REKOLEKCJE PĘDZIWIATRA II – ADWENT’09
Jestem już od kilku dni w Taszkiencie. Chcę w chwili wytchnienia między kolędami, rekolekcjami dla sióstr i dzieci powspominać, co mi się w Polsce przytrafiło w czasie “rekolekcyjnego tournee po kraju”.
Praga
Pierwsze w życiu odwiedziny w mieście cesarzy. Spotkanie na lotnisku z wyniszczoną życiem gastarbaiterką i piękny spacer nad wieczorną Wełtawą i po pustych Hradczanach.
Najtańszy samolot do Europy w tych dniach dowiózł mnie do Pragi w przeciągu niespełna 6 godzin. Nie miał ani minuty spóźnienia. Obsługa super, czeskie stewardesy miłe nad wyraz. Mnie dostał się jeden z ostatnich foteli w samolocie, do toalety miałem blisko. Żadnych przygód na granicy. Owszem, w Taszkiencie przeszukano mi kieszenie, bo w deklaracji, zgodnie z prawdą, napisane było, że mam 5 tysięcy sumów czyli dwa i pół dolara. Nie bardzo chcieli w to wierzyć celnicy, a ja naprawdę wszystko co mogłem, rozdałem w przeddzień młodzieży na pielgrzymce do Buchary i parafianom na Adwent, by jakoś beze mnie trwali.
Czekała na mnie na lotnisku mama pewnego ministranta, dla której wiozłem troszkę lekarstw i podarków od dzieci. Siedzieliśmy ponad 2 godziny. Opowiadała mi, jak trafiła do Pragi, by zdobyć pieniądze dla syna na studia, a tymczasem koniunktura jest taka, że z trudem zarabia sobie na mieszkanie w Pradze i po pół roku pobytu wysłała dzieciom do Taszkientu zaledwie 50 dolarów. To było wzruszające, jak ona opowiadała, że prócz dzieci nic na świecie nie ma piękniejszego, że jedyne co ją męczy, to rozłąka z nimi. Słyszałem rwące serce opowieści, jak to zamiast obiecanej pracy i mieszkania, firma pośrednicza rzuciła ją na pastwę losu i samej przyszło się zadbać o wszystko. Trafiła do jakiejś hurtowni, gdzie wykonuje robotę mężczyzny, a leniwy Czech pogania ją i inne wykształcone kobiety z Ukrainy i Rosji słowami “szybciej, ruskie krowy!!!”. Wspominała o kapłanach, jakich los postawił na jej drodze życia i nie było kłamstwa w jej słowach, czuło się, że bardzo kocha kościół.
Gawędząc, czekaliśmy na kapłana z Chojnowa, który miał mnie zabrać na nocleg. Mogłem się z nim kontaktować poprzez telefon Tatjany. Był deszcz i korki w mieście, więc dotarł do nas na szóstą dopiero. Dojechaliśmy we trójkę w okolice centrum i do Hradczan dotarliśmy na metro. Miasto wydało mi się biedne i opóźnione w rozwoju. Widocznie zbyt wiele się spodziewałem od pracowitych i upartych Czechów, tymczasem zastałem stolicę na takim poziomie rozwoju jak Warszawa czy inne duże miasta polskie.
Wzruszający był spacer po Placu Prezydenckim, smutne było to, że Katedra św. Wita już była zamknięta o 19.00.
Po moście Karola przeszliśmy gawędząc i opuściłem ten moment, gdyśmy przechodzili obok pomnika Jana Nepomucena. Ten fragment mostu jest w remoncie. Imieninową kawę z ks. Andrzejem wypiliśmy w McDonaldsie. Na metro pożegnaliśmy Tatjanę i każdy pojechał w swoim kierunku.
Dolny Śląsk
Podróż do Chojnowa trwała 4 godziny. Byliśmy na plebanii równo o północy. O szóstej rano były roraty, na których pozwolono mi wygłosić kazanie. Czytałem swój wiersz, który zrobił wrażenie. Wikary x. Dominik poprosił kopię wiersza, a ja dałem mu original.
Tego dnia zwiedzaliśmy sporo miejsc. Sam Chojnów mnie urzekł wielkością bazyliki. Miłe było spotkanko z jednym z nestorów Comunione Liberazione w Polsce, ks. Józefem Adamowiczem, który jak ksiądz Vianney tuła się od lat po malutkich parafijkach Legnickiej diecezji i chyba nie odnajduje się w polskiej rzeczywistości po powrocie z misji, gdzie tak bardzo był ceniony zarównow Uzbekistanie jak i w Rosji. Krótkie i zdawkowe było to spotkanko. Przekazałem od parafian 8 lepioszek i kasetę ze zdjęciami poświęcenia bucharskiego kościoła. Wypiliśmy kawę, a on zdążył wykurzyć kilka papierosków. Z zakłopotaniem grzebał po kieszeniach, z zamiarem wsparcia mnie. Przerwałem mu jednak prośbą, by się pomodlił za mnie i zaprosił kiedyś na rekolekcje, bym nie był darmozjadem. Przystał na to i pomachał na pożegnanie. Od kilku miesięcy jeszcze się nie rozpakował po kolejnej przeprowadzce.
Potem była wizyta u ojca Tadeusza we Lwówku Śląskim. Tu byliśmy dłużej, zaproszono nas na obiad. Próbowałem uzgodnić temat pobytu w parafii Koreańczyków z Taszkientu w drodze do Poznania. Tadeusz był entuzjastą pomysłu, gwardian nas jednak zgasił. Nie da rady nic zrobić, bo sezon kolędowy i ojcowie muszą chodzić po wsiach, a nie latać po świecie. Owszem, był planowany wyjazd do Poznania, ale z braku chętnych ojcowie się z pomysłu wycofali.
Ta atmosfera defensywy duszpasterskiej już mnie zastanawiała rok temu, gdy dostrzegłem na Podlasiu pasywizm parafian względem planowanej beatyfikacji x. Michała Sopoćki. Dzieją się w Polsce niezwykłe rzeczy, o jakich jako kleryk tak się marzyło, którymi tak się entuzjazmowaliśmy. Nareszcie to mamy i figa, i nic. Nikogo to już nie bierze.
Byliśmy jeszcze w Kurii w Świdnicy oddać listy od Kalkutek dla rodziny jednej z sióstr. Zarobiliśmy tym na szybką kawkę i w te pędy do Legnicy. Mój “Cicerone” musiał zdążyć na wieczorną Mszę do Chojnowa, a ja do Wrocławia i Poznania, by mnie w drodze nie zastała noc.
Poznań etc.
We Wrocławiu zatrzymałem się nieopodal dworca kolejowego przy parafii św. Stanisława i ustaliłem z pewnym dziennikarzem, że w drodze powrotnej to on właśnie mnie podrzuci do Pragi. To była bardzo cenna oferta. Znamy się od lata, bo pan Wojtek fotografował polskie cmentarze generała Andersa, a ja go spotykałem na lotnisku i żegnałem. On okazał mi kresową gościnę i wdzięczność. Wiele innych ciekawych inicjatyw zrodziło się na spotkaniu z Panem Wojtkiem, ale o szczegółach mieliśmy gadać w drodze do Pragi.
W Poznaniu czekała na mnie samochodem redaktorka mojego debiutu prozą, pani Bożena. Podjęła się karkołomnej akcji dowiezienia mnie na nocleg do kuzynki na przedmieścia. Kuzynki nie widziałem lat 20, ale korespondowaliśmy ostatnio, więc byłem ciekaw zobaczyć w oryginale to, co znałem w teorii.
Pani młoda otrzymała nowy domek zapewne na kredyt w pięknej okolicy i była miła gosposia na ten drugi dzień mojego pobytu w kraju. Powolutku zbliżałem się do ważnego miejsca. Jechałem z przystankami na grób rodziców do Chojnic.
Z rana do Piły dowiózł mnie kolega z dzieciństwa. Tam zatrzymałem się na obiad u Salezjanów. Dalej pociągiem dotarłem do rodzonej siostry.
Po wizycie na cmentarzu zapytałem, gdzie można skopiować materiały rekolekcyjne. Powiedziała, że na poczcie. Spędziliśmy tam gawędząc dwie godziny. Tego samego dnia byłem umówiony z bratem w Toruniu.
Jak widać, za dwie doby przewędrowałem Polskę z dołu do góry, cały czas spotykając dobrych ludzi i szykując się na niesamowity rekolekcyjny czas.
Zieluń - rozgrzewka
Okolice, gdzie spędziłem dzieciństwo to osada Zieluń. Tam miałem rekolekcyjną rozgrzewkę. Podzieliłem się z rodakami swą poezją i misyjnymi wspomnieniami. W tej parafii gwoździem programu miało być spotkanie z kolegami z klasy, których nie widziałem niemal 40 lat. Podstawówkę zaczęliśmy w 1970 roku. Było nas 22 w klasie. Na zebranie kursowe przyjechało z różnych okolic 11 osób, czyli połowa. Trochę było niezręcznie, bo nikt nic nie jadł ze stołu zastawionego łakociami. Nadal pozostawało kilka dni do najtrudniejszej próby.
Byłem zaproszony do głoszenia w płockiej parafii św. Krzyża. Zanim tam dojechałem, trzeba było uporządkować notatki i wydrukować broszurkę rekolekcyjną. Tym się zająłem w rodzinnym Rypinie.
Rypin
Zatrzymałem się u kuzynki Mileny, która dobrze włada komputerem i wskazała mi firmę poligraficzną, gdzie tanio miałem drukować 44-stronicową wierszowaną broszurkę. Na świętego Mikołaja udałem się do parafii św. Trójcy, w której byłem ochrzczony. Jakoś tak się składały moje losy, że nigdy tam nie odprawiałem. Prymicja była w sąsiednim Skrwilnie, dokąd rodzice przenieśli się z Zielunia, gdy miałem 9 lat. To uważam za pewne niedopatrzenie. Jako neoprezbiter byłem rozrywany różnymi pomysłami, jak spędzić czas. Ciągnęło mnie do Ostrej Bramy i do Częstochowy. O Zieluniu czy Rypinie owszem myślałem, ale zbyt mało. Teraz nadszedł ten czas. Jak syn marnotrawny szedłem wśród słoty i mgły wieczornej, niepewny, co mnie spotka. Owszem, tutejszy Prałat był naszym skrwileńskim wikariuszem w młodości i ja go pamiętałem, ale on nie powinien był pamiętać. Stąd pewien lęk. Na dzwonek nikt nie odpowiadał, więc postanowiłem pół godziny spędzić w kościele. Zaciekawiła się moją osobą siostra zakrystianka ze zgromadzenia sióstr Pasterzanek. Nie wiedziałem, że tu pracują, ale się ucieszyłem, bo mam w tym zgromadzeniu ciocię.
Siostra zapytała, czy będę odprawiał, a ja nie wiedziałem, co rzec. Jeśli Proboszcz pozwoli – rzekłem. “No to niech ksiądz idzie go zapyta” - nalegała siostra.. Już tam byłem i nikt nie odpowiada - rzekłem. “No to trzeba znowu próbować” nalegała ona. Poradziła iść do wikariusza, ks. Karola. Jak zahipnotyzowany poszedłem, a siostra tymczasem zgłosiła Prałatowi, że jakiś podejrzany typ podaje się za księdza. Owszem, po kilku - dobowej wędrówce musiałem właśnie tak wyglądać, nie raz pierwszy zresztą. Ten fakt jednak, że w rodzinnej parafii dostałem kosza od siostrzyczki rozbawił mnie niezmiernie.
Prałat przedstawił zdawkowo jako misjonarza na Mszy świętej i gdy się ta moja “cicha prymicja” zakończyła, zaprosił na kolację. Niewiele wypytywał, bo pokazałem uzbecki celebret, tym niemniej zapytał,czy tam na wschodzie nie spotkałem czasem Wiśniewskiego. EGO SUM – odrzekłem rozbawiony. To ja jestem!!! W międzyczasie siostrzyczka z poczuciem winy w głosie przyniosła mi numer telefonu do cioci i sama zaanonsowała “radość wielką”, że oto bratanek misjonarz pojawił się w okolicy i pragnie porozmawiać.
Płock
W Płocku każdego dnia miałem po 6-7 kazań i to prawie cztery dni. Zaczynało się we czwartek kazaniem dla dzieci, kończyło w niedzielę kazaniem dla młodzieży. Maraton niesamowity. Rozdałem broszurki jako rekolekcyjną lecturę w przeciągu jednego dnia i na każdą Mszę św. szykowałem nowe i nowe kazanie, by ktoś, kto zechce przyjść dwa lub kilka razy, się nie nudził. Zauważyłem, że za moją poradą niektórzy bywali po kilka razy w kościele. To mi dodało otuchy. Byłem też wdzięczny proboszczowi, że mi nie przerywał. W sobotę miałem record. Jedno kazanie było 47, inne 43 minuty.
Na pożegnanie na kilku Mszach były owacje. Nie wiem tylko do dziś, czy to taki nowy styl w Polsce, grzeczność czy autentyczna aprobata tego, co głosiłem ludziom. Najbardziej wzruszyły mnie nieliczne listy na mój adres mailowy. Żeby go odszukać, wszyscy musieli przewertować broszurkę, odszukać moją stroniczkę, a tam dopatrzeć się adresu.
Ponoć to trudna parafia, a ja podobno trudny ksiądz. Swój natrafił na swego, jak mi się zdaje, więc mam radość w sercu, że byłem przydatny.
Białystok
W Białymstoku było podobnie. W tym sensie, że czułem się jak w domu, zarówno w Dojlidach Górnych jak i na ulicy Pogodnej. Owszem, lżej było w Dojlidach, bo choć to Białystok, to jednak przedmieścia. Ludzie dobrzy, wręcz dobroduszni nie skrywali sympatii dla mnie i wspierali oczami, gdy do nich przemawiałem. Na ulicy Pogodnej to parafia studencka. Ogromny moloch, odległość od ołtarza do ławek wielka, więc się czułem jakbym był na stadionie. Utrudniał sprawę też mróz, który zminimalizował szeregi parafian. Masy pojawiły się dopiero w niedzielę. Tym niemniej na ostatnim kazaniu przed wyjazdem do Wrocławia nocnym rejsem zapytałem się parafian, czy udało mi się ich troszeczkę rozgrzać. Widziałem w oczach ogieńki aprobaty. Choć nie jestem w stanie sprawdzić, co tak naprawdę na rekolekcjach się podobało: moje egzotyczne piosenki, poezje czy misyjne świadectwo. Może wszystko razem, nie wiem. Jechałem jednak do Wrocławia z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i z dobrze napchaną ofiarami kieszenią.
Św. Stanisław
U św. Stanisława we Wrocławiu miałem poranną Mszę pożegnalną. Wikariusz po raz pierwszy w życiu zaspał 10 minut, ale to nikogo nie zmartwiło. Było w ogromnym kościele ze 20 osób zamarzniętych jak sopelki. Prosto stamtąd pojechaliśmy z Wojtkiem zabrać średniego brata Czarka z pociągu, który przyjechał z Przemyśla. Brat zgodził się na spotkanie i obiecał, że pojedzie ze mną do samej Pragi.
Nie widzieliśmy się 7 lat czyli od pogrzebu mamy.
Wygląd miał godny pożałowania. Choruje na cukrzycę i ma kłopoty w pracy jako actor. Po pogrzebie mamy stracił pracę w Teatrze Lubuskim, dziewczynę, z którą planował wspólne życie, dobre stosunki z rodzeństwem, a nawet z kościołem. Z takim bagażem negatywu mógł być dla mnie ciężkim towarzyszem w “ostatniej podróży”. Pierwsza wymiana poglądów wskazywała na taki scenariusz właśnie. Czarka jednak zmógł sen w drodze do Pragi, a gdyśmy się zatrzymali w Bardzie Śląskim, Matka Boża przytuliła go wyraźnie i czule do serca tak, że żadne głupie rozmowy już nie mąciły nam tego dnia i rozstaliśmy się w Pradze po przyjacielsku.
Owszem, był pewien zgrzyt, bo miałem odebrać w kościele św. Jakuba pewną część zamienną dla gazowego pieca w Urgenczu. Parafianie w tej uzbeckiej wspólnocie zamarzali na skutek awarii pieca. Skonstruowany w Czechach piec jakiś czas funkcjonował nienagannie, tymczasem jednak firma w Taszkiencie zlikwidowała swój oddział i przeprowadzenie remontu czy zakup części zamiennych stało się nie lada problemem. Znalezienie Franciszkańskiej parafii w Pradze ze względu na wieczorne korki i brak dróg przejazdowych na starówce stało się koszmarem. Ostatecznie dotarliśmy na miejsce pieszo, ryzykując, że się spóźnimy na samolot.
Wszystko to jednak nic. Mój pobyt był ze wszech miar pozytywny. Owocem rekolekcji dla mnie osobiście był prezent w postaci brata. Wielu krewnych spotkałem w te dni, ale te ostatnie spotkanie było najbardziej niezwykłe, bo najmniej przewidywalne. Ktoś na święta dostaje słodycze, a ktoś od Mikołaja rózgi. Ja dostałem spotkanie z bratem, a poprzez to spotkanie jedno i drugie.
Epilog
Dziś do Polski na rekolekcje Poznań-Taize odprawiam z Taszkientu 5 Koreańczyków. Jestem pełen obaw, jak sobie poradzą, ale przekazuję ich w dobre ręce swych krewnych i przyjaciół. Niestety, nie dochodzą do mnie sms-ki z Polski. Do niedawna uzbecka firma komórkowa o romantycznej nazwie u-cell działała bez zarzutu, a ostatnio szwankuje i kompromituje wszelkie wyobrażenia, jakie o niej miałem. Nie potwierdza, czy moje sms-ki dochodzą i nie dostarcza żadnych, choć na Boże Narodzenie musiało ich być sporo. To chyba związane z wyborami, jakie wczoraj miały miejsce w Uzbekistanie. Wszystko jest cenzurowane. Próbowałem powiadomić jak największą ilość znajomych w Polsce o mojej grupie, jaka rusza do Poznania, prosząc o życzliwość i pomoc w organizacji pobytu, zwłaszcza kilka dni po zakończeniu Taize, gdy zajmą się turystyką.
Zobaczyć blisko dusze z dala od ojczyzny to zawsze coś. Ja dla nich jestem jak rodzony ojciec, więc każdy Polak dla nich ma szansę być jak rodak i kuzyn.
W Taszkiencie też mamy rekolekcje w stylu Taize dla miejscowej dzieciarni około 30 osób ma przyjechać z całego Uzbekistanu. Mam zamiar posłać kolejne 5 osób z mojej górskiej parafii z Angrenu i z Almałyku.
Ja po pobycie w Polsce padam na nos. Dużo nowych twarzy pojawiło się pod moją nieobecność w mojej małej parafijce w Angrenie. Rok temu było nas 16 osób na swieta, w tym roku 29 w malutkiej kapliczce...
Miałem już trzy kolędy w Angrenie, z tego dwie u nowych ludzi tatarskiego pochodzenia. Ja mam wygląd Tatara jak niektórzy kąśliwie twierdza, i to mi pomaga w pracy wśród tej diaspory. Większość nowych to właśnie zesłańcy Krymscy Tatarzy. Ci nowi ludzie zaczęli się pojawiać pół roku temu, wszystko zaczęło się latem na obozie. Dwóch chłopców Ravszan i Fidullin, którzy byli ze mną na oazie po raz pierwszy w życiu, robią niesamowitą misjonarską robotę. Biskup z proboszczem o. Luckiem gdy mnie zastępowali, jak byłem na rekolekcjach w Polsce, nie mogli pojąć, co się dzieje.
Ja zresztą też nie bardzo wiem, co Pan Bóg chce przez to powiedzieć.
Na misjach każdy nowy człowiek w parafii jest na wagę złota, gdy się zważy, że cała parafia liczy tyle, ile klasa w szkole i angreńska kaplica jest też tej wielkości, to wtedy widać, jak wiele powodów mam teraz do radości na te święta. Nawet ławki mają podobną formę jak przed laty w podstawówce z kałamarzami. W Uroczystość Świętej Rodziny na herbatce po mszy św. miałem zamiast tradycyjnych babuszek, 12 chłopaków od 15-20 lat. Reszta babuszek, które zwykle zostawały, taktycznie usunęły się w cień, bo i tak na kuchni miejsca by nie starczyło. W przeddzień była herbatka dla dorosłych i było ich 16 osób... Nie są to przechwałki, bo ja wiem, że dzieje się to nie z mego powodu, a właśnie dokonało się pod moją nieobecność.
Opowiadam to jako kolejne dowody Opatrzności Bożej. Coś się jednak dzieje w Uzbekistanie. Nasza Taszkiencka młodzież też czyni niesamowite rzeczy. Sami sobie zorganizowali wigilię na 20 osób, która była w tzw.akwarium czyli obok pokoju biskupa, do 6-tej rano. Ja byłem tak zmachany, że o 3-ciej w nocy poszedłem zaraz po o. Lucku do siebie.
W tej chwili właśnie wróciłem z koreańkiej mszy i jasełek też niespotykany wzrost. Część artystyczna trwała 2 godziny, więc na kolacji było mniej śpiewów niż rok temu. Mimo wszystko było miło. Biskup z Luckiem oraz ja dostaliśmy w prezencie po koszuli i czajnik dla młodzieży, bo się zepsuł w sportowej sali, gdzie bywają taszkienckie herbatki...
Życzę wielu łask... i szczęśliwego spotkania z moimi ufoludkami w Poznaniu!
x. Jarek z Taszkientu