaczepiał w pociągu kogo się tylko dało i przekonywał o rożnych prawdach wiary. Myślę, ze to samo robił tez w pracy.
Tamara
Siostra Jozefa, nauczycielka.
Zamowiła dla parafii obraz Trojcy i świętego Antoniego.
Wyszła za mąż za chorego emocjonalnie człowieka z zadatkami na schizofrenie. Była bardzo uczynna i oddana dla niego. Pewnego razu odprowadzając nas po kolędzie potknęła się o tory tramwajowe i straciła przednie żeby. Było mi bardzo przykro, ona tez była zmartwiona ale postawiła protezy i nigdy mi tej historii nie wypominała
Szyszko
Rodzina Szyszko pochodziła z Szarkowszczyzny rejon Głębokie na Białorusi. Pani Maria wykładowczyni francuskiego i niemieckiego, bardzo lojalna osoba. Jeździła ze mną jeden raz na parafiade. Mąż na początku bardzo aktywny. W pewnym momencie agenci donieśli, ze uczęszcza do kościoła i musiał razem z synem podpisać jakiś papier, ze nie będzie się kontaktował z obcokrajowcami. To był rok 1995. Był to dla mnie sygnał, ze tak naprawdę żadnej pierestrojki w Rosji nie ma SA tylko pozory a w takich strukturach jak wojsko, milicja, KGB wszystko po staremu.
Marusia
Katoliczka rodem z Ukrainy. Spędziła z mężem, ktory był żołnierzem zawodowym sporo czasu w Czeczenii. Kiedy ten został kontuzjowany zdemobilizował się i przyjechali na stale do Taganrogu skąd pochodziła rodzina męża Marusi. Włodzimierz bardzo zaprzyjaźnił się z ojcem Kasjanem.
Asmyk
Wielodzietna mama, Ormianka z wioski Cchalbpila, koleżanka i rodaczka Amalii.
Jakiś czas zajmowała się wrożbiarstwem.
Amalia
Ciocia Nersesa i Petrosa. Rodem z tej samej wioski co rodzina Petrosjanow w Gruzji.
Zona podoficera Alberta. Matka dwojga dzieci Tikrana i Małgosi. Jej tato na kolędzie prosił o namaszczenie chorych przed operacja raka tarczycy. Po namaszczeniu operacja okazała się niepotrzebna.
Lewantyna
Emerytowana nauczycielka. Pochodziła z Ukrainy z Charkowa.
Dorabiała jako stroż w Krasnym Kotelszczyku.
Została gosposia i nauczycielka ojca Kasjana.
Nocny Dyżur
Pierwsza osoba jaka zapoznałem w Azowie to pewna staruszka, do ktorej zaproszono mnie z posługą namaszczenia chorych. Nie miałem samochodu ale jedna z parafianek powiedziała, ze to może załatwić, bo ma znajoma lekarkę. Domowiliśmy się na pewien wieczor i pod wskazany adres przyjechaliśmy…karetka.
Znajoma lekarka była na tyle bystra, ze kiedy jej opowiedziano, ze chory potrzebuje księdza, to nie zawahała się i państwowym samochodem na tzw. “migalkach” zawiozła mnie 35 km tam i 35 z powrotem. Biedny kierowca mus sial te trasę powtorzy cztery razy najpierw żeby po mnie przyjecha, przywieź, potem odwieźć i wrocić. To były moje pierwsze miesiące pracy w Rosji i ja jeszcze nie wiedziałem, ze w takich “ekstremalnych sytuacjach” Rosjanie SA bardzo solidarni i wyrozumiali oraz gotowi jechać na koniec świata byle umierającemu troszeczkę dopomoc. Powiem od razu, ze nie wszyscy są tacy ale wielu. Polowa społeczności to straszna znieczulica a druga polowa to bohaterowie. Takie sobie skrajności obyczajowe.
Z panią doktor miałem kontakt po roku czasu. Odwdzięczyłem się jej licznymi lekarstwami, ktore przez Rossosz dotarły do nas z Włoch, natomiast corkę tej chorej staruszki znalazłem gdzieś po 5-ciu latach, gdy na stale zamieszkałem w Azowie.
Była troszkę zaskoczona, ze pamiętałem ten dom, ktory tylko jeden raz widziałem nocą. Wystarczyło jednak u sąsiadow zapytać “gdzie mieszka Polka” i bez trudu ja odnalazłem. Okazało się, ze ma jakieś trudności z mężem, ze będzie chyba rozwod i ze na razie nie ma sil myśleć o kościele tym niemniej zdziwiona i zaskoczona wiadomością, ze katolicka parafia jest o parę ulic dalej, ze nie trzeba jeździć do Batajska, obiecała chodzić.
Olejnikowy
Rodzina Olejnikow to właśnie ci ludzie, u ktorych zdarzyło się nieszczęście. Kiedy mieszkali na Łotwie i tam z mozgiem Maksima zaczęło się cos dziać. Trzeba było trepanować czaszkę, usunąć guz i zabezpieczyć głowę otworami dla drenażu.
Rodzice w czasach perestrojku przeprowadzili się do Azowa i tych wspaniałych lekarzy nie było już pod reka a w Rostowie zadali wielkiego haraczu. Rodziny nie stać było na droga operacje i chłopca odłączona od przyrządow prorokując niechybna śmierć. W międzyczasie cala parafia się modliła o jego uzdrowienie.
Szanse były malutkie a jednak Maksim się podniosł zaczął chodzić z pomocą kul na kolkach i jak na razie po kilku latach ma się dobrze.
Opowiadam o Maksimie po raz kolejny, bo to właśnie ten chłopiec studiując prawo był najbardziej kompetentny w sprawie rejestracji parafii. Byłem mu za to niezmiernie wdzięczny podobnie jak dla Id Hadżijewej z Wołgodońska. Tamtej kobiecie Pan Bog dal jakby na pocieszenie i w nagrodę za jej zaangażowanie wymarzone zaproszenie do Niemiec a Maksimowi zdrowie o ktore on sam rownież niezmiernie prosił.
Młodszy brat Maksima całkiem zdrowy chłopiec i wysportowany jeździł ze mną na Parafiade do Polski a mama choć bywały okresy apatii dość często odwiedzała parafie.
Andrejewna
Maskotka naszej parafii była staruszka mieszkająca po sąsiedzku z nami.
Bardzo lubiła chodzić na msze ale miała zniedołężniale nogi toteż prosiła o pomoc naszego stroża Wolodie. Ten chętnie się nią opiekował, bo był bezrobotny i biedny a ona potrafiła być wdzięczna dzieląc się z uczynnym chłopcem swa emerytura.
Każda Msza święta, w Azowie odprawiałem co drugi dzień na zmianę z Batajskiem, zaczynała się piękna scena powolnej procesji stroża Polodii z panią Andrejewna.
Powolutku jak papież w ostatnich chwilach życia zbliżała się do ławeczki, majestatycznie siadała, wszystkich obdarzała przemiłym uśmiechem i wtedy właśnie po takim sygnale mogliśmy zaczynać modlitwę.
Andrejewna była drobnej budowy z bialutka krociutka fryzura i woskowa twarzą pełna miękkich delikatnych zmarszczek. Mieszkała w jakimś internacie nieopodal szkoły muzycznej niedaleko od parafii.
Wdowa z Uralu
Dużo młodsza od Andrejewny była inna Niemka, ktorej imienia nie wspomnę wiec umownie nazwę ja wdowa z Uralu. Nazwę ja tak, bo ponieważ wyrosła gdzieś na połnoc od Jekaterynburga i często odwiedzała tam krewnych a nawet dzieci zapadło mi w pamięci, ze to sybiraczka.
Bywałem u niej na kolędzie i zapamiętałem charakterystyczne kilimy na ścianach. Kiedyś mi się ten zwyczaj kojarzył z obyczajowością szlachecka, sarmacko. W Rosji przekonałem się, ze jest to rownież zwyczaj tatarski i syberyjski.
Wdowa była wysoka kobieta, krotkowłosa i malowana na czarno fryzura. Mieszkała w ostatnich blokach na wylocie do Rostowa wiec miała do starej parafii dość daleko i była na Mszy rzadkim Gosię.
Pop Wolodia
Wspomniany stroż Wolodia studiował w kolegium prawniczo-administracyjnym i przyjechał do Azowa z dalekiego Czortkowa na Ukraińskiej granicy Az pod Millerowem. Nie był bogaty wiec cieszył się bardzo, ze może bezpłatnie mieszkać przy parafii. Zamieszkał po tym smutnym zdarzeniu kiedy to poprzedni stroż, moj ministrant z Batajska wspolnie z sąsiadami narkomanami pobił i doprowadził do nieumyślnej śmierci pewnego sąsiada.
Krotko przedtem miało miejsce symboliczne zdarzenie. Wolodia bywał na Mszy świętej w grupie ciekawskich z sekty Anastasija. Właśnie kupiłem deski i sam wykonałem ławeczki ktore pomalowałem w przeddzień opisanego zdarzenia. Wszystkie ławki wyschły a ta na ktorej siedział Wolodia jakimś cudem nie. Wszyscy ktorzy dostrzegli jak mu się do ławki przykleiły spodnie wypowiedzieli przepowiednie, ze teraz już się od katolikow nie odklei. Było to w jakiejś mierze prawda, bo dobre dwa lata mieszkał on wspolnie ze mną na plebanii i podczas moich długich wojaży ochraniał terytorium. Był o tyle dobry, ze nie kumał się z narkomanami. Bardzo posłuszny i pozytywny człowiek.
Gdy odjeżdżałem z Azowa zabrałem go ze sobą do Nowosybirska, bo twierdził, ze czuje w sobie powołanie kapłańskie.
Odbył probę. Ile ona trwała trudno powiedzieć, nie pamiętam. Jezuici stwierdzili jednak, ze maja co do niego zbyt wiele wątpliwości i odprawili go do domu. Po jakimś czasie okazało się, ze Wolodia probował swych sil w rodzinnym Czortkowie jako wychowawca w przedszkolu, potem jednak zgłosił się w Cerkwi Prawosławnej jako kandydat do kapłaństwa. Tam go przyjęto i wyświecono. Jakby to nie brzmiało paradoksalnie ale mam taki ekumeniczny sukces z Azowa, ze procz dwu katolickich księży Franciszkanow, wychowałem sobie Kaplana prawosławnego.
Breżniew
Pana Breżniewa trudno nazwać parafianinem zwłaszcza gdy się zważy, ze niemal się nie kryl ze swymi ambicjami szpiegowskimi. Oficjalnie był wykładowca w uniwersytecie oraz odpowiedzialnym za oddział religii w urzędzie obwodowym.
Faktycznie jednak to był Kagebista, ktory wszystko wiedział. Cechowało go niesamowite poczucie humoru i nieskrywana sympatia do mnie osobiście. Ja mu kiedyś powiedziałem w nos, ze nie mam żadnych tajemnic i jak cos chce wiedzieć to niech do mnie dzwoni ja mu sam opowiem co trzeba.
Z jednej strony taka szczerość była niebezpieczna a z drugiej strony i tak mieli tylu szpiegow w każdej parafii, ze niczego skryć nie byliśmy w stanie. Jako mieszkaniec Azowa zdenerwował się na mnie, ze go nie uprzedziłem o zjeździe kapłańskim w tym mieście. Zjazd faktycznie miał być w Eliście, ale ksiądz Lucjan nie zdążył z remontami i w ostatniej chwili na moje życzenie i zaproszenie księża przyjechali do Batajska. Mieszkali w Rostowie a ostatnia sesje “uroczysta” mieliśmy w Azowie właśnie aby promować to miejsce jako siedzibę średniowiecznej katolickiej diecezji. Zebranie miało miejsce w muzeum gdzie wszystkie te dane o kościele św. Marka zdobyłem i nawet zjawiła się miejscowa telewizja. To było piękne ale ex promptum. Wiele rzeczy w moim życiu misyjnym odbywało się tak właśnie. Gdybym planował i informował to większość byłoby zbojkotowane i zniszczone w zalążku a tak pan Breżniew musiał przyjąć moja strategie i wąchać tam gdzie ja jestem i tam gdzie mnie nie ma. Pod koniec byliśmy już tak zbratani, ze rzeczywiście dzwonił do mnie i pytał czy bym mu komputera nie podwiozł do domu, bo swego samochodu nie miał.
Ktoregoś razu tak się nawet roztkliwił w swym urzędzie, ze nawet zaczął wspominać moj pierwszy wykład na Uniwersytecie. Podobno miałem wtedy jak to się on wyraził “wielkie gorejące zapałem oczy”. Miał gościu radochę, ze po latach “oczy mi przygasły”.
Bołwinowy
Para małżeńska z Azowa. Sergiusz i Lena.
Bardzo oddani dla sprawy i bezinteresowni, syn Akim.
Po moim odejściu z parafii rozeszli się. Sergiusz przeszedł do sekty Kriszny, Lena pozostała wierna parafii. To jej samozaparciu, oszczędnościom i wiedzy parafia zawdzięcza swe przetrwanie w czasach proby, kiedy to stałego księdza nie było a przyjezdni zmieniali się co Pol roku lub dojeżdżali dwa razy na tydzień.
Ona rownież zajęła się cala dokumentacja i sprawa rehabilitacji narkomanow. Niestety nie dala rady rehabilitować własnego męża, ktory rozpił się bardzo po moim odjeździe zaczął ja zdradzać i tylko wyznawcom Kriszny jak twierdzi zawdzięcza, ze się z nałogu uwolnił.
Iwan
Wyrosł w Kazachstanie z pochodzenia Niemiec. Mama mieszka w Niemczech.
Zamieszkiwał jakiś czas przy parafii. Długi czas nadużywał narkotyki, odbywał wyrok za nieumyślne morderstwo. Bardzo lojalny wobec parafii, troszkę narwany ale dobry człowiek.
Igor
Profesjonalny muzyk, handlarz Bronia i narkotykami, alkoholik. Nawrocił się w wiezieniu otrzymawszy stosunkowo mały wyrok postanowił się poświęcić głoszeniu Chrystusa w więzieniach z pomocą pieśni. Odwiedził wiele zakładow w obwodzie rostowskim i w krasnodarskim Kraju. Podobnie na Syberii zwłaszcza w Irkucku i na Sachalinie, gdzie głosiliśmy wspolnie, w Chabarowsku i Władywostoku.
Ida Hadżijewa
Opowieść o parafianach z Wołgodońska rozpoczynam od Idy Hadżijewej. Samo nazwisko wskazuje, ze ta niemiecka dziewczyna związała swoj los z jakimś Tatarem lub Uzbekiem. Słowo Hodża - gospodarz weszło w obieg w języku rosyjskim, choć ma turecki korzeń ale się spotyka w takich słowach jak hazjain, hazjajstvo(gospodarz, gospodarstwo). Może tez pochodzić od arabskiego hadż - pielgrzymka.
Nie zwracałem na to uwagi poki mi Ida nie opowiedziała, ze mieszkała w Uzbekistanie i to na przedmieściach miasta Angrenu, do ktorego los mnie rzucił obecnie, gdy pisze te wspomnienia.
Ida miała ciężkie Zycie w sensie materialnym. Jako rencistka zarabiała grosze mieszkając w Wołgodońsku i starając się wychowywać dwojkę dzieci w wieku szkolnym. W sposob naturalny pragnęła jak najszybciej wyjechać do Niemiec, do ojczyzny przodkow, by tam poprawić swoj status.
Jakoś tak w sposob bezwiedny dałem jej do zrozumienia, ze być może pomagając w parafii ona sobie to “wyprosi u Boga”, żeby wyjechać czym prędzej. Ja to powiedziałem, ale od razu ugryzłem się w język, bo wiadomo, ze Niemcy się nie śpieszą i nigdy tak nie bywa, żeby ktoś w ciągu paru miesięcy dostał zaproszenie. To się ciągnie latami. Trzeba skompletować i notarialnie potwierdzić niemieckie pochodzenie. Zdać test z języka niemieckiego, doczekać się zaproszenia z jakiejś niemieckiej gminy gdzie się znajdzie mieszkanie i praca.
Sentymenty, sentymentami ale w Niemczech nawet w odniesieniu do wypędzonych i skrzywdzonych “ordnung muss sein”.
Ponadto, dawać nadzieje, że Pan Bog się wtrąci w los człowieka w takiej sytuacji, było z mej strony pewnym nadużyciem. Ja to wypowiedziałem z rozpaczy, bo Malo kto mi pomagał w takich sprawach a ta kobieta robiła to chętnie. Jako księgowa miała dryg do papierow i ku zaskoczeniu wszystkich Niemcow z Wołgodońska, ktorzy znali sprawę i właśnie jak napisałem czekali na repatriacje latami, Ida wyjechała niespełna poł roku po złożeniu ankiety na wyjazd. Moje słowa okazały się prorocze i od tej pory nigdy nie narzekałem na brak pomocnikow we wszelkich sprawach jakie trzeba było załatwiać w tym mieście. Ludzie zabobonnie wierzyli, ze pracując dla Boga pracują rownież dla siebie.
Gdy w 2009-m roku, to znaczy po 13 latach odszukałem Idę w Niemczech i miałem z nią długą rozmowę telefoniczna, to okazało się, ze ona nadal. Żyje tymi wspomnieniami. Jest wdzięczna i zadowolona. Los nie ułożył się idealnie. Podobnie jak w Rosji rownież w Niemczech jest rencistka, jednak dzieciom udało się dostać na dobre studia i ma nadzieje, ze sobie lepiej ułożą życie. Dowiedziałem się w międzyczasie, ze jedna z jej siostr mieszka w Saratowie a inna na Syberii w stanie de mentalnym bliska śmierci. One tez widocznie kiedyś marzyły o wyjeździe ale im nic z tego nie wyszło. Ida jakby potwierdziła moje przypuszczenia, że jej przypadek był wyjątkowy i że to była “Boża interwencja”. Ida nie przestaje dziękować Bogu i nawet złożyła w tej sprawie świadectwo w Internecie publikując opowieść o początkach naszej parafii w Wołgodońsku, o swych staraniach i o repatriacji.
Elwira Lerte - Pacenko Hannower
Podobną opowieść przez telefon mogłem ku swemu zdumieniu usłyszeć przez telefon od pewnej malutkiej wzrostem Niemki z Wołgodońska, ktora jak mi powiedziała nawet nie marzyła o repatriacji poki nie zaczęła uczęszczać do naszej parafii. Powiedziała cos co mnie bardzo zaskoczyło. Zawsze mi się zdawało, ze wołgodońscy Niemcy byli dobrze zorganizowani jeszcze przed powstaniem parafii a tymczasem ta pani mi powiedziała, ze dopiero parafia wlała w nich nadzieje na lepsze Zycie. Wielu z nich jako lepsze Zycie pojmowało wyjazd do Niemiec i trudno im się dziwić. Żyć w Wołgodońsku w czasach tamtej depresji to był szczegolny heroizm. Bez pracy i bez nadziei na poprawę sytuacji materialnej. To tak jak schyłkowe lata gierkowskie lub polski stan wojenny. Mam prawo porownywać, bo dobrze pamiętam Zycie na kartki i dobrze pamiętam czasy Jelcyna pod względem zamożności prostych ludzi i ich odczuć.
Zmartwiła mnie wiadomość, ze mąż tej pani nie zechciał wyjechać razem z rodzina, ale tamte pokolenie jest właśnie tak wychowane, że co niemieckie to złe. Dziwie się jak się zdecydował na małżeństwo z Niemka. Z drugiej strony ta kobiecinka, jak wiele moich parafianek miała tyle uroku w sobie pomimo wieku, ze w młodości mogła zawrocić w Glowie niejednemu Rosjaninowi. Podobnie mogłbym powiedzieć o jej corce, ktora tez wedle slow mamy ma się dobrze. Zakończyła studia, pracuje i nawet nie tęskni do Rosji.
Dodam, ze babcia Elwira jest jedna z trzech kobiet, ktore w 1996 roku cale lato uczęszczały na katechizacje w sytuacji, gdy reszta diaspory niemieckiej świadomie czy nieświadomie bojkotowała te spotkania. Owszem, czasami przyszło 5 czasem 7 osob, ale najczęściej jechałem z powodu 3 staruszek 300 km autobusami w jedna stronę i 300 z powrotem w nadziei, ze z tego ziarnka gorczycy cos wyrośnie. Choć wszystkie 3 babcie zniknęły z parafii, bo jedna wyjechała inna pewnie zmarła a trzecia zmieniła wyznanie, to jednak ich przykład pociągnął innych i nawet z braku Niemcow w Wołgodońsku parafia żyje dalej.
Babcia Emma
Obok Elwiry najczęstsza i najwierniejsza parafianka była babcia Emma, ktorej historia życia jest bardzo wzruszająca. Miała ona w młodości romans z jakimś żołnierzem rosyjskim i gdy zaszła w ciążę trzeba było wedle moralności tamtych czasow założyć rodzinę. Rodzice i krewni żołnierza gdy się dowiedzieli, ze dziewczyna jest Niemka nie dali się w żaden sposob przekonać. Emma została samotna matka i z tego co zrozumiałem nigdy więcej za mąż nie wychodziła samotnie wychowując dziecko. Choć jak wspomniałem pierwszy rok mego posługiwania w Wołgodońsku babcia Emma była najwierniejsza parafianka, to jednak następnego roku gdzieś zniknęła. Ponieważ była po 80-tce mam powody myśleć, ze zachorowała lub zmarła i umierając nie zostawiła dziecku instrukcji, ze trzeba zawołać księdza. Mimo naszych bliskich relacji na kolędzie u niej nie byłem i adresu, by ją szukać nie znalem. Mnostwo innych spraw spowodowało, ze na początku nawet nie zwrociłem uwagi, ze jej nie ma. Przywykłem, ze w Rosji ludzie pojawiają się i znikają z parafii bez powodu.
Pseudo jehowitka
Inna parafianka spośrod tych najwierniejszych powod żeby chodzić i nie chodzić miała. Chodziła, bo ją brały za dusze niemieckie pieśni kościelne jakie czasami uczyłem na spotkaniach. Zauważyłem, ze najlepiej ze wszystkich zna ona tekst “O du Heilige, o du frolige gnadenbringenden Weihnachtzeit”, “Stiille Nacht” i inne kolędy.
Chodziła uparcie, choć nie skrywała, ze ma luterańskie korzenie, nie przeszkadzało jej to ze jesteśmy katolikami, bo czuła więź z innymi Niemcami, ktorzy przychodzili do centrum zanim powstała parafia i potem, gdy już centrum nie było a parafia dalej spotykała się na strychu 9-ciopietrowego bloku na tzw. “polu głupcow” po sąsiedzku z Domem Kultury.
Niestety pewnego razu przyniosła ze łzami torebkę pełną naszych książek, krzyż i rożaniec. Przeprosiła, ze już więcej nie może na nasze spotkania przychodzić, bo jej corka jehowitka jej tego zabrania. Malo tego, wymusza na niej, by ona rownież chodziła na zebrania jehowitow. Oto powod, ze musi odejść. Na pożegnanie powiedziała, że nas wszystkich kocha i nawet niektory osoby uścisnęła czule. Scena prawdziwie wzruszająca. Nie wiem z czym to porownać i jak ocenić zachowanie takiej corki. Długo potem dźwięczało mi w uszach “ja kocham corkę i musze jej słuchać”. Czy nie powinno być raczej na odwrot. Niestety w Rosji to nie pierwszy przypadek, kiedy to ze zdziwieniem dostrzegłam jakimi tyranami wobec rodzicow mogą być ich własne dzieci, zwłaszcza jedynacy.
Przedtem i potem miałem niejedna rozmowę na temat tego jakie są tradycyjne religie w Niemczech i gdy mowiłem, ze katolicka i luterańska w rownych proporcjach to ze zdziwieniem pytali mi się “a baptyści, a jehowici???”. Okazuje się, ze w czasach sowieckich, ktoś rosyjskich Niemcow przekonał, że ich tradycyjnym wyznaniem jest religia Baptystow lub jehowitow. Z braku tradycyjnych wyznań, ktore zmiotła rewolucja Niemcy w Rosji z przekory szli do jakiejkolwiek sekty, byle nie identyfikować się z prawosławiem, bo ich tam mieli za cudzych. Bez wiary było im ciężko wiec stawali się lekkim łupem dla nowych protestanckich ruchow a nawet dla sekt. Obecna wtorna “ogolnopaństwowa” nagonka na katolikow wywołuje niestety podobny efekt tyle ze większych rozmiarow. Teraz nawet Rosjanie, ktorzy z rożnych przyczyn nie identyfikują się z Prawosławiem nie mając alternatywy trafiają w łapy wszędobylskich jehowitow, mormonow lub wspomnianych odnowionych i gibkich protestantow wszędobylskich.
Ci przywykli do pracy w podziemiu albo na peryferiach i krok za krokiem przez swoja prostotę i determinacje zdobywają ludzkie serca.
Roza Schneider
Parafianka, ktora czekała długo na repatriacje nazywa się Roza Schneider. Miała dwie corki starsza zdaje się Natasza, ruda bardzo powabna, postrzelona i wyzywająca. Nie pamiętam imienia dziewczyny ale pamiętam jak pilnie chodziła do kościoła, ktory sama wywalczyła. Wołgodońsk to rzadki przypadek kiedy o pozwolenie na budowę kościoła wałczyły dwie “gowniary”.
Starsza Jula Tabunszczykowa mogła mieć 20 lat a Natasza, młodszy rudzielec maksimum 16.
Odwiedziły one wspolnie minimum 6 instancji w mieście takich jak Ochrona pożarna, Policja Podatkowa, Sanepid, Ekologia, Milicja. Wszyscy ci ludzie SA przyzwyczajeni do pobierania haraczy od każdej osoby i organizacji, ktora cos buduje. Od tych dziewczynek nie śmieli nic brać, bo niby co. One reprezentowały małą katolicką parafię, ktorej proboszcz mieszkał 300 km stad i nie był w stanie dzień w dzień przyjeżdżać taka odległość i wystawać w kolejkach. Te dwie dziewczynki to zrobiły, wywiązały się świetnie. W niektorych sytuacjach widocznie pomagała ich naiwność, w innych uroda, czasami nazwisko. Tato Juli był znanym w mieście urzędnikiem i choć dawno rozwiedziony nie ciekawił się losem i wyznaniem dzieci to “zaocznie” sprzyjał katolickiej parafii. Tak przynajmniej z entuzjazmem opowiadały mi potem dziewczęta.
Młodsza corka Rozy Katja nie odstępowała od mamy. One dwie były chudziutkie jak wiorki. Rozę rownież udało mi się odszukać w Niemczech. Przybyla ze swym nowym mężem ze Szwabii Aż na połnoc w drugi koniec Niemiec do Essen, żeby się ze mną spotkać. To dla mnie duże wyrożnienie i znak, ze ci ludzie pozostali wdzięczni. Gdy pytałem co się dzieje z pierwszym mężem dowiedziałem się, że zmarł jeszcze w Rosji na rok przed wyjazdem. Nie zapamiętałem przyczyny śmierci. Mężczyzna był młody jak i Roza w moim wieku. Gdyśmy się rozgadali w czasie uroczystego obiadu u państwa Hirsch to się okazało, że Roza rownież urodziła się i chodziła do szkoły w Uzbekistanie, w tym miasteczku, do ktorego od jesieni 2008-go roku co tydzień dojeżdżam na Msze świętą, czyli w Angrenie. Było to dla niej miłym zaskoczeniem i dla mnie, ze czasami tak się składają ludzkie losy, wedle tego psalmu 42, ktory tak często cytuje, ze “głębia przyzywa glebie hukiem wodospadow”. Albo “gora z gorą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem…” Myśmy musieli się spotkać ponownie.
Mama Muminka
Inna osoba, ktora ze wzruszeniem odebrała wiadomość o moim pobycie w Niemczech spośrod mych parafian wołgodońskich to mama Daniela. Kobieta solidnej budowy ciała z charakterystyczna niemiecka fizjonomia i fryzura a la Merkel. Nie pamiętam jej nazwiska i z początku słabo kojarzyłem gdy mi powiedziano, ze chce ze mną porozmawiać na skypie z wizja. Dzięki temu, ze był obrazek mogłem nareszcie po 10-ciu latach sobie przypomnieć nie tylko ja ale i syna, ktory był Suminkiem. Takie dzieci z syndromem Dawna bardzo chętnie uczęszczają do kościoła. On nie był wyjątkiem. Mama długo opowiadała mi jak to przyjechawszy do Niemiec trafił w cieplarniane warunki. Jak bardzo zajęli się nim nauczyciele i wychowawcy. Opowiedziała, ze uczy się liter, rysunkow i ma zajęcia z jazdy konno co go bardzo rozwija i cieszy. To kolejny przykład na to jak ci ludzi poprawili swoj status. Kobieta obcowała ze mną dobre 40 minut i nie przestawała płakać. Były to łzy wdzięczności za nasze spotkanie, za nasza Wołgodońska parafie, ktora nas tak bardzo zjednoczyła. Ja miałem kolejna okazje przekonać się, ze ten czas spędzony w Rosji nie poszedł na marne. To była naprawdę wzruszająca rozmowa.
W Polowie rozmowy w ekranie pojawił się wzrosły Daniel i po dziecięcemu raczka mi pomachał. Wyglądało na to, że on rownież pamięta swego dawnego proboszcza.
Wolodia Hirsch
Moim zakrystiani nem i liderem parafii w Wołgodońsku stal się niespodzianie Wolodia Hirsch, człowiek, ktory mieszkał naprzeciw wejścia naszej drewnianej kapliczki. Ona się tak pięknie prezentowała na szarym osiedlu, ze nawet wrogowie odnosili się z sympatia do katolickiej świątyni. Były specjalne badania socjologiczne, z ktorych wynikało, ze Az 40 procent mieszkańcow odbiera pozytywnie fakt istnienia kaplicy reszta nie miała zdania i tylko kilka procent jawnie wrogo oceniło ten fakt.
Zona Hirscha Walentyna traktowała mnie jak syna. Corka Ludmiła pomagała w drobnych rzeczach dotyczących księgowości. Wnuk był ministrantem i wspolnie z dziadkiem odwiedził nawet Polskę na pożegnanie ze mną w 1999 roku.
Nic dziwnego, ze kiedy rowno po dziesięciu latach spotkaliśmy się w Niemczech to było moc wzruszeń. Prawdę powiedziawszy tylko wnuk się trochę zmienił, bo wyrosł, zmężniał, akurat szykował się by pojść do Armii niemieckiej.
Heidinger
Jeśli dobrze pamiętam w mieście były trzy siostry Heidinger. Jedna z nich była sekretarzem Wiedergeburt. Pisała wiersze i pięknie prowadziła kronikę. Druga z siostr miała trojkę dzieci, trzecia najmniej kojarzę i to właśnie ona jako jedyna wyjechała do Niemiec do Turyngii.
Sekretarka udała się na zarobki do Barcelony i spędziła tam wiele lat. Ona właśnie odszukała mnie przez Internet i podała adres państwa Hirsch. Średnia Zina całkiem niedawno zmarła na zakażenie krwi przy transfuzji. Bardzo zle leczona, młoda kobieta. Ta rodzina to chyba najbardziej wzruszająca historia jaka mogła się w Wołgodońsku przytrafić. Trojka jej dzieciątek tak bardzo ubarwiła mi kaplice, ze nie sposob oddać słowami. Starsza Katja wędrowała ze mną do Santiago a dwaj chłopcy ministranci byli ze mną na Parafiadzie. Ja tez nie potrafię wyrazić swej radości, ze się to wszystko udało. W związku z tym przypomina mi się szczegoł jak to ktoregoś dnia chłopiec starszy ministrant zgubił się nam w Łazienkach, bo się na cos zagapił ale kilka godzin sterczał w tym samym miejscu, poki się nie domyśliłem, żeby tam właśnie pojść. Jaka to była radość z jego znalezienia…
Najmłodsza mieszkająca w Turyngii o nazwisku Siliwestrowa dodzwoniła się do mnie i długo owszem dziękowała jak i wszyscy pozostali za to, ze ich zebrałem.
Fermerzy
Na spotkanie w Essen Przybyla z holenderskiej granicy para fermerow, ktorzy w czasach budowania kaplicy zajmowali się karmieniem naszych budowlańcow z Niemiec. Okazuje się, ze oni tez przed Wołgodońskiem mieszkali w Uzbekistanie w okolicach Qarshi, pod afgańska granica.
To czym zajmowali się w Rosji robią i teraz. Wykupili sobie domek i działkę. Dalej SA fermerami. Ze wszystkich napotkanych w Niemczech parafian oni właśnie mieli najbardziej zadowolone miny i oni właśnie na to spotkanie przywieźli płow, najprawdziwszy, uzbecki, grzech było nie sprobować.
Peters
Kolejny pan o ktorym nie sposob milczeć to Edward Peters. Z nim zapoznałem się poprzez oddział kultury, gdzie lojalnie mnie powiadomiono o istnieniu Niemieckiego Centrum kulturalnego. Dostałem adres i telefon do prezesa Wiedergeburt. Człowiek okazał się dość utalentowanym i sprytnym liderem. Jakiś czas był nawet deputowanym we władzach miejskich i nawet udzielił niegdyś wywiadu, ze z Rosji nigdy nie wyjedzie. Te opinie miał za jakiś czas zmienił. To był ten czas gdyśmy się zapoznali. On właśnie odsprzedał całość mebli jakie znajdowały się w niemieckim centrum Wiedergeburt dla parafii i na jakiś czas zniknął. Już myślałem, ze wyjechał do Niemiec, gdy nagle odnalazł się w trakcie wznoszenia kaplicy.
Przyznał się lojalnie, ze nie mogł spokojnie patrzeć jak niemieckie towarzystwo przechodzi pod zarząd Polaka, ale tez się nie sprzeciwiał i chyba w duszy się z tego cieszył, ze jakąś pamiątka po Niemcach w mieście pozostanie.
Na pytanie pewnego Kaplana, ktory przyjechal do mnie w gościnę z Niemiec “czemu zwleka”, zażartował, ze “rosyjskie kobiety są nazbyt piękne”…
Fryzjer
Spośrod parafian, ktorzy pozostali w mieście wymienię chłopca, ktorego zona miała niemieckie korzenie i tez mieszkał nieopodal kaplicy. Miał tak szczera twarz i włączał się we wszelakie sprawy kościelne Az się nie chciało Wierzyc, ze w naszych czasach mogą być tacy idealni Mezowie i ojcowie. Gdy byłem w Niemczech mowiono mi, ze cos się miedzy małżonkami popsuło i ze rzadko bywają w kaplicy, jednak w tamtych czasach byli niemal codzień. Ja tez bywałem u nich w domu, głównie po to żeby cos pojeść lub podstrzyc włosy.
Wolodia
Inny parafianin, ktory pozostał i serce wkładał we wspolna sprawę był Wolodia. Rodem z Winnicy. Ponoć miał własna ciężarowkę i bardzo pomagał w odnowieniu zwroconego winnickiego kościoła. Jak się znalazł w Wołgodońsku? Przyjechal do ojca, ktory żył z matka w rozwodzie ale kiedy mama zmarła postanowił nim się zająć.
Nie miał żadnej pracy w mieście wiec chodził sobie na ryby a gdy się pojawiła parafia to stal się w niej głównym strożem do chwili gdy się na mnie nie obraził za to, ze mu słabo pomagałem w pragnieniu wstąpienia do seminarium. Owszem miał corkę dorosła, był rozwiedziony, kościelnego ślubu nie zawierał, żadnych zobowiązań wiec na upartego można go było rekomendować mając na uwadze niesamowita pobożność. Rektor jednak Antonini, ktory znając sprawę jedyni z telefonicznych rozmow i słabo znając rosyjski nie przyjął kandydata.
To była kość niezgody. Mnie było prawdziwie żal tego parafianina, ale zrobić się w tej sprawie nic nie dało.
Pietrowy
Jeszcze jedna niezwykła rodzina to Pietrowy. Ojciec rodziny był Rosjanin ale jego małżonka rasowa Niemka, blondynka z ostrymi kośćmi policzkowymi z zawodu fotograf. Bardzo rezolutna. To jej Peters przekazał sprawy towarzystwa. Ja z kolei prosiłem ja by zajęła się projektami Caritas.
Dwie jej corki wędrowały ze mną do Santiago. Obie na tyle przeżyły te historie, ze pozostały w kościele mimo, ze mama miała luterańskie korzenie.
Starsza corka Pietrowych zaprzyjaźniła się z siostrami w Saratowie i ponoć pracuje w Watykanie jako zakonnica. Młodsza jest w Moskwie. Rodzice pozostali w Wołgodońsku.
Natalia Iwanowna Szamilowa
Natalia wysłała swego syna do Santiago z bardzo precyzyjnym zadaniem: by przyjął chrzest. Daniel szykował się do chrztu ponad rok. Miał tej sprawy pilnować pewien kleryk z Astrachania, ktory miał dwutygodniowa praktykę w Wołgodońsku. Ja rownież katechizowałem go ile się tylko dało ale w ciągu roku chłopak był nieuchwytny. Katechizacja na pielgrzymce była w przyspieszonym tempie.
Chrzcił sam kardynał Ruoco Varela, ktory rownież kilka dni z nami wędrował. Był wyraźnie zadowolony z naszej rosyjskiej grupy.
Daniel wrocił z pielgrzymki bardzo podniesiony na duchu. Myślę, ze to tez miało wpływ na mamę, ktora po roku czasu w Rzymie właśnie idąc śladami syna przyjęła chrzest w mojej obecności w parafii św. Gerardo. To był pamiętny rok jubileuszowy.
Natalia Szamilowna sympatyzowała mi od samego początku, bo jako dziennikarka czytała czasami artykuły jakie publikowałem w mieście tu i owdzie głównie na czesc 8 marca, Wielkanocy i Bożego Narodzenia. Trzeba przyznać, ze większość dziennikarzy w mieście znalem w mniejszym lub większym stopniu.
Opatrznościowo dar felietonisty przydał mi się w pozyskiwaniu przyjacioł.
W tych czasach gdy powstawała kaplica Natalia była już zastępca Burmistrza i gdy prawosławny dziekan pozwolił sobie kilka napastliwych replik pod adresem burmistrza za to, ze ten pozwolił Katolikom budować kaplice Natalia za zgoda Burmistrza oddala moja replikę do wszystkich miejscowych gazet. Artykuł wywołał fale śmiechu bo był napisany z humorem, ktorego mi natenczas nie brakowało. Napisałem do księdza dziekana, ze nie godzi się nam Kaplanom gorszyć ludzi kłótniami, ze lepiej to w cztery oczy a gdy chodzi o Burmistrza to on tu nic nie winien, bo winna jest caryca Katarzyna. To ona sprowadziła Niemcow nad Don i na Wołga, stad ich dużo rownież w Wołgodońsku. Skoro jednak SA to powinni mieć swoj kościołek choćby malutki. Artykuł trafił celnie w serca czytelnikow. Burmistrz był wdzięczny a Natalia w siodmym niebie.
Misjonarka
Wspolnota w Wołgodońsku na prośbę siostr Misjonarek świętej Rodziny miała tytuł świętej Rodziny i błogosławionej Bolesławy. Wiele wysiłku w te parafie włożyła siostra Kryspina, Pawła, Teresa. Najwięcej jednak serca miała dla parafii siostra Inga, ktora przyjeżdżała do Wołgodońska co drugi tydzień i dyżurowała siedem dni.
Nie było to zbyt bezpieczne ale siostra była bardzo mężna.
Pewna parafianka pozostawiła klucze swego domu wyjeżdżając za granice. My mieliśmy tylko płacić za światło. Siostrze bardzo to miejsce się spodobało.
To dało wielki skutek.
Jednym z nieoczekiwanych skutkow było to ze jakaś Malo nam znana dziewczyna zgłosiła się do zakonu. Udało się ja zawieźć do Baranowicz z grupa dzieci, ktore jechały na Parafiade. Tak mi się zdaje to wyglądało. Niestety jej pobyt w klasztorze nie trwał długo. Nawet nie wiem czy po powrocie chodziła do kaplicy. Ważne jednak, ze cos takiego miało miejsce. To już daje świadectwo tego jak bardzo nasycone było Zycie parafialne w tamtych czasach. Nawet żeśmy tego nie postrzegali z bliska to dopiero teraz wychodzi z odległości czasu…
Tabunszczykowy
Ta pani, ktora zostawiła klucze dla siostry Ingi od swego domu w Wołgodońsku nazywała się Tabunszczykowa. Na prośbę corki pomagała w zbieraniu dokumentow na kaplice. Kiedy już wszystko było gotowe i kaplica stanęła jako jedna z pierwszych zgłosiła się do pierwszej spowiedzi a potem oddala corkę do zakonu. Nie obyło się bez skandalow i łez.
Dziewczyna była uparta, rezolutna i bardzo przekonująca. Jak tylko chciała i kogo chciała mogła sobie owinąć wokoł palca.
Chodzi o Jule Tabunszczykowa, ktora dwukrotnie podejmowała probę zakonna u Karmelitanek. To chyba pierwszy raz w życiu ktoś jej czegoś odmowił. Najpierw po dwu latach ona nie była pewna czy chce być w zakonie a potam, gdy się przeniosła z Kijowa do Charkowa to właśnie w Charkowie jej powiedziano, ze się nie nadaje i to była dopiero tragedia. Jula zgłosiła się do mnie na Donbas, bo właśnie tam pracowałem w tym czasie i zaproponowała, ze mi będzie pomagać. Wymogła na mnie i na Biskupie, ze dla skutecznej katechizacji w jednej z moich parafii powinna chodzić w habicie. Długo wymyślała formę i szukała krawcowej. Gdy już wszystko było gotowe jej stroj zaczął drażnić miejscowego dziekana. Po jego skardze Jula dostała wymowkę od Biskupa i wrociła do rodzicow.
Tam długo miotała się w te i we wte. Pierwsze co spowodowała w swej parafii w Wołgodońsku to bunt przeciwko proboszczowi. Księdza Irlandczyka zabrano z parafii. Gdy ta pozostała bez Kaplana Jula popadła w histerie, ze nie ma codziennej komunii świętej, ze nie może bez Jezusa. Poszła wiec prosić o Jezusa do Prawosławnych. Ci zaradzali od niej konwersji. Juli dokonała przejścia. Ostatnie o czym mi pisała to był plan by się ożenić z Prawosławnym księdzem. Nie wiem czy to zrobiła czy nie. Podobno uczy w szkole religii i bardzo kocha Boga. Nie wiem co o tym myśleć ale bywa i tak. Owszem tak jak w wypadku Bolwinowych moja misja w tej rodzinie spełzła na niczym. Ludzie odeszli od kościoła i to pewnie liczni. Komu jednak on nadal. Potrzebny ci docenia moje wysiłki by kaplica powstała. Paradoksalnie Jula i jej mama tez maja w te sprawę ogromny wkład. Wiem ze człowiekowi nie wolno przypisywać wiele. W takich rzeczach najwięcej czyni Bog tym niemniej ja mam dług wdzięczności i pisze ten tekst i niech te słowa pozostaną słowami wdzięczności a żal niechaj ustąpi na dalszy plan.
Straussy
Rodzina Agaty Strauss we wsi Kagalnickoje to niesamowicie sympatyczni ludzie.
To ze we wsi cośkolwiek się dziać zaczęło trzeba znowu zawdzięczać siostrze Indze.
Każdy poniedziałek wybieraliśmy się tam katechizować, przy okazji siostra uczyła się jeździć samochodem. Nie wiem czy ona była świadoma jak niebezpieczne były chwilami jej manewry za kierownica tym niemniej lubiła to robić a ja miałem trochę odpoczynku.
Dzieci przychodzili do Starusow z sąsiedzkich domow w rożnej liczbie czasami 5 czasami 10 osob ale to byli nasi główni parafianie. Braliśmy ich do klasztoru na rekolekcje. Nigdy nie udało się nikogo zawieźć do Polski czy do Hiszpanii jak to bywało w innych parafiach. Ta najmłodsza wspolnota rosła szybko. Zawsze przywoziliśmy stamtąd mleko i inne smakołyki. Tutaj procz pogrzebu Agaty odbył się rownież ślub gospodarzy, ktorego udzielał uroczyście Kaplan z Niemiec Betele w 1998-m roku. Kagalnickaja to jeden z tych projektow, ktorych nie udało się doprowadzić do końca. Podobna porażkę poniosłem we wsi Stepnoje o czym w kolejnym tekście.
Estończycy
Siostry i wielu kolegow kapłanow wyśmiewali moje pragnienie odszukiwania katolikow w każdej wiosce. Czasem nie zwracałem uwagi na takie gadanie i robiłem swoje. Jeden raz jednak zdarzyło się, ze nie zajechałem do Stepnoje. To było już na pożegnanie. W 1999 roku ksiądz biskup Pickiel poświęcał kaplice w Leningradzkiej i wedle planu miał zajechać wieczorkiem do wsie Stepnoje Pol drogi z Leningradzkiej do Batajska. Za kierownica był ksiądz Edward i gdy na zegarku było już dobrze po dziesiątej pytał mnie wzrokiem czy zajeżdżamy do Stepnoje. Spojrzałem na zmęczonego przelotem z Saratowa i uroczystościami w Leningradzkiej Biskupa…
Biskup nie wypierał się ale mi się go zrobiło żal. Potem parafianie potwierdzili, ze czekali do połnocy.
Wioska Stiepnoje przeżyła trzy fale emigracji. Najpierw wyludniła się odległa uliczka na końcu wioski w 1993-m roku. Potem wyjechali Goeringowie ze środka wsi w do miasta Gorlitz na polskiej granicy a na koniec mieszkający kolo kolei Niemcy pojechali do Bremy.
Została się we wsi tylko jedna wielodzietna babcia, Białorusinka krewniaczka tych z Bremy i jedna Estońska rodzina na drugim końcu wsi za torami.
Pomimo tych ciągłych wyjazdow cały czas było dla kogo pracować.
Gdyby człowiek miał trzy osoby albo 3 życia, rozerwałbym się na kawałki i pracował. Szkoda, ze tak Malo wolontariuszy dal los. Gdyby biskupi w większym tempie i ilości wyszukiwali kapłanow i siostry to moj szpiegowski charakter byłby bardziej przydatny w kościele. Ponieważ jak mowie moje poszukiwania katoliko były często ośmieszane ręce chwilami opadały i sprawy pozostały niedokończone. Może jacyś aniołowie modła się za tych parafian i nie dadzą im się zagubić w życiu. Może jeszcze zapuka do ich drzwi jakiś misjonarz.
Plącząca Ormianka
O tym, ze tak być może niech świadczy historia jaka chce właśnie opisać. Zdarzyło się to na pożegnanie z Gruzja. Zaszedłem po tygodniowym pobycie w Cchalbpila po raz ostatni do kościoła i widzę, ze kobieta płacze. Zacząłem się dopytywać czemu. Powiedziała, ze opłakuje swe dzieci, ktore żyją bez Boga.
Zapytałem gdzie. W Rosji powiada. W jakim mieście - pytam. W Leningradzkiej, odpowiedziała. Pamiętając, ze to niedaleko Rostowa obiecałem jej ze ich odszukam byle dala adres. Napisała mi adres na ormiańskim modlitewniku, ktory miałem im przekazać. Trochę to trwało. Ponad Pol roku zanim się do nich na kolędę wybrałem. Zastałem wystraszona kobietę z dzieckiem i dom w remoncie. Przeprosiła, ze nie mameza i ze sama nie może o niczym zdecydować. Mowiła, ze jak dom wyremontują to owszem i dom i dziecko chcieliby tez ochrzcić.
Wyjechałem trochę smutny, bo misja się jakby nie udała.
Tymczasem za rok czasu, gdy mnie już nie było a remont się rzeczywiście skończył. Młodzi Ormianie odnaleźli kapliczkę w Batajsku i podobne bardzo uroczyście przeprowadził ten chrzest ojciec Janusz.
Ja się zjawiłem po raz drugi w tej Stanicy po 2 latach od spotkania z plącząca i już miałem gotowy plan jak w Leningradzkiej organizować parafie.
Arewik
Na chrzcinach była Arewik bardzo rezolutna krewniaczka plączącej Ormianki. Zdaje się, ze to wystraszona kobieta dala mi ten adres a ja potem z pomocą Arewik odszukałem katolikow w Szachtach. Już dziś nie potrafię powiedzieć dokładnie jak ja ją odszukałem, ale spowodowało to wielka radość dla siostry Kryspiny, ktora była świadkiem chrztu. Ona tez wspierała mnie w moich staraniach, by rzeczywiście w Leningradzkiej co s się działo.
Arewik miała Duzy dryg do roboty. Wyjaśniłem jej swoj plan dotyczący pisania zaproszeń na Msze święta w Stanicy. Ona mi przerwała i rzekła, ze ona sama zadzwoni i odwiedzi tych moich Polakow z książki telefonicznej.
Podobno odwiedzała nawet kogoś ze Skakowskich ale tamci nie chcieli w tym momencie obcować z jakaś Ormianka o swoim wyznaniu, być może nie tak jak trzeba poprowadziła rozmowę.
Skakowscy
Po raz drugi Arewik odwiedziła Skakowskich gdy zbliżało się nawiedzenie MB Fatimskiej a ja się zjawiłem u niej w domu z książkami plakatami i modlitewnikami w rozbitej Niwie, nie mogła mi odmowić…
Leonid poszukiwał od dawna kontaktu, szukał on jednak Księzy z Krasnodaru a dla nich Leningradzka zdawała się zbyt odległa. Oni ustalili miedzy sobą, ze ja powinienem się tym zając, bo z Batajska mam bliżej. Zabrałem się za te robotę bardzo chętnie. Do dziś nie żałuje ani jednej chwili spędzonej z tymi ludźmi…
Leonid lotnik z zawodu, gdy rozpadł się ZSRR strącił prace w Kazachstanie. Probował rożnych biznesow w Rosji miedzy innymi sprowadzaniem grzybow na czym zrobił krocie i wciągnął się w ryzyko. Zaczął budować domy i na tym się spalił, bo wspolnicy nie byli solidni. Miał nadzieje, ze dostanie zamowienie od kościoła na wzor tego co się stało w Tuapse. Zamieszkawszy na Kubani miał bliskie relacje ze wszystkimi polonusami, bo założył polonijna organizacje Skowronek w Leningradzkiej na długo zanim zarejestrowaliśmy parafie Miłosierdzia Bożego i błogosławionej Faustyny. Wszystko za co się Bral miało ręce i nogi, pięknie malował, grał na gitarze, niestety kraj w tym czasie wynosił na szczyty tylko bezkompromisowych tych co nie szczypali się gdy trzeba było odstrzelić konkurenta zamawiając killerow. Lonia opowiadał mi o takich rozmowach w trakcie ktorych mu grożono, on sam umiejętnie kierował takie rozmowy na inny tor jakby pozostawiając rozmowcy strach, ze i on ma killerow. Wycofywał się jednak z tych rozmow i jechał w sina dal, byle nie ryzykować swego życia i życia swych najbliższych, by ich nie osierocić. Teraz gdy jestem starszy dużo lepiej rozumiem to co mi w tamtych czasach opowiadał Lonia Skakowski.
W Leningradzkiej miał on jeszcze dwu braci prokuratora i nauczyciela oraz mame.
Mieszkali tez w Leningradzkiej katechetka Stanislawa i dwaj bracia Michalscy. Choc Ormian i Polakow było dużo więcej, niemało tez Niemcow, ale poprzestanę na kilu portretach najbardziej typowych dla ogarnięcia wspolnoty.
Michalscy
Dwu braci Michalskich to dwa rożne światy. Rożne fizjonomie i rożne światopoglądy. Starszy był nauczycielem, młodszy weterynarzem. Starszy lubił filozofować, młodszy chodził twardo po ziemi. Starszy miał dwie corki, młodszy parkę. Miałem wrażenie, ze mała stanica Leningradzka jest dla nich zbyt szczupłym terenem. Gdy tylko spotykali się w jednym pomieszczeniu robiło im się ciasno. To jedna z przyczyn dlaczego starałem się uparcie o kaplice, bo poki zebrania były u Michalskich to Ormianie coraz mniej chodzili. Skakowscy tez nie zawsze a najmniej ten starszy brat, ktory czul się ponizany przez młodszego jak Ezaw…
Organista Garik z Szacht
Do parafii w Nowoczerkasku często przyjeżdżał pewien kazachstański Ormianin z siostra . Oboje bardzo pobożni. Nasze zakonnice często mi mowiły, ze chce ze mną porozmawiać, bo ma wielkie pragnienie by pojść do zakonu. Okazało się, ze rzeczywiście w Kazachstanie skąd niedawno wyjechali z rodzicami uczestniczyli bardzo sumiennie w życiu katolickiej wspolnoty ale stało się jakieś nieszczęście i musieli razem z rodzicami wyjechać jak wielu im podobnych. Znaleźli mieszkanie w Szachtach i gdy się dowiedzieli o istnieniu parafii w Nowoczerkasku zaczęli do niej uczęszczać. Garika poznałem poźno, kiedy to jako lekarz zapoznał się czy to z pacjentka czy to z pielęgniarka. W krotkim czasie pojawiło się dzieciątko. Gdy byłem na Ukrainie to starościna z Nowoczerkaska opowiadała, ze dzieci jest już czworka. Nawet Garik dzwonił do mnie pytając czy nie da się dziecka zawieźć do Chin, bo ktoreś z nich mu mocno chorowało. On wiedział, ze mi się właśnie w Chinach udało wykurować. Pomimo wielkiej sympatii dla tej rodzinki nie byłem w stanie im nigdy pomoc i bliższe relacje miedzy nami nigdy nie zaistniały. Znalem ich zawsze raczej zaocznie z opowieści siostr i relacji księdza Edwarda.
Milicjant z Szacht
Słabo tez znalem inne rodziny tym niemniej Arewik z Szacht dala mi kilka adresow i jak przez mgle pamiętam, ze gdzieś na obrzeżach latem 1995-go roku chrzciłem jedno ormiańskie dziecko w prywatnym domu w Szachtach. Mam wrażenie, ze tato dziecka był milicjantem lub kimś ważnym w mieście. Potem dochodziły mnie wieści, ze bardzo pomaga zarowno dla parafii w Szachtach jak i w Nowoczerkasku.
Pamiętam, ze w tej pierwszej podroży do Szacht towarzyszyła mi siostra Benigna. Z trudem odnaleźliśmy potrzebny adres pod wieczor, tym niemniej to co trzeba zostało zrobione a ludzie bardzo wdzięczni.
Madach
Przed samym wstąpieniem do nowicjatu franciszkańskiego odwiedziłem Szachty razem z o. Leszkiem, o. Jackiem i księdzem Edwardem. Byliśmy umowieni na tzw. Astwadzadznin. Ksiądz Edward nie wierzył, ze jacyś katolicy mogą być w tym mieście ale to cośmy we trojkę ujrzeli przeszło nasze oczekiwania. Zebrało się około 100 osob. Większość z nich z gruzińskiej wioski Cchalbpila. Wielu prosiło o spowiedź. Wszyscy czworo spowiadaliśmy i każdy miał pełne ręce roboty.
Przede Msza trzeba było poświęcić barana, poki szła spowiedź i msza św. baranek się gotował i smażył na cześć Zaśnięcia NMP, taki obyczaj!!!
Po mszy była krolewska uczta. Było minimum 40 mężczyzn za Stolem nie licząc kobiet i dzieci, bo ci mieli swoj oddzielny stoł w innym pomieszczeniu.
Po raz pierwszy w życiu dostrzegłem taki starotestamentalny obyczaj, by kobiety nie siadały za wspolnym Stolem z mężczyznami.
Taki obyczaj ucztowania na cześć Wniebowzięcia po ormiańsku nazywa się Madach. Słyszałem o tym kiedyś na pielgrzymce jako kleryk. Swoje wrażenia z Kaukazu opowiadał pewien Kaplan. Jakoś przemknęło mi przez głowę, ze byłoby nieźle kiedyś samemu ujrzeć te starotestamentalne formy kultu Az tu nagle po latach nie tylko oglądam ale żywo uczestniczę w takim widowisku. Bajka jakaś. Właśnie na skutek tej bajki po Pol roku czasu na moja prośbę ksiądz Edward z pomocą Garika i jego siostry zarejestrował w Szachtach parafie MB Fatimskiej. Byłem mu za to bardzo wdzięczny.
Litwin
Kiedy przyjechaliśmy 13 maja 1999-go roku na odpust do Szacht to z Rostowa przyjechały dwa busy z parafianami. W jednym za kierownica był ksiądz Edward Mackiewicz, w drugim ksiądz Jarek salezjanin z dalekiego Bejrutu.
Impreza była bardzo podniosła. Powierzono mi mowienie kazania. Ja się bardzo wzruszałem, ze po 6-ciu latach ta sama kaplica, ktora przywieziono z Niemiec będzie służyć dla Parafii MB Fatimskiej. W międzyczasie trzeba była przynieść wody czy jakiś mebel do kaplicy z sąsiedniej kamienicy. Zapoznałem się wtedy przypadkiem z pewnym mężczyzna starszego wieku, ktory się przedstawił jako Litwin.
Zdawkowe to było spotkanie ale serdeczne. Prosiłem go by spoglądał na kaplice czasami i nie dal jej zbezcześcić chuliganom. Obiecał, ze tak zrobi ale za jakiś czas już kaplicy nie było, mimo ze pojawił się nowy proboszcz ksiądz Marek Salezjanin.
Morozowicze
W Eliście najwierniejszymi parafianami byli Morozowicze.
Poznajomił mnie z nimi brat Paweł Kiekszajew franciszkański postulant, szara eminencja kościoła katolickiego w Kałmucji i nie tylko.
Nie wiem jak mu się udało poznajomić z ta polska rodzina. Fakt pozostaje faktem, ze to on właśnie dokonał chrztu dwu dziewczynek w stolicy i jeszcze kilkoro dzieci na wsi Wesołe, gdzie mieszkała rodzona siostra Edwarda Morozowicza.
Chodząc śladami Pawła mogłem dostrzec jak w swoim czasie laska Boża przez tego prostego człowieka czyniła cuda i szykowała grunt dla bardziej solidnej ewangelizacji.
Brat Kiekszajew zrobił wiele by spopularyzować kościoł katolicki.
Paweł Kiekszajew
Morozowicze opowiadali mi, ze brat Kiekszajew na studiach w Leningradzie był karany za jakieś niewiarygodne czyny. Potem jednak gdy okazał się na wolności w pełni odpokutował. Najpierw jednak zajął się show businessem. Podrożując po całym dawnym sowieckim terytorium napotykał czasami piękne kościoły, ktore dawały natchnienie jego tworczej naturze. Jednak dopiero we Lwowie po rozmowie z Biskupem Rafałem Kiernickim on poczuł wielki pociąg do katolicyzmu i do franciszkanow w sposob szczegolny. Ojciec Rafał ochrzcił Pawła, świątobliwa to postać ten ojciec Kiernicki i widać, ze miał dobra rękę, bo jak wspomniałem od tej pory łaska rozlewała się wielkim strumieniem na Kałmucję.
Najpierw jednak Paweł spędził rok cały na postulacie i nauce języka w Lublinie. Tam odszukał potrzebne dokumenty o pierwszych misyjnych wędrowkach Plano de Carpino i Bernarda Polaka do Chin Mongolii i innych krajow na Jedwabnym Szlaku. O go popchnęło ku myśli by po tych szlakach na powrot wędrowali franciszkanie. Dołożył starań, by przekonać swego szkolnego kolegę prezydenta Ilumżinowa o potrzebie takiej misji.
Byłem świadkiem i uczestnikiem tych pierwszych poczynań.
Odwiedzałem staruszkę mamę i chorą siostrę Pawła. Razem byliśmy u pewnego ciekawego poszukiwacza prawdy nawroconego Kałmuka Sławy, odwiedziliśmy Morozowiczow, miałem rozmowy z kolegami Pawła z jego biznesowej sfery, poznałem tez młodą dziewczynę o imieniu Karina.
Karina
Dziewczynę poznałem 20 maja 1995 roku już na pożegnanie z Kałmucją. Paweł przyjechał, by spotkać się z ojcem Lucjanem, ktory pamiętał ojca Rafała i wspołpracował z nim latami. Pawłowi zależało na tym, by przedstawić ojca Lucjana swoim przyjaciołom, tak jak rok wcześnie przedstawiał mnie im.
Karina to nowy nabytek Pawła. W jego planach miała ona wstąpić do siostr, tam otrzymał wykształcenie i wrocić na misje do Kałmucji.
Z tego co mi relacjonował o. Lucjan nic z tego nie wyszło. Wiele Marzen Pawła okazało się mrzonkami. Był to marzyciel, ktory jednak twardo stąpał po ziemi i wedle slow Biskupa z Uzbekistanu, niektore marzenia jakich nie mogł spełnić w Kałmucji spełniły się w Kazachstanie, gdzie Paweł Kiekszajew ożenił się za czas jakiś i dochrapał się wysokiego stanowiska w rządzie. Dzięki temu stanowisku wszedł do komitetu organizacyjnego papieskiej pielgrzymki do Astany. Takim sposobem śladami Plano de Carpino poszedł sam papież a już logicznym skutkiem jego apelu o dialog kultur i religii w duchu Asyżu było stworzenie Centrum dialogu, do ktorego tworzenia zaproszono Franciszkanow.
Jednym z zaproszonych był moj wychowanek o. Aleksy Skakowski.
Łagowscy
Łagowscy to jedna z licznych polskich rodzin we wsi Wesołe rejon Gorodowikowski w Kałmucji. Jego zona nauczycielka a on o ile pamiętam agronom. Bardzo zgodna, sympatyczna rodzinka.
Czasami zatrzymywałem się u nich z noclegiem prowadząc długie Polakow rozmowy. Skutkiem tych rozmow była największa w mojej karierze pielgrzymka autobusowa do Polski, ktora trwała tydzień i objęła wszystkie najpiękniejsze polskie miasta.
Właśnie oni zapoznali mnie z wioskowym starosta, ktory na pożegnanie ofiarował dla parafii teren starej łaźni, na ktorym z czasem stanęła niemiecka kaplica.
Wiederhollerzy
Jedna z niewielu wioskowych rodzin niemieckich.
Babcia chodziła regularnie, dziadek choć był ciekawy i zaglądał czasami to regularnie chodzić zaczął dopiero po ślubie jakiego im udzieliłem bardzo uroczyście nie patrząc, ze oboje grubo po osiemdziesiątce. Przypadek tego ślubu miał podziałać piorunująco, bo Malo komu się w Glowie mieściło, ze dziadek, ktory nie wysychał od kilkudziesięciu lat nagle przestanie pic. To była lekcja dla całej wioski i cud prawdziwy.
Filipy
Rodzina Filipow to jedna z wielu zakarpackich rodzin we wsi. Ktoś im wmowił, ze oni są prawosławni ale ja dobrze znając historie objaśniłem na przykładzie rożańca, ktorego nie ma w Prawosławiu ale każdy “Zakarpatyniec” go zna, ze to właśnie jest dowod na ich przynależność do greko-katolickiego kościoła. Bardziej niż słowa ludzi pociągały czyny. Każdy moj przyjazd był dla wioski rozrywka. Każdy raz inna rodzina zapraszała do odwiedzin jak wspomniałem często trzeba się było zatrzymywać na nocleg. Z rodziny Filipow dwie Male dziewczynki przeszły rekolekcje w Batajsku i uroczyście przyjęły pierwsza komunie. To były rzeczy nie do opisania ale działy się prawdziwie. Kiedy przybyli tu Franciszkanie to takich niesamowitości zrobiło się dużo więcej.
Saratowiacy
We wsi Winogradne stal wielki zbor Baptystow. Ta twierdza protestantyzmu trwożyła moje serce każdy raz gdy w drodze do Wesołego przejeżdżałem przez te wieś. Tymczasem pewnego razu właśnie z tej wioski przybyły dwie kobiety trzydziestolatki z dziewczynka, ktora jak się okazało miała sparaliżowaną rączkę. W trakcie Mszy świętej, gdy pod wpływem niepojętego żalu, zdecydowałem się na ekstremalny chrzest chorego dziecka i sakrament chorych Pan Bog potwierdził, ze słuszne było to natchnienie, bo dziecko po tygodniu już z większa liczba osob Przybylo podziękować za uzdrowienie. Cala wieś Winogradne obiegła wieść o uzdrowieniu. Od tej pory miałem podobna ilość wiernych w obu wioskach tyle, ze Wesołe to głównie Polacy i “Zakarpatyńcy” czyli Słowaccy Łemkowie a w Winogradne głównie Saratowscy Niemcy.
Kilka razy sprawowałem Msze święte w domu u Potockich. To polsko-niemiecka para, ich coreczka to krewniaczka lub przyjaciołka uzdrowionej dziewczynki, ktorej imienia ani nazwiska nie pamiętam. Opisuje zdarzenie po 16 latach wiec mam prawo nie pamiętać. Była chudziutka ruda i piegowata, dość wysoka na swoj wiek. Mama i ciocia blondynki, rasowe Niemki. Babcia przygarbiona chudziutka i pewna siebie kobieta. W ich domu tez parę razy zatrzymywałem się na noc i widywałem ojca uzdrowionej dziewczynki, ktory ukrywał się od policji za jakieś drobne przestępstwa a ktoregoś razu wpadł nocą i zamordował siostrę swej małżonki, czyli ukochana ciocie i chrzestna mamę uzdrowionej dziewczynki. To była jedna z moich pierwszych parafianek w tej wiosce. Niestety i takie straszne rzeczy w tych wioskach się działy i nierzadko. Jakiś czas wcześniej zamieszkująca we wsi Czeczenka zamordowała swego męża.
Takie opowieści to zwykła rzecz w rosyjskich kołchozach. Ludzie rodzą się i umierają bez szczegolnego namaszczenia, bez egzaltacji, tak po prostu.
W tej wiosce tez było dużo do zrobienia. Nasz kościoł miał wielka szanse i nadal. Ma ale przecież nie jestem panem Bogiem, żeby wszystko zrobić osobiście co widza oczy i co mozg rozumie. Tak po ludzku sądząc trzeba było dalej i uparcie tam pracować, ale to było ponad moje siły. Oddałem to dla Franciszkanow. Oni to niewątpliwie z czasem dokonają i dopełnią. Modle się, by się tak stało…
Może ktoś czytając zechce pojechać i dołożyć cegiełkę do tej budowli.
Szoty
Pozostaje opowiedzieć o rodzinie Szotow.
Był rok 1994-ty jesień. Już od dawna odwiedzałem wioskę Wesołe ale ciągle brakło czasu na rejonowe miasteczko Gorodowikowsk. Oto nareszcie szukam tego domu, w ktorym los przeznaczył prowadzeni pierwszych nabożeństw…
Szedł pierwszy śnieg. Na końcu miasta wedle opowieści przypadkowych mieszkańcow powinni byli mieszkać jacyś Polacy. Dostrzegłem wysokiego akrobatycznie zbudowanego chłopca i pytam, gdzie tu Polacy mieszkają. Chłopiec jak Anioł Stroż powiada do mnie. “Proszę iść za mną, na pewno ksiądz szuka mojej babci, już prowadzę”
Władek był Ukrainiec, greko-katolik spod Rzeszowa a jego żona Polka spod Winnicy. Żyli bardzo zgodnie choć Władzio zaglądał często do kielicha.
To właśnie u Szotow najczęściej odprawiała się Msza święta.
U nich czułem się jak w domu, często podobnie jak u Łagowskich pozostawałem z noclegiem. Oni rownież we dwojkę pojechali na pamiętną pielgrzymkę autobusowa po całej Polsce.
Ostrowska
Często odwiedzałem panią Ostrowska, bo blisko dworca autobusowego. Najlepiej w mieście władał językiem polskim. Mowiła bez akcentu. Nie wiem skąd pochodziła i o losach swych mowiła Malo. Miała prześliczną wnuczkę Metyskę, ktora doprowadziliśmy do pierwszej komunii.
Od o. Andrzeja Kulczyckiego dowiedziałem się niestety, ze pani Ostrowska zmarła a z dziewczynka też stało się jakieś nieszczęście. To było przecudne dziecko. Bawiąc się z nią miałem odczucia jakbym miał przed sobą swoje własne dziecko. Nie przeszkadzał mi wieczny bałagan w tym domu, piszczącą biedę. Było w tym coś swojskiego, coś co otwierało serce na oścież. Nie potrafię tego nawet wypowiedzieć. Bieda ma swoj powab, niekłamany urok. Przez materialną biedę lekko przebija się piękno dusz. Kiedy to pisze to przypominam sobie te niedomyte talerze i obowiązkową jajecznice, ktora mi każdy raz smażyła gdy bywałem u niej w gościnie.
Pamiętam też marzenie Ostrowskiej. Ta prosta kobiecina wymyśliła sobie, ze jak umrze to by chciała, żeby ją spalono a popioł wysypano w powietrze…
Jabłońscy
Starsza pani Jabłońska mieszkała kolo Szotow na wylotowce w stronę Elisty. Tez potrafiła mowić po polsku. Nanosie miała jakąś ranę, ktora się nie goiła. Przychodziła na Msze do Szotow a jej dzieci dołączyły do wspomnianej pielgrzymki autobusowej po Polsce. Z rozmow wynikało, ze krewni prezydenta Ilumżinowa pochodzą z Gorodowikowska i ze Jabłońscy są z nimi spowinowaceni i ze są z prezydentem na ty. Ważne jest, ze Kałmucy w tym rejonie są uważani za chrześcijan w odrożnieniu od kałmukow z Elisty, ktorzy są Buddystami.
Jeszcze jedna rzecz ciekawa dla mnie osobiście. Młoda para Jabłońskich, ktorzy rok po pielgrzymce narodzili dzieciątko, nadali mu na imię Jarosław, jakby dziękując za tę pielgrzymkę. Mnie już w parafii nie było i szansa na spotkanie w przyszłości była niewielka wiec młodzi tym gestem nie podlizywali mi się a dziękowali zaocznie.
Ja się o tym dowiedziałem dopiero po dwu latach.
Dreszcz radości przebiegł mi po plecach.
Lisowscy
W 2000-m roku we Włoszech procz wielkiej liczby parafian z Wołgodońska spotkałem ku swemu miłemu zaskoczeniu rownież parafian z Gorodowikowska. Usłyszałem, ze nareszcie jest ich sporo i ze już maja nowa kaplice, bo te poprzednia w palaczu ograbiono i nawet się nie zachował obraz świętego Antoniego.
Wśrod pielgrzymow była dziennikarka Lisowska z corka, ktora wiele o mnie słyszała i nigdy nie miała okazji się spotkać. Ja zaglądałem do ich redakcji ale trafiałem na innych ludzi. Trzeba było jechać do Rzymu by na własne oczy zobaczyć Niemcow z polskimi nazwiskami, ktorzy mieszkają w Kałmucji.
Siostry Misjonarki Świętej Rodziny, ktore pracowały nad Donem lub odwiedzały Kaukaz z misją specjalną.
Radosława, wrzesien 1992
Anna, styczeń 1992
Teresa, 1992-1996
Janina, 1992-93 1996-1999
Pawła, 1992-1996 Moskwa
Stefania, 1993-1994
Benigna, 1993-1995
Kryspina, 1995-1996 Moskwa
Walentyna, 1996-1999
Inga, 1995-1999
Nina, Moskwa 1991...
Nune, Moskwa 1998...
Roberta, 1993
Bożena, 1995, 1997
Pucilowska, 1993