Wybierz swój język

Wieczorne wędrówki po Tajwanie

 

Poniedziałek 7 września

Jestem już dwie doby w Chinach. W tych wyspiarskich "zbuntowanych Chinach Czang Kaj Szeka", czyli na Tajwanie.

Przyleciałem jako jeden z pierwszych i pierwszy wylecę, żeby zdążyć na niedzielną Mszę św. 13-go września. Miałem nadzieję, że będę słać sms-ki, ale nie wyszło, bo na Tajwanie nie ma elektryczności 220V, tylko 110. Powinienem był o tym pamiętać, a jednak zapomniałem i nie mogę załadować telefonu. Na szczęście jest dostęp do internetu w samo południe, czyli u was poranek.

Pogoda jest jak w Uzbekistanie ponad 30 stopni, ale ze względu na bliskość morza jest ogromna wilgotność i powietrze pachnie jak w pralni. Nawet zapach jest podobny. Nie trzeba chodzić do sauny, by zrzucać kilogramy, jak to robią bokserzy, czy zapaśnicy przed startem na zawodach.

Mamy tu dużo potraw wegetariańskich, więc mi wszystko smakuje. Aż zaczynam się bać tych nadmiernych pokus.

Z moich przygód nie mogę wiele opowiedzieć, bo hotel, w jakim mieszkam, jest położony na obrzeżach miasta i niewiele tu można zobaczyć poza rybkami w mulistym zielonym stawie. Zresztą, przyjechałem taki wykończony, że nawet teraz śpię na wykładach. Ciekawi są uczestnicy. Jest pięciu kardynałów, kilkudziesięciu biskupów (zdaje się 40,) 200 księży i ponad stu świeckich z zakonnicami. Cała Azja. Takich jak ja białasków maximum 10 sztuk, reszta to żółtoskórzy i ciemnoskórzy (głównie z Indii). Spotkałem zaraz na początku generalną naszych sióstr, którą obecnie jest Niemka siostra Prima, za którą w Taszkiencie modlą się co dzień. Pogadaliśmy 3 minuty jak mnie proszono. Przekazałem życzenia i odebrałem wzajemne grzeczności. Mieszkałem w pokoju z chłopaczkiem z Karitas Singapur, ale go potem przenieśli i teraz jestem z ks. Andrzejem Madejem. On pracuje jako Ordynariusz w sąsiednim Turkmenistanie i jesteśmy jedynymi Polakami na tym forum.

To są swego rodzaju rekolekcje w stylu seminarium naukowego. Temat główny pomoc biednym. Cor Unum to papieska struktura na czele z niemieckim kardynałem Kortezem, który miał dzisiaj długą wstępną mowę. Wyjaśnił nam różnicę między Czerwonym Krzyżem i katolickimi organizacjami humanitarnymi, a potem przełożony Misjonarzy Miłości, wspólnie z Siostrami Kalkutkami przeprowadzili pierwszą konferencję. Była tam mowa o „Ewangelii pięciu palców”, czyli o głoszeniu Ewangelii rękami.

To się dało słuchać, gdy chodzi natomiast o wystąpienie kardynała, to zaraz na początku przeprosił, że nie potrafi głosić konferencji w amerykańskim stylu, czyli przeplatać humoreskami. Rzeczywiście, była to twarda teologia, od której na 3-ciej frazie pogrążyłem się w głęboki i błogosławiony sen. W samo południe była Msza.

Zapomniałem powiedzieć, że wszystko odbywa się w Katolickim Uniwersytecie Fu Jen, który ma 25.000 studentów, a więc jest 5 razy większy od KUL...

Mszy przewodniczył emerytowany kardynał Sin, który opowiedział historię swej choroby. Od 3 lat ma raka i postawił sobie zadanie, gdy poznał swą diagnozę, że pozostały mu czas spędzi na podróżach po całym Tajwanie, odwiedzając Uniwersytety i przy tym świeckie. Przez 3 lata odwiedził 30 uczelni i wszędzie w ten lub inny sposób głosił Chrystusa, głównie osobom niewierzącym. Twierdzi, że wszystkie poprzednie lata gdy był zdrowy, nie udawało mu się dokonać tak wiele. Toteż jego opinia jest, że choroba dla chrześcijanina to błogosławieństwo, a perspektywa śmierci radość. Mówił bardzo szczerze i wkładał mi do samego serca to, co już sam dla siebie odkryłem 3 lata temu, gdy zaczęła się moja przygoda z nerkami.

Ewangelia była o uleczeniu suchej ręki, a czytanie pierwsze z listu św. Jana o tym, że Bóg jest Miłością. Spędzili nas 500 ludzi z 29 krajów, żeby omawiać encyklikę Benedykta 16-go DEUS CARITAS EST...

Przyjechałem tu w zastępstwie starszego kolegi i do końca nie miałem pojęcia, po co właściwie tu jadę. Teraz zaczynam powoli rozumieć. Moimi najlepszymi kolegami są tutaj oprócz ks. Madeja, chłopaki z Malezji, Birmy, Indii, jeden z USA (pracuje na Filipinach) i pewien Japończyk, którego pamiętam z czasów mego wydalenia z Rosji. On też mnie sobie przypomniał. Nazywa się Tarsicio Kikuchi, jest werbistą i ostatnio w międzyczasie otrzymał święcenia jako abp w Niigata. To jest to miasteczko, do którego trafiłem po wydaleniu z Rosji. Ks. Kikuchi znałem jako dyrektora Caritas, a teraz proszę bardzo jak wyrósł...

To tyle pierwszych wrażeń. Doświadczam po raz kolejny tego, o czym każdy z nas wie, że świat jest mały i zwłaszcza w kościele katolickim, gdzie by się człowiek nie ruszył, ma się wrażenie, że to jedna wielka wioska, w której wszystko dzieje się wedle znanych reguł i każdy każdego zna choć troszeczkę.

Siedzę sobie dalej w tym chińskim Tajwanie, bez możliwości zwiedzania czegokolwiek (jedynie nocą). Dużo wykładów i spotkań.

Oto moje niektóre wczorajsze wspomnienia z dodatkami oraz dzisiejsze niedoszlifowane prosto spod pióra.

 

Środa 9 września

Od kilku dni przebywam na konferencji Papieskiej Komisji Cor Unum (związek kościelnych organizacji charytatywnych). Sporo się tu dzieje. 500 uczestników z całej Azji, zaledwie dwu Polaków. Ja reprezentuję Uzbekistan. Ks. Andrzej Madej Turkmenię. Niedawno był tu tajfun, który zniszczył 700 istnień ludzkich, 100 mostów, sto szkół, kilkaset innych budynków. Tym niemniej gościnni wyspiarze nie odwołali konferencji, która odbywa się na katolickim Uniwersytecie Fu Jen. Studiuje tu 25.000 młodzieży, z tego około 500 katolików. Proporcja na wyspie jeszcze mniejsza. Spośród 27 milionów mieszkańców katolicyzm wyznaje ponad 200 tysięcy. Jest to teren misyjny, ale władze w odróżnieniu od Chin kontynentalnych podtrzymują stosunki z Watykanem i kościół ma tu wysoki autorytet.

Bogurodzica po chińsku

Pewien pan we Francji rozsyła do misjonarzy prośbę o przetłumaczenie trzech tekstów w językach Aborygenów: Ave Maria, Inwokacja Pana Tadeusza i Bogurodzica. Nasz Biskup się wzruszył na tyle, że tę prośbę przekazał mnie, a ja swemu nauczycielowi, który jest dwujęzyczny: z pochodzenia Kazach, z wyboru wykładowca uzbeckiego. Wykonał więc dwa tłumaczenia, wkrótce będzie dostępny Pan Tadeusz w tych przedziwnych językach.

Wczoraj z Andrzejem Madejem dostaliśmy zgodę, by po wieczornej modlitwie zaśpiewać po polsku hymn BOGURODZICA. I choć najprawdopodobniej tłumaczenia na chiński nie ma, to nam udało się tę pieśń spopularyzować. Od samego rana ogłaszano, że na wieczornej modlitwie będzie tysiącletni polski hymn o Matce Bożej na cześć jej Narodzin... Nie było wiele czasu na przygotowanie, a nas było tylko dwóch.
Poprosiłem pewnego Chińczyka, by nam hymn skopiował na ksero z brewiarza, by nie nosić ciężkiej książki. On mnie nie zrozumiał i zrobił 50 kopii. Dzięki temu miałem okazję rozdać obecnym i wielu żółtoskórych po raz pierwszy w życiu śpiewało po polsku najtrudniejszy z możliwych tekstów. Widać wyraźnie, że im to zrobiło satysfakcję. Potem uskrzydleni takim sukcesem długo chodziliśmy po rozświetlonym mieście. Gadaliśmy o wszystkim, głównie o Polsce i o twórczości, bo on lubi pisać i jest już uznanym poetą, a ja bez pisania też już żyć nie potrafię, choć czytelników mam niewielu...

Wśród konferencji była fajna opowieść o wietnamskim kardynale, który spędził 13 lat w więzieniu.

Jego cela miała 50 cm na 50, więc mógł w niej tylko siedzieć i spał siedząc. Jedzenie było słabe, a gdy go kiedyś zapytali, czy ma jakieś specjalne życzenie, to powiedział, że ma kłopoty z żołądkiem i koniecznie potrzebuje butelkę wina oraz niekwaszony chleb, bo od drożdżowego czy ryżowego dostaje wrzodów. To wszystko oczywiście były drobne kłamstwa służące zdobyciu "materii dla Mszy św.”. Kardynał Franciszek Ksawery Nguyen zaczynał odprawiać o 9 wieczór, gdy gaszono światło. Wylewał sobie kilka kropel wina na dłoń i brał okruszynę opłatka i z pamięci się modlił, a jego kielichem i ołtarzem była własna dłoń!!!

Dziś miałem miły dzień. Po obiedzie (właśnie trwa) umówiłem się na audiencję z przełożoną generalną naszych sióstr Kalkutek na rozmowę. Na razie za wcześnie odkrywać wszystkie sekrety, opowiem, jaki jest temat rozmowy potem, tym niemniej bez względu na rezultat już się cieszę, że się zgodziła. Miałem już audiencję z pewną Amerykanką z Kambodży, która chce przekazać pewną ofiarę dla naszych uzbeckich dzieciaków. Jutro z rana będę miał rozmowę z Tajwańskim kardynałem, tym właśnie, który opowiadał o swej chorobie. Ponadto powiodło mi się przypadkiem wymienić kilka słów z nuncjuszem Tajwanu, wspomnianym wcześniej Pawełkiem Ruseckim-Russelem, który jak się przyznał, pochodzi z Łomży, czyli z podlaskiego i jego daleki krewny jest błogosławionym...a także z kleryczkiem Kamilem, kolejnym Polakiem Jezuitą, który dziś jako ministrant posługiwał do Mszy. Do pozostałych ochów i achów dodam, że przedstawiono mnie Niemieckiemu Kardynałowi Kordesowi, który ściskając mi dłoń powiedział po polsku NIECH BĘDZIE POCHWALONY JEZUS CHRYSTUS i miło się uśmiechnął. Mam kilku znajomych Wietnamczyków i pewną siostrę z Macau (portugalskie Chiny). Kolekcjonuje wizytówki i w przyspieszonym tempie robię sobie fotografię z kim się da, rozdając swój adres, by przypadkowi reportażyści podzielili się zdjęciami przez maila. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Sam, jak wiadomo, do robienia zdjęć nie mam talentu ani głowy. Dziś moi znajomi z Malezji dali mi przechodnik do prądu i już mi się grzeje telefon. Jutro będą sms-ki.

To są nowości z ostatniej chwili. Gdy chodzi o treść rekolekcji, to braciszkowi udało się dziś mnie uśpić, choć do połowy konferencji trzymałem się dzielnie. Wczoraj opowiadał w uzupełnieniu pierwszej konferencji o „Ewangelii pięciu palców” i komentarzu do Kany Galilejskiej o historii z Łazarzem. Wedle niego Kana i Betania to dwie inspirujące Miłosierdzie historie, że w tych scenach widzimy, jaki "ludzki" jest Pan Jezus, że łatwo się daje "naciągnąć" na wszelkie prośby i modlitwy. W Kanie prosiła Maryja, w Betanii Maria z Martą. Dziś opowiadał w tym samym kontekście o Synu Marnotrawnym. Ponadto na jego konferencjach jest wiele wspomnień z życia Matki Teresy. Opowiadał, że Matka Teresa często podróżowała z Kalkuty do Delhi i po drodze były dwie stacje o hinduskich nazwach EKBI (jedno serce - cor unum), inna PRENPU (pełne miłości). Komentowała to do sióstr, że chrześcijanom, zwłaszcza we wspólnotach i rodzinach do szczęśliwego funkcjonowania potrzebne właśnie te dwie rzeczy. Nasze życie to taka podróż z Kalkuty do Delhi.

Moje tutaj, jak mi się zdaje, dzięki przyjaźni z Andrzejem Madejem też się takim staje.
Z rana Madej jako znak szczególnego zaufania podarował mi brudnopisy swoich świeżych wierszy. Pytałem, czy ma je już przepisane na czysto. Potwierdził, że tak. Korzystam z okazji, by się podzielić. Dzielę się, bo wczoraj rozmawialiśmy dużo o twórczości i on ma te same podejście. Twierdzi, że trzeba siać.

„Tylko Bóg wie
Odszedł z tajemnicą zbyt bolesną, aby opowiedzieć
Dosyć ma ziemia goryczy więc może i lepiej, zabrać ze sobą
Kilka wydarzeń, niektóre półsłowa i resztki strachu
Któż by uwierzył, że to nie sen, że to nie było przekleństwo
Pieczęć milczenia odciska swój znak
Na niemych ustach na wieki...”

Są teksty bardziej pogodne, ale to pierwszy, jaki mi wpadł w pośpiechu w ręce. Żegnam się, bo już pora na audiencję.

Audiencja wypadła dobrze. Prosiłem razem z Andrzejem, by na moją dawną placówkę na Ukrainie Generalna Kalkutek wysłała swe siostry, bo są tam bardzo potrzebne. Obiecała, że jeśli miejscowy proboszcz i Biskup potwierdzą, że jest taka potrzeba, to niewykluczone, że ktoś pojedzie.

Alleluja. Zaczynam powoli rozumieć, po co mnie Opatrzność odprawiła na Tajwan.

 

Czwartek 10 września

Dziś było jeszcze pogodniej. Wczorajszego wieczoru nareszcie poszedłem samotnie błądzić po uliczkach, dokładnie jak to robiłem w Pekinie. Nocleg mamy w hotelu studenckim Chen Fu czy coś w tym stylu, zaraz obok wielkiego hotelu w stylu pagody na wzgórzu, który zbudowała niegdyś wdowa po Czan Kaj Szeku.

Gdy wracamy po zajęciach, to odmawiamy nieszpory wspólne i każdy jest wolny do rana. Poprzednie dwa wieczory spędziłem z Madejem i Malezyjczykami, a dokładnie z dwoma Piotrami z wyspy malezyjskiej oraz z chińską parą Filipem i Elżbietą, którzy też mieszkają w Malezji i prowadzą we czwórkę organizację PRO LiFE...Tego wieczoru Malezyjczycy śpiewali "Ojcze nasz". W tym języku znam tylko dwa słowa: orand-człowiek, utan-leśny... teraz jeszcze doszło salomat – dziękuję! Inne modlitwy były w języku tagalog czyli po filipińsku.

Po modlitwie znowu mnie zapraszano na kafejkę, ale ponieważ x. Andrzej się wycofał i chciał odpocząć, ja solidarnie podziękowałem i poszedłem dalej w kierunku, jak myślę, północnym czyli w stronę lotniska. Towarzyszyła mi siostrzyczka z Macau i jej koleżanka z Hong-Kongu. Próbowały znaleźć w aptece termometr od świńskiej grypy (bezkontaktowy), ale nic im nie wyszło, więc po chwili wróciły, a ja szedłem sam.

Obok wieczornego rynku na Shin Lin, który kilka razy odwiedzałem wcześniej i na którym zapachy kanalizacji mieszają się z wszelkiego rodzaju wspaniałościami typu świeże krewetki, żywe ośmionogi, kury, kaczki i indyki pocięte anatomicznie i powolutku systematycznie cięte na oczach publiczności czyli klientów... odnalazłem duży protestancki zbór przypominający nasze polskie Domy Kultury. Była 9 wieczór i nadal drzwi były otwarte, wchodzili i wychodzili ludzie.

Za jakiś czas ujrzałem tzw. temple czyli taoistowską kapliczkę dwupiętrową. Furtka na drugim piętrze była zamknięta, więc formy pagody obejrzałem z zewnątrz i walczyłem chwilkę z pokusą, by jak maluch przeskoczyć płotek i zobaczyć pogański ołtarz. Na pierwszym piętrze stróż świątyni mył jakieś naczynia, ja mu się ukłoniłem słowami NI HAO i pokazując na oczy, łamanym chińskim wyrzekłem WO XIAN KAN KAN (chcę popatrzeć), ten kiwnął głową z aprobatą i dalej mył.

Idea świątyni podobna do naszej. Duży ołtarz dla składania owoców, przed nim sporych rozmiarów "donica" dla wstawiania kadzidełek w popiół, stało jedno tłuste jak cygaro i wysokie na pół metra kadzidełko i tliło się... W głębi dwa boczne ołtarzyki i jeden większy centralny. Na każdym siedział sobie włochaty Lao Tsy w towarzystwie innych "mądrali" tak samo jak on włochatych. W centralnym ołtarzu figurki miały blond włosy, w bocznych czarne. Ciepłe krzyczące kolory, które mnie tak zawsze ujmowały w świątyniach buddyjskich, naprowadzały na myśl, że Disneyland i wszelkie amerykańskie zabawki to też kult pogański tej samej maści i tego samego "przedszkolnego" typu.

Wychodząc, wypowiedziałem resztę swego słownika Xien Xien i Zai Tien (Dziękuję, do widzenia) i powędrowałem w poszukiwaniu kolejnych ciekawostek. Ciekawe są te skutery w akcji. Czekają posłusznie na zielone światło odmierzane cyferkami, na każdych światłach inna liczba sekund: czasem 10, czasem 30. Gdy pokazuje się 5, to ludzik na zielonym świetle, który tupał spokojnie, zaczyna lecieć jak szalony i nagle staje, zmieniając się w czerwonego krasnala i wtedy skuterzyści jak banda komarów albo lepiej baków dokładnie jak na zawodach żużlowców atakuje przestrzeń z niesamowitą siłą.

Po 2 kilometrach na wielkim rondzie postanowiłem skręcić na wschód w stronę kolejki miejskiej i tu napotkałem kościółek anglikański Dobrego Pasterza. Był zamknięty i też przypominał pagodę. Jedynie na wrotach wejściowych czerwonego koloru był złocisty solidny krzyż.

Obserwując nocne życie, konstatowałem, że ludzie, zwłaszcza młodzież, jakby się dopiero zbudzili. Było nadal 28 stopni ciepła. Twarze owszem zatroskane, ale pogodne, czasem roześmiane. Dużo klientów w sklepach i gabinetach fryzjerskich, sporo masażystów i wszelkiej maści kiosków plus całodobowych "kuźni" reperujących skutery. W tych nieco zapaćkanych kanciapach przykuwało moją uwagę to, że w wielu sklepikach beztrosko w centralnym miejscu siedzieli sobie napotkani w świątyni brodacze i gospodarze nie gasili świec płonących przed tymi wizerunkami. Ci ludzie jakby na złość komunistycznym Chinom ani na chwilę nie zwątpili w moc swoich idoli i jakby tam nie było, dla mnie to optymistyczny znak. Nikomu do głowy nie przyjdzie kwestionowanie religii. Całe codzienne życie jest nią przepełnione...

Pośród tych rozmyślań dotarłem do jedynego w okolicy katolickiego kościółka, który na zewnątrz przypominał sylwetką petersburski kościółek na zaułku kowieńskim Matki Bożej Lurdzkiej. Wysoka wieżyczka, która werżnęła się sobą w lewą część fasady. Zobaczyłem w głębi białą figurkę z Lurd, duży okrągły zegar na wieży i mozaikę twarzy Jezusa nad wejściem. Tu też furtka zamknięta, a nawet stróża nie widać, tym niemniej rozgrzało mi się serce, wyciągnąłem różaniec i powędrowałem na południe wzdłuż linii kolejki z powrotem do "akademika". Dziś raniutko wystroiłem się w koloratkę, bo miałem mieć gadane z kardynałem. Zabrałem kupę własnoręcznie wykonanych wizytek z obrazka Jezusa Miłosiernego i gdyśmy autokarem dojechali do Uniwerka, to wszystkim stewardom wręczałem. Tam był mój adres z prośbą, by poczytali stroniczkę i napisali do mnie. Uśmiechali się grzecznie, więc niewątpliwie tak zrobią. Po Jutrzni i pierwszej konferencji, na której brat Jehudas przypomniał, że właśnie 10 września 1946 roku Matka Teresa podjęła swe dzieło w Kalkucie.

Nie zasnąłem tym razem na konferencji, bo się tremowałem tym, co powiem Eminencji. Spotkanie było w sali konferencyjnej. Wszyscy wyszli, sala dobrze wygłuszona, więc gadało się kameralnie. On mi powtórzył to, co mówił o swej chorobie na kazaniu, a ja opowiedziałem o swojej i poprosiłem o modlitwę w sprawie "implantacji oazy" na grunt chiński. O to mnie prosił x. Madej. Miał być obecny na rozmowie, ale zniknął. Potem była praca w grupach i wychodząc z tego spotkania, napotkałem następcę kardynała, któremu już we dwójkę z Andrzejem opowiadaliśmy to samo, o potrzebie oazy w Chinach. Ten zawołał kapelana studentów, jezuitę x. Józefa. Umówiliśmy się po Mszy. Msza była wedle 4 kanonu bardzo długa. Celebrował kardynał z Indii w towarzystwie wielu innych "krasnoludków" czerwonego i wiśniowego koloru (wszyscy bardzo mili, więc chyba się nie obrażą za "ludowy" tytuł, jaki im w myślach nadałem). Kazanie było super. Opowiedział kardynał jak w młodości woził Matkę Teresę do pewnego szpitala i jak na jego oczach ten brudny szpital wypucowali w te pędy, dowiedziawszy się o wizycie Matki Teresy. On nam tłumaczył na tym przykładzie, że bliskość wierzącego człowieka zmienia nawet pogan i wpływa na higienę!!!

Ciekawa i pożyteczna teoria, po sobie tego nie zauważyłem, więc jest nad czym pracować. Nawiasem mówiąc, wczoraj na nabożeństwie pokutnym kardynał Kordes powiedział, że Piotr, gdy się Jezus zbliżył do niego, z daleka krzyczał NIE PODCHODŹ BO JA CZŁOWIEK GRZESZNY. Interpretował, że kto jest blisko Jezusa, to czuje, że jest grzeszny, a ci co się od niego oddalili, mają się za 'czyściutkich i poprawnych".

Józef owszem znalazł dla mnie pewną zakonnicę z prowincji Hebei i przetłumaczył jej na chiński, co jej miałem opowiedzieć o oazie. Madej mi po raz kolejny zniknął, więc tłumaczyłem Chińczykom samotnie i chyba skutecznie. Domówiliśmy się, że minimum 60 kandydatów powinno za rok się zebrać na próbny turnus. Wymieniliśmy się adresami i co dalej, to już w rękach Ducha świętego.

Jutro o tej porze już będę z powrotem w Korei, a tam cała doba w nieznane. Nie wiem, czy mnie ktoś spotka zgodnie z obietnicą, czy raczej spać będę na lotnisku...

Madej w autobusie zrobił sobie ze mną wywiad na temat komunizmu do książki, którą właśnie szykuje do druku i nawet się umówił ze mną na kilka dni do Taszkientu, bym sprawdził tekst, gdy już będzie gotów...

Oto jego kolejny wiersz z brudnopisu x. Andrzeja:


Zwykłe słowo

Ta książka to donos na samego siebie
pisałem nie zdając sobie sprawy ile kosztuje jedno słowo
z naiwności pewnie czerpałem odwagę
Że jest jak przysięga albo ślubowanie
Że jest obietnicą