W SEULU W KOREI LEJE JAK Z CEBRA.
Kto by pomyślał, że dane mi będzie po 7-miu latach znowu wędrować po uliczkach Ansanu i Seulu...Przecież sam sobie tego nie wymyśliłem i nie napraszałem się. Ksiądz Biskup powiedział parę miesięcy temu, że potrzebny jest delegat na konferencję Karitasu do Tajwanu, a ponieważ "ty lubisz tamte klimaty, no to jedź, za pobyt nam mają zwrócić koszty..." Powiedział to jak raz w tym momencie, gdy się zbierałem do niego, by prosić o pozwolenie na wyjazd do Niemiec.
Po raz pierwszy w życiu zaproszenie do Chin mnie zmartwiło, bo pomyślałem sobie:"W takim razie do Niemiec mnie nie puści, bo ile można latać w tę i we wtę". Tym niemniej zgłosiłem chęć wyjazdu do Niemiec i byłem już gotów rezygnować z Chin, gdyby biskup zrzędził, że nadużywam jego cierpliwości. Ale nie, dał zgodę i na to i na tamto... Poprzez to korci mnie, żeby to wszystko wysłowić. Wszystko, czym mnie zaskakuje los. Jaki ten Pan Bóg jest dobry.
Nabrałem rutyny, pisząc doniesienia o tym, co się ze mną dzieje. Wiem, że tak zawsze nie będzie. Po prostu czasami adrenalina przelewa się przez czubek głowy i trzeba koniecznie to wszystko zapisać, by wracając do tekstu, mieć pewność, że to wszystko rzeczywiście przydarzyło się mnie, a nie komuś innemu. Pan Bóg potrafi tak niesamowicie zaskakiwać tym, którzy mu służą, że bycie kapłanem znowu wydaje się pasmem niesamowitych przygód.
Owszem, nie o to chodzi, by je mieć, te przygody, ale twierdziłem często w chwilach natchnienia i nadal twierdzę, że zadaniem człowieka jest BYCIE SZCZĘŚLIWYM (po łacinie Beatus = błogosławiony, szczęśliwy). Ja taki bywam nie zawsze, ale w tej chwili gdy piszę te słowa, bez wątpienia taki jestem.
Oto kolejna kartka z kalendarza.
Piątek 11 września 2009
Wyleciałem z Tajwanu bez przygód, jeśli nie liczyć serii niespodzianek ze strony kilku "Chineczek".
Studentki-stewardeski, którym wczoraj obficie rozdawałem "odręczne" wizytówki z adresem stroniczki i prośbą, by do mnie pisać, potraktowały prośbę w sposób dosłowny i od samego rana na śniadaniu wręczały mi odręcznie napisane wizytówki z wyrazami wdzięczności i życzeniami szczęśliwej podróży.
Jedna z nich zakomunikowała wszystkim pasażerom autobusu, który nas codziennie woził na wykłady, że ponieważ "pewien ksiądz" wyjeżdża wcześniej niż pozostali, to niech podejdzie do mikrofonu i powie kilka słów. Nie od razu się zorientowałem, że o mnie chodzi i nie miałem żadnego gotowego tekstu, ale ponieważ od 3 dni chodzi mi po głowie przywieziony 3 lata temu z Pekinu chiński kanon ze słowami "Jezu wo Aini" (Kocham cię, Jezu) powiedziałem, że chcę im coś na pożegnanie zaśpiewać.
Po pierwszej zwrotce poczułem jak ucichło i jak zabiły serca. Kierowca wyregulował mikrofon tak, że miłe echo poszło i już drugi raz śpiewaliśmy razem, a przy trzecim refrenie kilka osób zaczęło nagrywać na telefony komórkowe. Pewnie im się to przyda w duszpasterstwie, bo pośród Malezyjczyków i w Singapurskiej grupie przeważają Chińczycy właśnie.
Czekając na mikrobus na podwórku Uniwersytetu, przyjąłem błogosławieństwo x. Andrzeja Madeja, z którym mocnośmy się zbratali i zrobiliśmy sobie parę zdjęć na życzenie wspomnianych stewardów, o których tu się mówi, że to "ambasadorzy". Odjeżdżałem w dobrym nastroju i dopiero teraz, gdy to opisuję, łezka się kręci w oku, że też się dałem stary byk ponieść tylu emocjom.
Po drodze towarzysząca mi ambasadorka opowiedziała, że 500 ofiar tajfunu to mieszkańcy jednej wioski Xian Lin (Mały Las), która w całości utonęła w błocie razem z 500 mieszkańcami. Troszkę powspominałem sobie chiński, gdy udało mi się wypytać, że Uniwersytet znajduje się na osiedlu Shin Zhuang, czyli Nowa Wieś. Godzinę czasu jechaliśmy na lotnisko. Szybko wypisano mi bilet i okazało się, że mam 2 godziny zapasu...
Małą przygodą Opatrzności nazwę również posiadówkę na poczcie, tam właśnie spędziłem ten niespodziany zapas. Cały tydzień męczyła mnie prośba siostrzenicy Oleńki (córki Mileny), by wysłać jej pocztówkę z Chin i nareszcie na ostatni dzień się udało, bo dopiero na lotnisku rozmieniłem sobie pieniądze i kupiłem pocztówki. Pisałem tak długo, że na samolot trafiłem jako ostatni. Trochę ryzykowałem, ale myślę, że się opłaciło.
Na lotnisku w Korei czekała Anna, moja dawna nauczycielka koreańskiego. Od razu zawiozła mnie do Ansanu, odległego jakieś 50 km od lotniska miasteczka, gdzie mieszkają moi dawni parafianie emigranci z Rosji. To była zupełna klapa. Z obiecanych 8-miu osób przyszły cztery zdezorientowane i wystraszone "koreańsko-rosyjskie" babcie repatriantki, którym dopiero wczoraj z pomocą milicji udało się zakomunikować o mojej niespodzianej wizycie. Zrobili to na moją prośbę moi obecni parafianie Koreańczycy z Taszkientu.
Moich ulubionych parafian nie było, bo właśnie spędzają wakacje w Rosji na Sachalinie, a ci, co przyszli, po prostu zaprowadzili mnie do kafejki i patrzyli jak zajadam kwaszoną kapustę, bo jak powiedzieli, sami niedawno jedli. Potem poszliśmy pod nowy kościółek św. Józefa, którego 7 lat temu podczas mego pierwszego pobytu w Korei nie było, ale w odróżnieniu od wszelkich protestanckich zborów, był już zamknięty. We trójkę z Teresą (inna Koreanka młoda parafianka, która wyjechała pół roku temu z Taszkientu i właśnie wyrwała się z pracy, by poobcować ze swym dawnym kapelanem) pojechaliśmy do stolicy, gdzie miałem się zatrzymać na nocleg u swej nauczycielki. Jechaliśmy metrem, a ze stacji zabrał nas mąż Anny, który jutro po mszy porannej zawiezie mnie na lotnisko. Po drodze zrobili mi zakupy: lekarstwa dla "babuszek" i piłkę dla dzieci. To są rzeczy, które miałem kupić jeszcze w Niemczech, ale jakoś nie chciałem zaprzątać tym głowy parze młodej, u której spędzałem tamten krótki urlop. Teraz to wszystko mam już spakowane i z czystym sumieniem mogę wracać do siebie. Aha, Tereska wydzwoniła specjalnie dla mnie tuż przed północą pewnego polskiego księdza Pallotyna, który tu już ze 20 lat mieszka i właśnie wypiwszy z nim kawę, przystąpiłem do pisania tego raportu.
Samolot w Seulu wylądował miękko, choć była spora turbulencja przed lądowaniem i miejmy nadzieję, że jutro będzie podobnie... Mam zamiar jutro wieczorem być z powrotem w Taszkiencie, gotowy do podboju serc uzbeckich Koreańczyków i schorowanych staruszek z Angrenu oraz spragnionej sportu młodzieży.
No to tyle, znowu się rozgadałem, ale to przywilej starości. Możesz przecież czytać na raty albo nie czytać wcale, ja przecież nie jestem w stanie cię do niczego zmusić. Każdy kto pisze nieciekawie, sam sobie winien, że czytelników traci...
Z roztargnienia niewiele udało mi się dojrzeć w Seulu. Jak i poprzednio dręczył mnie widok kiczowatych kościółków protestanckich natrętnie wyglądających zza każdego zakrętu. Parafia św. Ducha, w której nocuję, to ponoć jeden z kilku kościołów, które swego czasu odwiedził w Korei Jan Paweł II, do środka wejdę dopiero jutro. Ciekawe, co też ma mi Pan do zakomunikowania w Duchu Świętym jutro z samego rana...
Na koniec kolejny wierszyk Madeja:
Archeologia
Kość, skorupa, cegła
kawałek kruszcu
ślady te wiodą ku cywilizacjom
które dawno zaginęły
można się teraz spierać o przyczyny
zadawać pytania o granice
można się kłócić o dokładną datę
jedno jest pewne
tutaj ludzie żyli
w deltach głębokich rzek
zanim nie wyschły owe rzeki
zostały po nich różne świątynie
miejsca na których płonął święty ogień
zostały po nich popękane dzbany
napisy na ścianach tajemnicze
proszę popatrzeć
ślad obronnych murów
czas zrobił swoje
nie wygrali z losem
w nekropoliach królów
tuż przy ich mogiłach
stały karety gotowe do drogi
(pewnie wierzyli, że mogą się przydać)
***
A my na kurhanach ukurzeni
trzymając w rękach stare mapy
mamy nadzieję, że do nas przemówią
spinki do włosów
złote naszyjniki
także to wszystko co jeszcze znajdziemy
gdy niżej zejdziemy
gdy niżej zejdziemy
do serc tych kurhanów