Wybierz swój język

Torez to stare kozackie miasteczko z 200-letnią historią. Położone na wschodnich rubieżach Donbasu, niedaleko ukraińsko-rosyjskiej granicy. W przeszłości nie było tu polskiego żywiołu natomiast jest tu tradycyjnie duża grupa ludności pochodzenia niemieckiego. W przeszłości działało tu bardzo dużo kopalń, obecnie ich ilość zredukowano. Istnieje natomiast mnóstwo tzw. "kopanek" czyli nielegalnych kopalń. Węgiel wysokiej jakości zalega dość płytko pod ziemią i bezrobotni ludzie ryzykując życiem wydobywają na swoich działkach duże ilości tak zwanego antracytu.

Liczba mieszkańców około 80.000. Na terenie miasta mieszka też kilka tysięcy więźniów. Nazwa Torez została nadana w czasach stalinowskich, by uczcić pewnego francuskiego komunistę. Do dziś trwają kontakty z górniczymi miasteczkami Francji.

Szachtiorsk jest oddalony od Toreza o 10 km. Oprócz kopalni jest tutaj zakład produkcji płyt granitowych skąd księża z Doniecka brali materiał na podłogi w prezbiterium kościoła. Szachtiorsk jest też znanym ośrodkiem sportu żużlowego. Mieszka tu około 30.000 ludności. W połowie drogi miedzy Szachtiorskiem i Torezem jest wielki sowiecki pomnik ofiar II Wojny Światowej, tzw. "Saur Mogiła".

Charcyzsk miasteczko położone 15 km na wschód od Makiejewki na trasie Donieck-Rostów. Co do ilości mieszkańców jest podobne do Toreza. Słowo "Charcyzy" znaczy "rozbójnicy". Miasto znane z wytworni kabli i rur metalowych. Jest tu pierwszoligowy zespół tenisa stołowego. Mieszka tu diaspora greko-katolików, którzy posiadają kaplicę Przemienienia Pańskiego i aktualnie budują solidny kościół. Jest tu też mała grupa katolików Wietnamczyków.

Kolędy w tej okolicy odbywały się zwykle w niedzielę po Mszy świętej. Ponieważ parafia dopiero powstaje i ludzie wymagają więcej uwagi i troski, wizyty przeciągnęły się na trzy kolejne niedziele. Jeden oddzielny dzień Szachtiorsk, dwa w Torezie, jeszcze jeden w Charcyzsku.

Na przyszłość warto odwiedzać też Zugres, miasteczko ze słynna hydroelektrownią i pięknym zbiornikiem wodnym. Na długim moście przy wjeździe do miasta zawsze można kupić świeże ryby i raki. Leży ono w połowie trasy do Toreza, Jedną z wielu przyczyn mojej troski o to miasto są miejscowi Litwini, pewien Polak, który odwiedzał kapliczkę w Makiejewce i w Torezie oraz krewni Pani Katji Winnickiej. Mieszka tam też życzliwy dla nas o. Igor Onopacki greko-katolicki kapłan rodem ze Zbaraża. Zawsze 7 stycznia w samo południe odbywa się tam odpust, bo parafia ma tytuł Narodzenia Pańskiego.

1. TUROWSKI MIECZYSŁAW S. KAZIMIERZA

Pan Turowski Mieczysław pochodzi z Żytomierza. Spędził w armii cale życie ale szybko zyskał sobie opinie wywrotowca. Jego tato zginął w Czechosłowacji w trakcie II wojnie światowej. W roku 1968 proponowano mu udział w dławieniu powstania w Pradze w 1968 roku. Choć wydaje się to dziś niewiarygodne to jednak odmówił on udziału w tej kampanii wymawiając się stanem zdrowia. Możliwe, ze śmierć ojca w tym samym kraju była wzięta pod uwagę jako okoliczność łagodząca.

Pracował w prestiżowej jednostce w Makiejewce na Donbasie gdzie działy się jakieś skandale o których wiedziało KGB ale nie wiedziało dowództwo wojskowe. Wszystkich oficerów średniej rangi zwolniono za zmowę milczenia. W tej grupie znalazł się tez nasz parafianin. Dostał skierowanie do jednostki w Torezie, gdzie wśród chorób i ciszy jako emeryt dożywa swoich dni. Owszem zdążył jeszcze jako oficer sowieckiej armii skrytykować akcję w Afganistanie czym potwierdził opinie wywrotowca, ale i tym razem jakoś mu to darowano pamiętając o jego polskim pochodzeniu i poprzednich "dziwactwach".

Małżonka skromna kobieta pochodząca z Chersonia mimo, ze prawosławna, zgodziła się zawrzeć ślub w kościele i zdaje się ze dwójkę dzieci również w kościele ochrzczono. Córka prawniczka mieszka w Charkowie i odwiedzając ją często Mieczysław zaglądał do miejscowej katolickiej katedry. Syn elektronik, zamieszkał w Dniepropietrowsku.

Kościółek w Torezie znajduje się na przedłużeniu ulicy, na której mieszka Pan Mieczysław. Jako emeryt może w pełni zrealizować swoje hobby w dziedzinie religii. Tutaj jest niekwestionowanym autorytetem. Dowodził pracami remontowymi. Wykonał piękne ławki i ambonkę, wkrótce zajmie się skonstruowaniem w prezbiterium podwyższenia dla ołtarza, wedle mojej prośby.

W tej parafii jest kilkoro oficerów, są to ludzie zdyscyplinowani. Troszczą się o każdy szczegół wystroju wnętrza, dlatego kaplica wygląda pięknie mimo, że parafian jest niewielu.

2. WOWNIANKO ADAM

Adam i jego małżonka Antonina pochodzą z jednej wioski z okolic Gródka Podolskiego. On oficer, ona przedszkolanka. Jakiś czas mieszkali w Makiejewce, lecz przełożeni skierowali go do przygranicznego Toreza. Ma defekt stopy więc nie mógł zrobić kariery w wojsku i wcześnie odszedł na emeryturę. Kościół go zawsze ciekawił i choć dorabia sobie do emerytury pracując na rynku, to w wolne poniedziałki często odwiedzał Makiejewkę. Kiedyś opowiedział mi o swoim przyjacielu i ziomku, Franku Kotlińskim, który na Nowy Rok 2004 stracił przytomność w drodze do domu i trafił do szpitala z zawałem serca i wylewem krwi do mózgu. Krótko potem odwiedziliśmy wspólnie Szachtiorsk rozmawiając po drodze na temat odrodzenia miejscowej wspólnoty, która odwiedzali niegdyś Księża Chrystusowcy sprawujący tu doraźne duszpasterstwo w zapomnianym zakątku miasta obok piekarni.

Franek i Adam Wownianko starosta z Toreza

Ta podróż dala mi wiele do myślenia! Upewniłem się , ze Adam choć człowiek doświadczony życiem i nawet nieco lękliwy ma sporo zadatków na lidera. Wiosna tegoż roku poprosiłem go, by odniósł do Urzędu Miejskiego pisemna prośbę o zgodę na sprawowanie Liturgii Wielkanocnej w miasteczku Torez i na dzierżawę wskazanego przez władze pomieszczenia.

Adam wkrótce odwiedził mnie znowu opowiadając jak go tam wyszydzano. Duch upadł i choć byłem sfrustrowany, przez 2 lata sytuacji nie udało się odmienić. Miasto mi się bardziej podobało niż wspomniany sąsiedzki Szachtiorsk lecz byłem zbyt zajęty innymi sprawami. Rok 2005 był przełomowy. Parafianie z Toreza bardzo mi pomogli przy wznoszeniu kaplicy w Makiejewce. Podarowali sporo metalu tzw. Armatury. Adam z synem Włodzimierzem często odwiedzał w Makiejewce chora synowa i zawsze odwiedzał tez mnie. Postanowiłem odwdzięczyć się za ich dobroć.

W wyniku rozmów w Urzędzie Miejskim mając na uwadze korzystna dla wolności wiary sytuacje, świeżo po Pomarańczowej Rewolucji, władze Toreza wyraziły zgodę na sprawowanie Liturgii w szkole Muzycznej. Adam odniósł tekst ogłoszenia do gazety, ja wystąpiłem na kanale miejscowej Telewizji. Wszędzie, do każdego Urzędu, Adam jak Anioł Stróż mi towarzyszył i wszystko wypadło świetnie. Wkrótce zachorowałem, lecz Adam z małżonką i dwoma synami pomagał swoim rodakom parze Tekluk w zbieraniu dokumentów i poszukiwaniu lokalu dla kapliczki.

Wielkanoc przebiegała podobnie jak Boże Narodzenie w Szkole Muzycznej. Właśnie w przeddzień Wielkanocy wydano nam dokumenty ustawowe. W maju rozpoczęliśmy regularne cotygodniowe nabożeństwa w domku, który oficjalnie jest własnością Adama tzn. starosty parafii. Ta rola mu bardzo, bardzo odpowiada. Czasem cichym głosem konspiratora zawiadamia mnie o poważnych trudnościach, ale za chwile sam siebie i mnie z uporem zapewnia, ze wszystko przezwyciezymy i ze będzie OK.

Obaj jego synowie wspomniany Wołodia i starszy Aleksiej mieszkają po sąsiedzku. Ukończyli studia wyższe w Moskwie. Młodszy zgodnie ze specjalnością pracuje jako inżynier górnik w odległym o 100 km Krasnoarmiejsku. Starszy Aleksiej pracuje jako wychowawca w miejscowym wiezieniu. Mam wrażenie ze z pomocą Aleksieja uda mi się przeniknąć do tych nieszczęśników, którzy dla kapliczki wykonali już kilka ikon, krzyż i żłóbek bożonarodzeniowy.

3. ANTONINA I IWAN TEKLUK

Rodzice Antoniny z okolic Gródka Podolskiego wydali na świat sześcioro dzieci. Antonina jest najstarsza. Piętnaście lat młodszy Wiktor mieszka tez w Torezie i uczęszcza również do naszej kapliczki. Ślub kościelny brał w Makiejewce w 2003 a chrzest córki Wiktorii był 8 marca 2004 w jego domu w Torezie.

Była to mój a pierwsza wizyta w tym mieście. Antonina była matką chrzestną. W domu Wiktora zebrało się wiele osób także prawosławnych i wszystkim obrzęd chrztu bardzo się spodobał. Dzień był niezwykły również ze względu na pogodę. Tego dnia po raz pierwszy "wybuchnęła wiosna". Pokochałem tych ludzi i często widziałem ich w kaplicy w Makiejewce. Tydzień później na św. Józefa świętowali oni 20-tą rocznicę ślubu i choć są bezdzietni żyją bardzo zgodnie i wyglądają na szczęśliwą parę.

Tato Antoniny zmarł 10 lat temu, mama Iwana 8 lat temu, każde więc z nich jest półsierotą. Ale kochają swoja rodzinną wieś i często odwiedzają krewnych w Żyszczywcach. Iwan jest oficerem Ochrony w miejscowym więzieniu w Torezie. Antonina jest księgową w odległym o 30 km wiezieniu w Kirowskoje. Brat Antoniny Wiktor jest podwładnym Iwana a jego małżonką Weronika tez od niedawna rozpoczęła służbę w tym samym wiezieniu na punkcie kontrolnym.

Mamy wiec bogactwo przysłowiowych celników w naszej niewielkiej wspólnocie stad i dyscyplina w parafii musi być. Ostatnio na kolędzie wyświetlili mi u siebie w domu dysk DVD wykonany w Kamieńcu przez ich krewniaka. Film przedstawiał świecenia biskupie księdza Niemca, który wcześniej był ich proboszczem i zbudował kościół w ich rodzinnej wiosce. Widać było bardzo z jaka duma przyjęli ten wybór.

Iwan i Antonina pomagali mi wielokroć swoimi ofiarami i praca w utrzymaniu parafii w Makiejewce. Teraz wspólnie z Mieczysławem Turowskim i rodzina Wowniankow stanowią szkielet i mózg parafii w Torezie. Pan Bóg nie dal im własnych dzieci lecz w pewnym sensie są oni rodzicami naszej parafii, współtwórcami małego cudu na drugim wschodnim końcu Ukrainy.

4. LIDIA DESZCZUK

Jadąc do Lidii do odległej dzielnicy w północnej części Toreza na kolędę nie oczekiwałem żadnych niespodzianek. Nudziłem się na samą myśl o tym, że trzeba będzie odwiedzić tę niezrównoważoną osobę. Lidię znam od dawna tzn. od prawie 4 lat. Jak tylko zjawiłem się w Makiejewce, od razu zjawiła się i ona z córką Mariną. Twierdziła ona dwie rzeczy: że kuszą ją stale złe duchy i że choć ochrzczona w kościele z pochodzenia pół Polka pół Niemka, ona tak naprawdę nie wie gdzie ma chodzić...do jakiego kościoła. Widywałem ją u greko-katolików. Przyznała się, że często odwiedza Prawosławnych. Nie narzucałem się jej nigdy, choć byłem zawsze rad ujrzeć ją znowu.

Dziadkowie pani Lidii

Na Wielkanoc 2006 spotkałem ją w Doniecku u greko-katolików. Nie rozpoznała mnie, bo byłem zmieniony przez chorobę, lecz ja ją rozpoznałem od razu i poinformowałem, że na ulicy Pskowskiej w Torezie mamy własną kapliczkę. Od tej pory widzę ją często. Okazuje się, że córka Marina urodziła dziecko Krystynkę i jeszcze nie ochrzciła jej. Ojciec dziecka, nie ma zamiaru żenić się na niej, choć jakiś czas mieszkali razem. To typowa dla post sowieckiego Donbasu historia. Tym niemniej wciąż mi się roi, że jeszcze przydam się tej parze, by dać im ślub i ochrzcić dziecko.

Mama i ciocia Lidii z Toreza

Tymczasem Lidia niepewna do końca, czy chce bym ją odwiedził, po dłuższym namyśle ku memu zdumieniu zaprosiła mnie i odwiedziny były nad wyraz udane. Zauważyłem, że jej dom znajduje się pół kilometra od Prawosławnej Cerkwi, więc teraz łatwo mi pojąć skąd jej rozterki. Do kapliczki ma 10 km a wcześniej jeździła do Makiejewki i do Doniecka po 60 i 80 km. Jak zwykle odśpiewałem kilka kolęd w jej cieplutkim, czystym i przestronnym domu. Poprosiłem o zdjęcia, które pokazała chętnie. Ożywiła się w trakcie rozmowy, stała się weselsza, młodsza... piękna. Nigdy dotąd nie widziałem jej tak uśmiechniętej, wręcz szczęśliwej. Stał się jakiś Bożonarodzeniowy cud. Zgodziła się mnie zapoznać z Pauliną, swoją stuletnią sąsiadką, też katoliczką.

Pani Lidia z Toreza w dzieciństwie

Lidia od trzech lat jest bezrobotna. Dawniej pracowała jako stróż, nie ma żadnych środków do życia a jednak egzystuje i najważniejsze co robi w życiu i jedyne: walczy z duchami i odwiedza różne kościoły!

5. FRANCISZEK KOTLIŃSKI

Franciszek pochodzi z wioski Mudry Hołowy w powiecie Gródeckim na Podolu. Jak wskazuje nazwa wsi, jej mieszkańcy mają mądre głowy a patrząc na Franka można dodać: ręce pracowite i serce pobożne. Mimo tak wielu zalet Frankowi jak to w życiu bywa nie zawsze się wiedzie. Owszem ma miłą żonę krajankę, którą po polsku nazywa: "Pani Genia" albo "aniołeczek". Ma dwójkę sympatycznych, dorosłych dzieci. Marzy, by i oni chodzili do kościoła. Sam powiada, ze gdy kończy się Msza święta, to jakby był na niebie. Gdy córkę posłał na studia trzeba się było rozstać z samochodem, by studia kontynuować przyszło się mu jechać aż do Kemerowa we Wschodniej Syberii. Poszukiwaniem złota w przeciągu roku starał się załatać dziurę w domowym budżecie. Dzięki takim ofiarom jego córa jest dzisiaj dentystką.

Franek Kotliński Franek w kopalni z lewej drugi

Franek pracował całe życia na różnych kopalniach. Jest cenionym fachowcem przy wytyczaniu nowych chodników podziemnych. Najwięcej lat spędził w kopalni "Głęboka" w miasteczku Szachtiorsk, czyli "Miasto Górnicze". Korytarze na głębokości powyżej 1500 metrów to dzieło rąk jego. Pani Genia opowiada mi, że zdarzało się, że obrażano ją w pracy podobnie jak i Franka za to, że pochodzi z Ukrainy Zachodniej. Nie podobało się dla wielu jego dziwne "nie ruskie" imię, nie raz, choć nie dawał żadnego powodu, nazywano go "Bandera". Swego pochodzenia jednak i wiary Franek się jednak nigdy nie wstydził. Jedyne czego się dziś wstydzi i szczerze wyznaje to, ze modlił się za mało i że brał udział w górniczych libacjach. Tak się też stało w feralnym 2004 Nowym Roku. Wracając do domu potknął się i upadł prosto pod rynnę. Choć to zima dzień był dość ciepły, plusowa temperatura sprawiła, że na głowę nieprzytomnego człowieka przez kilka godzin lała się chłodna woda. Przypadkowo przejeżdżający ambulans zabrał człowieka, którym nikt się nie interesował. W szpitalu stwierdzono jednocześnie dwie choroby: zawał i wylew! Nie skarży się na swój los tylko na swoją jak mawia głupotę. Ma sparaliżowane lewe kończyny i lekko opuszczoną wargę. Mimo 50-ciu kilku lat nadal czuje się młodo i choć ma już stałą rentę nadal walczy i wierzy, że wstanie i będzie biegał jak dawniej.

Pan Kotliński z żoną

Szachtiorsk jest na trasie do Toreza, zabieram go więc zawsze po drodze na niedzielną Mszę świętą parafialnym samochodem. Cieszy się z tego jak małe dziecko.

W ciemnym mundurze Franek Kotliński, Karpaty - Golrerla

Gdy w połowie stycznia prosiłem parafian, by odnieśli do Prawosławnej Cerkwi moje świąteczne pozdrowienia wykonał to bardzo sumiennie. Dokuśtykał do cerkwi w swoim miasteczku i długo obcował ze starościną parafii.

Franek, mama i brat

Ostatnio pokazał mi nowo drogę do kaplicy w Torezie: "na skróty". Droga wiedzie obok cmentarza, na którym jest pochowany sławny swego czasu i legendarny do dziś górnik radziecki Andrzej Stachanow. "Człowiek z marmuru", który wymyślił, że w kopalni można wypełnić 500% normy. Myślę, że Franek pokazał mi tę drogę nieprzypadkowo. Niegdyś dla ojczyzny i dla rodziny a obecnie dla kościoła robi on co może, choć kontuzjowany nie przestaje być "stachanowcem".

Kopalnia 'Głęboka' w Szachtiorsku

6. MIKOŁAJ REPIN

W miasteczku Szachtiorsk na Donbasie mieszka rodzina Repinych, którzy są pionierami kościoła katolickiego na Wschodnich Rubieżach odrodzonej, niezależnej Ukrainy. Jego rodzona siostra jest zakonnicą na Łotwie a najmłodszy i jedyny syn od czterech lat przebywa w Polsce w Seminarium Księży Chrystusowców. Jego przodkowie pochodzą z miasteczka Szargorod w okolicach Winnicy. Tam jego wujek to kościelny i grabarz w parafii w jednej osobie. Opowiadał mi jak we dwójkę razem z żoną uczyli się katechizmu po polsku tzn. w języku, którego żadne z nich nie znało, bo oboje wyrośli we Wschodniej części Ukrainy, gdzie ludzie obcują ze sobą po rosyjsku.

Zdarzyło się kiedyś, że księża Franciszkanie zaczęli zbierać wśród swoich parafian adresy krewnych z Donbasu. Planowali oni zająć się w sposób systematyczny organizacją wspólnot katolickich na Wschodzie Ukrainy. Pierwszy i najgorliwszy kapłan, który zajął się opieką nad krewniakami parafian z Szargorodu był ojciec Antoni, młody kapłan, który przez dwa lata, poczynając od 1990 roku przyjeżdżał na Donbas co miesiąc. Mikołaj zabierał go swoim samochodem z Dworca kolejowego w Doniecku do Szachtiorska. Tam się modlono a dalszy ciąg nabożeństw był w Makiejewce u rodziny Winnickich, którzy kapłana odprowadzali na Dworzec kolejowy.

Potem do Szachtiorska przyjeżdżał ks. Jarosław Giżycki Chrystusowiec a ostatnim duszpasterzem prowadzącym sporadyczne nabożeństwa w Szachtiorsku był ks. Włodzimierz Dziduch podówczas proboszcz w Makiejewce. W 1996 ks. Włodzimierz przeniósł się do Doniecka i zajął się budową kościoła, co zabrało mu wszystkie siły i czas. Mikołaj stał się jego wiernym adiutantem. Pomagał mu zwłaszcza jako kierowca własnej ciężarówki i nigdy nie odmawiał gdy trzeba było przetransportować do Doniecka jakieś materiały budowlane. Owszem były ambitne plany, by zbudować z czasem kapliczkę w Szachtiorsku lecz w miarę jak członkowie rodziny zaczęli się angażować w budowę kościoła w Doniecku, zapał do tworzenia miejscowej wspólnoty zniknął. Starsza córka Mikołaja wyszła za mąż za administratora donieckiej parafii Andrzeja Szmonina. Syn Sasza, który też udzielał się przy budowie wyjechał na studia do Polski. Brat Mikołaja przestał się interesować kościołem, oziębły też dzieci z sąsiedztwa, które początkowo aktywnie włączały się w nabożeństwa, pielgrzymki, oazy czy zwykłe zabawy prowadzone przez ks. Jarosława Giżyckiego. Kolektyw się rozpadł tym nie mniej pomysł pozostał, i zrealizował się częściowo w formie wspólnoty w sąsiedzkim Torezie.

Starosta z Toreza Adam Wownianko nigdy nie zapomniał o Repinych. Za jego zachętą włączyłem Mikołaja Repina i Franciszka Kotlińskiego mieszkańców Szachtiorska na listę założycieli parafii w Torezie. Mikołaj nie jest częstym gościem w Torezskiej kaplicy, tradycyjnie na większe święta jeździ do Doniecka. Powoli jednak świadomość przynależności do nowej wspólnoty w nim rośnie a więc i odpowiedzialność.

7. STANISŁAWA TOKAREWA-KOWALSKA

Pani Stanisława mieszka w odległej dzielnicy miasteczka Szachtiorsk. Znajomość z nią zawarłem 2 lata temu dzięki kuzynce Ludmile. Ludmiła mieszka w okolicach miasteczka Snieżnoje. Odwiedzając Donieck odwiedziła kościół i poprosiła o modlitwę za rodziców. Ponieważ jej osobowość i upór w tej sprawie zrobił na mnie wrażenie, postanowiłem najpierw napisać co nieco o niej samej.

Tato Ludmiły miał 27 lat w tym czasie, gdy planowano zamknięcie i zniszczenie miejscowego kościoła w Wysokiej Piczy, niedaleko Żytomierza. Wystąpił on zdecydowanie w obronie kościoła. Był on człowiekiem znanym i dobrze usytuowanym w okolicy, zdaje się nawet partyjnym. Postanowiono go więc ukarać przykładnie. Stalinowski sąd wydał wyrok śmierci i młody człowiek był już prowadzony na rozstrzał. W ostatniej chwili przybył urzędnik, który wyrok zmienił. Zesłano go na 3 lata obozu karnego w Średniej Azji, potem na tzw. "wolną zsyłkę" do Karelii, stamtąd zaś po wojnie na Donbas.

Tutaj w 1947 roku urodziła się Ludmiła, która jest obecnie nauczycielką matematyki i ma wielki sentyment do polskości, co z kolei ją przywiodło do Donieckiego kościoła. Kto wie może chciała sprawdzić czy dzieją się tam rzeczy, za które rzeczywiście warto było ryzykować życiem. Rok temu Ludmiła przywiozła do Toreza na Bożonarodzeniową Liturgię swą starszą kuzynkę Stanisławę, która zapewne kilka dziesiątków lat nie była na spowiedzi. Modliliśmy się wtedy w Szkole Muzycznej.

Stanisława wyglądała wtedy tak słabo i wiekowo, że nawet nie dopytywałem się o męża przekonany, że jak to bywa na Donbasie, sterany pracą na kopalni dawno już odszedł z tego świata. Rok później, gdy mi zabrakło wizualnie Stanisławy na kolejnej Bożonarodzeniowej Liturgii, która tym razem odbywała się w nowej kapliczce na ulicy Pskowskiej, postanowiłem zadzwonić do Ludmiły i poinformować o naszej "przeprowadzce" na nowe miejsce, by nie stracić kontaktu z tą miłą staruszką Stanisławą. Ludmiła obiecała mi, że dołoży starań aby u Stanisławy w domu odbyła się kolęda. Mój pierwszy szok zdarzył się na progu domu, gdy ujrzałem, że jednak Stanisława ma męża. Dużo dobrego podczas kolędy usłyszałem o nim i jego rodzinie, która według słów Stanisławy choć z reguły Rosjanie i Prawosławni przyjęli ją jak swoją nie robiąc docinków z powodu jej polskiego pochodzenia i katolickiej wiary. Widać było z kontekstu, że w ciągu swego życia niejednokrotnie cierpiała z powodu swego pochodzenia.

Stanisława ma w sobie coś z arystokratki. Białe włosy, sposób mówienia, subtelne maniery, widoczne również w zachowaniu Ludmiły. Okazuje się, że całe życie spędziła w miejscowej bibliotece i jest bardzo szanowana przez miejscowych ludzi.

Jej tatę spotkał gorszy los niż tatę Ludmiły. Całą rodzinę zesłano w latach kolektywizacji w okolice Ługańska. Ojca zamordowano w Starobielsku, miasteczku, które jest w Polsce dość znane jako jeden z trzech obozów Katyńskich. Nazwa tego miasta wywołuje dreszcze. W wieku 7 lat Stasia była już półsierotą. Owszem, żyła jeszcze mama i pięcioro rodzeństwa. Dowiedziawszy się o śmierci męża odszukała jego ciało zakopane płytko pod ziemią.

W czasie wojny postanowiła uciekać. Sprzedała krowę, odprawiła czwórkę starszych dzieci samotnie w nieznane. Za jakiś czas wyruszyła sama z dwójką młodszych dzieci. Poinstruowała starsze dzieci, że mają podróżować na Zachód w rodzinne strony lecz wyłącznie nocą. Sama postąpiła podobnie. Pan Bóg okazał się wyjątkowo miłosierny dla tych dziwnych pielgrzymów. Wszyscy dotarli szczęśliwie do krewnych w Żytomierzu. Los jednak zrządził tak, że po wojnie i ukończeniu studiów Stanisławę skierowano na Wschód Ukrainy do pracy, gdzie trafiła też cioteczna siostra mamy czyli mam Ludmiły.

Mąż Stanisławy, człowiek dobry i sprawiedliwy, ja jednak pochłonięty kolędową rozmową nie dostrzegłem jak chyłkiem wymknął się z mieszkania, "by nam nie przeszkadzać". Sądzę, że po prostu się krępował pierwszy raz w życiu napotkanego księdza. Było mi żal, bo gdyby z nami pobył choć chwilkę, wypytałbym i jego wspomnienia i los a kto wie może nawet zaproponowałbym parze staruszków ślub kościelny. W tych okolicach i okolicznościach to jedyna szansa, by doprowadzić starsze osoby do tego zbawczego sakramentu.

8. ROZALIA SZATKOWSKA

Pani Rozalia a chodzi z pałeczką. Niewysoka, ma dziecięcą twarz ze spłaszczonym noskiem. Mówi bardzo cicho, falsetem, tak jakby chciała coś ukryć przed niepotrzebnym słuchaczem z boku. Do kapliczki przyjeżdża z daleka z sąsiedniego miasta z Charcyzska. Tam również jest kościółek ale greko-katolicki. Dla Rozalii to bardzo istotne, żeby Msza św. Była po polsku. Jest bardzo dumna, że niegdyś w dzieciństwie uczęszczała do polskiej szkoły. Twarz latem i zimą owija ciasno żółtą chustką w kwiatki. Jakiś czas hodowała kózki i kobiety w kaplicy naśmiewały się z niej, że kozami pachnie!

Ja się cieszyłem gdy przywoziła mi kozie mleko w plastykowej butelce. Czasami odwoziłem ją do jej chatki na kurzej łapce z przegiętym sufitem. Odwdzięczała mi się za to słonecznikiem, orzechami i ziemniakami. Któregoś razu latem przyjechała do Makiejewki z pieskiem, który za nią pobiegł i wskoczył do autobusu. Na Ukrainie kierowcy są bardzo tolerancyjni i zapewne ktoś z nich tylko uśmiechnął się pod nosem i nie przeszkadzał pieskowi w jego pielgrzymce do kaplicy. W tych dniach budowaliśmy nową kaplicę w ogrodzie i Msza św. Odbywała się pod gołym niebem. Piesek poszczekiwał na nieznany tłum wiernych. Pomagał mi też aktywnie przy głoszeniu kazania. Księża na Ukrainie reagują na takie sytuacje podobnie jak i kierowcy...przecież mamy tak mało parafian, że nawet piesek z kulawą nogą sprawia nam radość gdy do kościoła przyjdzie!

O Rozalii można by mnożyć setki anegdotek, brak tylko księdza Twardowskiego, żeby to zobaczyć i opisać. Ja proponuję jednak przysłuchać się uważnie jej własnej relacji, bo to raczej horror niż sielanka.

Jej los jest straszny i jednocześnie niezwykły. Odpowiadając na moje pytania o jej los kobieta płacze ale potrafi łzy powstrzymać, by znowu coś śmiesznego opowiedzieć, komentując swój straszny los.

Pochodzi ze wsi Nowa Huta z Nowo-Uszyckiego rejonu na Podolu. Jej mama, z domu Antonina Wiwrzanowska, tato Mikołaj Szatkowski. Rozalia chwilami "gubi się w zeznaniach". Najpierw powiada, że tato ich porzucił i wyjechał do Kanady, potem jednak poprawia się i twierdzi, że jednak umarł na tyfus.

Dzieci było sześcioro. Rozalia wśród nich była najmłodsza. Najstarszego Benedykta, zabrało w 1937 NKWD i już nigdy nie powrócił do domu. Albin wyjechał na Donbas a stamtąd w 1943 był wzięty na front i też nigdy nie powrócił. Stanisław dostał się do niewoli i jego los jest niejasny.

Dwie starsze siostry Adela i Wiktoria pozostały w Nowej Hucie. Jedynie Rozalia śladami Albina wyjechała na Donbas. O dzieciństwie powiada, że chorowała na gruźlicę, lecz z braku lekarzy i pieniędzy, leczono ją przy pomocy jakichś zabobonów. Przeciągano ją między innymi "przez drzewo". Miała wtedy 3 latka. Bardzo możliwe, że choroba a potem głód sprawiły, że jest karłowata. Mówi o swoim wzroście z humorem "dwa wierszka ot gorszka", parafrazując; "dwa łokcie wyżej nocnika".

Ich dom trzykrotnie okradano. Złodzieje zabrali również powłoczki od poduszek, tak że cały dom był pełen pierza. Nie mając łóżek spali na podłodze.

Opowiada pewne zdarzenie z 1933 roku. Mam rozdając chleb dzieciom Rozalii jako najmniejszej odłamała mniejszy kawałek. Dziecko to spostrzegło i zaprotestowało. Rozalia wyrzuciła swój malutki kąsek i zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy, uderzając silnie główką o ścianę. Mamie z trudem udało się ją uspokoić.

Nakładano na wieśniaków ogromne podatki. Opisywano nawet ilość jabłoni, gruszy i śliw w sadzie, by również od tej "nieruchomości" ściągać podatek. Każda rodzina była zobowiązana oddawać państwu 40 kg mięsa. Jeśli nie oddadzą to państwo zabierze wszystkie sprzęty domowe, jeśli tego nie starczy na pokrycie długu to zarekwirują również dom. Najgorzej w tych czasach sprawy się miały w pobliskim Tulczynie. Ludzie tam byli bogaci, więc z chwilą nastania głodu i represji, oddawali swoje piękne chusty, żakiety i suknie w zamian na ziarno lub kawałek chleba.

Rok 1932 był nieurodzajny. Ludzie wtedy puchli z głodu. Nogi wedle opisu Rozalii były przezroczyste jak szkło. Skóra pękała i spod niej wyciekała woda. Na Donbasie Rozalia znalazła sobie pracę w łaźni. Mieszkała w Nowo-Żdanowce w internacie z kilkoma dziewczętami. Męża nie miała, ale zjawiło się dziecko. Wystarała się więc o oddzielny pokoik w "suszarce". W tym pomieszczeniu było chłodno i przewiewy spowodowały chorobę niemowlęcia.

Lekarz dał mu pomyłkowo jakiś preparat o nazwie "cytro". Chłopiec się zatruł i oczęta zaczęły mu "biegać". Zwróciła się o pomoc do jakiegoś profesora. Ten poznawszy się na błędzie ukarał lekarza a dziecko uratował. W tym czasie zapłatę Rozalii zabrała sobie komendantka internatu i nie chciała zwrócić tak długo aż dopóki sprawa nie trafiła do sądu.

Jakiś czas zamieszkiwała u "kuma". Ten był górnikiem i ciągle pił, więc podpowiedziano jej, by zamieszkała "na dziko", w nowo wzniesionym bloku mieszkalnym. Wkrótce eksmitowano ją bezlitośnie. Wszystkie jej rzeczy wyrzucono z trzeciego piętra przez okno. Chłopiec miał wtedy już 3 latka a naczelnik spółdzielni mieszkaniowej szydził z niej mówiąc: "na co ci ten bachor potrzebny?"

Kiedy chłopiec miał 6 latek, Rozalia wyszła za mąż i pod naciskiem małżonka oddała dziecko do sierocińca. Wytrzymała z tym człowiekiem zaledwie 4 lata. Musiał być nieznośny. 10-cio letnie dziecko zabrała z powrotem do siebie, zapakowała na sanki razem z całym dobytkiem i odwiozła do pobliskiego Charcyzska (10 km). Tam zatrudniła się na Fabryce Kabli. Resztę życia spędziła jako sprzątaczka i tylko 5 lat jej zabrakło do emerytury. Zamieniła swoje mieszkanie na wspomniany domek na kurzej łapce. Syn Witali wyrósł, uradował ją dwojgiem wnucząt i choć czasami miewają konflikty z mamą to ostatnio jednak zabrał ją do siebie. Gdy sytuacja się pogarsza to wtedy Rozalia ma gdzie się schronić...do swej obórki. Tam odbyła się jedna kolęda. W przyszłości jednak żonie męża, która opiekuje się starszymi ludźmi, jedna z podopiecznych miała podarować połowę swej posesji. To właśnie w jego domku odbywały się 3 kolędy pod rząd. Na ostatniej historycznej, spełniło się marzenie matki, by Witali poślubił w obecności księdza swoją małżonkę.

Nasza babcia Rozalia jak była tak i pozostała malutka i biedna, jak jednak widać z opowieści: honorowa i uparta. Nie wątpię, że w jej żyłach płynie niebieska czyli jak tutaj powiadają Pańska krew.

Po jakimś czasie miałem okazję pani Rózi przeczytać moje wypociny i widziałem kilka razy jak zaświeciły się łezki w jej oczach. Rozumiała doskonale co czytałem po polsku i dodała do tego po ukraińsku, żeśmy zapomnieli do wszystkich przygód dodać jak trzykrotnie się topiła i jak ją znajoma kobieta oszukała w drodze do Gruzji. Zapamiętałem tylko dwie historie.

Topiła się niegdyś jako dziewczyna bowiem aby zarobić na życie dołączyła do grupy handlarzy, którzy zbierali grudki wapna i nieśli ten dobytek na plecach za Dniestr czyli na Mołdawie gdzie im odwzajemniano produktami żywnościowymi wedle wagi wapna. Znaczy to, że wracali z takim samym workiem pełnym warzyw i owoców. Któregoś razu przechodząc prze z Dniestr wpadła ona w przerębel przykryty śniegiem. Podniosła krzyk i ludziom udało się ją wydostać z lodowatej wody. Ogrzała się w najbliższym mołdawskim domostwie i jeszcze tego samego dnia wracała do domu z cennym towarem, by ratować od głodu najbliższych.

Innym razem, by ratować się od głodu łowiła w wielkiej kadzi na gorzelni grodki skrobi jakie pływały po powierzchni. Przechyliła się nadmiernie ciągnąc patykiem kolejną zdobycz i zachwiała. Pływać nie umiała a grząska ciecz wciągała ją na głębię. Znowu podniosła lament. Widać potrafiła głośno krzyczeć bo i tym razem ją usłyszano. Ktoś podał jej długi kij i wyciągnął pachnącą spirytusem Rusałkę.

Pewna znajoma ze wsi miała krewnych w Gruzji gdzie wedle opowieści głodu nie było i lekko można było znaleźć pracę. Rózia opowiada, że podróżowały razem do Charkowa "na zająca" a dalej miały sobie kupić bilety. Najpierw kupowała znajoma a Rózia pilnowała tobołki. Potem się zamieniły, lecz gdy Rózia kupowała sobie bilet znajoma zniknęła razem z rzeczami.

Nie mając pojęcia co dalej i żadnych środków do życia, bo wszystko wydała na bilet, ta mężna kobietka udała się do dalekiej Gruzji. Tam, by jakoś przetrwać sprzedała drogie skórzane palto i kupiła sobie zielone z waty, które po kilku dniach się rozpadło. Wałęsała się po Gruzji bez celu. Pracy nie znalazła. Głodna i chłodna "na zająca" wróciła na Ukrainę w poszukiwaniu dalszych przygód.



ks. Jarosław Wiśniewski