Wybierz swój język

Do dzielnicy Centralnej włączyłem największą ilość parafian i szczerze mówiąc specyfika tego rejonu jest taka, że choć odległości stosunkowo niewielkie (najdalsze domy w rejonie dworca kolejowego tzw. Czeriomuszki 8 km), to jednak nie sposób kolędować tu jeden dzień. Czasami i dwa dni to za mało.

W tym rejonie są dwa dworce autobusowe, jeden kolejowy. Kilka cerkwi: centralna Georgija, na 92-kwartirnym i na tzw. Puszcze. Sposób w jaki miejscowi określają rejony jest bardzo specyficzny. Ponieważ ulica Lenina ciągnie się prawie 8 km to przecinające ja linie (tak dawniej nazywano przecznice), są do dziś w użyciu. Wystarczy powiedzieć 12 lub 22 i kierowca już wie gdzie ma stanąć.

Obok dworca autobusowego mieści się wielka świątynia Baptystów a przy niej Instytut Teologiczny. Jak wspominałem niedaleko posesji Pani Jadwigi są tu też Jehowici.

1. JADWIGA KASZUBSKA-CEMBROWSKA

Na kolędzie u Cembrowskich usłyszałem wiele ciekawych opowieści. Najbardziej jednak spodobał mi się stary polski wierszyk, który oboje z mężem z entuzjazmem cytowali. Okazuje się, że nikt z nich do polskiej szkoły nie uczęszczał, ale w dzieciństwie w Mohylewie Podolskim, skąd p. Jadwiga pochodzi, rodzice pozwolili jej chodzić do "garbatej Ani". Razem z siostrą uczęszczały one na prywatne lekcje, dzięki czemu pani Jadwiga do dziś mówi i czyta po polsku bez akcentu. Rodzice byli robotnikami. Tato w jakiejś maszyno-budowlanej fabryce, a mama robiła siatki z końskiego włosia. Oboje byli bogobojni, zaczynali i kończyli dzień modlitwą razem z czwórką dzieci. Żyli zgodnie, w domu nie było kłótni, mama starsza od taty na 2 lata, zmarła, mając 80 lat, tato dożył 86 lat... Przeżyli ciężkie lata głodu. Na wojnie tato był krótko. Pani Jadwiga pamięta, bo miała 12 lat, że zabrali go do armii boso. Kiedy powrócił, żyło się ciężko. Aby przeżyć, suszyli liście lipy i żuli je jak dzisiaj dzieci żują "chipsy". Kupowali tran rybi w aptece, jedli mamałygę i suche gruszki. To pokolenie moich parafian przeżyło tak wiele, że zdaje się nic ich już złamać nie może. Są jednak w życiu moich parafianek trudności, które przychodzą z najmniej oczekiwanej strony.

Pani Jadwiga trafiła na Donbas inaczej. Jej nie werbowano. Ją wydelegowano. Zakończyła Technikum Handlowe i była tu potrzebna. Gdy się zjawiła w Doniecku ze skierowaniem, powiedziano, że już miejsc nie ma. Usłyszała o tym przypadkowa dziewczyna, która rzekła: "a w Makiejewce są miejsca"... Zabrała Jadwigę ze sobą, znalazła pracę i mieszkanie, a nawet poznajomiła z panem Cembrowskim. Gdy pytałem jak to było, odpowiedziała: "właśnie gotowałam gołąbki, on przyszedł w gości na wieczorynkę i chyba były smaczne".

Tutaj urodzili się dwaj synowie i córka, a także czworo wnuków. Najstarszy wnuk ma 20 lat, najmłodsza wnuczka ma lat 13. Widywałem tę wnuczkę czasem w kaplicy i zgodnie z opowieścią pani Jadwigi, udało się jej nauczyć wierszyka "garbatej Ani"... to chyba wszystko, co mogła zrobić. Pani Jadwiga jest w kapliczce prawie co dzień, a dzieci i wnuki rozpłyną się w falach Donbasu.


Czekaj panie ogrodniku.
Co ty wieziesz na koniku?
Nic nie powiem, mój jedyny
W tym jabłuszko, w tym malina.
A dla kogo? Dla tej pani,
Co ciekawych dzieci gania.
A dlaczego ich nie chwali?
Bo to brzydko, kiedy mali.
Wypytywać się nie trzeba
A to co im, co do tego.
A któż pyta a ty duszko
Ale za to masz jabłuszko.

2. WANDA ŁYSZAK-RUDZIEWICZ

Na jesień 2003 r. pogoda była świetna. Makiejewka wyglądała w Centrum nie gorzej niż jakieś koreańskie miasteczko średniej wielkości jakich wiele widziałem rok wcześniej. Parafia przypominała mi troszkę japońskie katolickie wspólnoty. Tam również wiele starszych osób a ilość parafian parę dziesiątków osób i wielkość kaplicy mówiły jawnie o tym, że znowu jestem na misjach.

Posesję ochraniała duża młoda owczarka, w ogrodzie wisiał zielony winogron, w głębi - niedokończona kamienna pieczara. Pies rzucał się z radością na wszystkich parafian, więc trzeba go było przywiązywać do ławki albo zamykać w garażu.

Babcia Wanda, która zawsze przychodziła pierwsza, poprosiła kłębek sierści, by "zaleczyć nogę". Jakiś inny pies pogryzł ją w drodze do kościoła. Krew ciekła strumieniem, ale jej to nie przestraszyło. Jeszcze kilka dni chodziła bez bandażu, posypując ranę popiołem z sierści owczarki. Taki sobie niewinny zabobon. Miałem czas, by się do tego i innych dziwactw przyzwyczaić. Moje inne parafianki, wszystkie w podobnym stopniu święte i zabobonne, strofowały wciąż Wandę, że nie daje księdzu spać. Msza święta o 9.00, a ona w kościele o 7.00 rano. Mnie się to jednak od razu spodobało. Wanda robi obchód podwórka, pozmywa naczynia, pozmiata liście jesienią, zimą - śnieg, choć ciągle bolą ją ręce i nogi, chociaż powiada, że czas umierać albo wracać na Białoruś czy jechać do Polski. Wiadomo, że tego się nie stanie, bo jak na razie jest potrzebna w parafii i żaden ksiądz jej nie wypuści. Ona jest maskotką, logo czy inaczej "brand'em" naszej parafii.

Jej ojczyzna - to okolice miasteczka Traby zdaje się grodzieńskie województwo, skończyła trzy klasy polskiej szkoły i dzięki temu swobodnie czyta stare modlitewniki każdy dzień po kilka razy, także w czasie mszy świętej, bo i tak niczego nie słyszy. Pochodzi z chutoru Rozakiele w rejonie Juraciszki. Najbliższy kościół był w odległych o 3 km Surwiliszkach. Gdy zabrano stamtąd kapłana uczęszczali do odległych o 6 km Trab.

Oboje rodzice przeżyli po 70 lat. Tato Jan Rudziewicz był osiem lat starszy od małżonki Emilii z domu Mackiewiczowej. Jej tato spędził w młodości kilka lat w USA, bo tam wyjechało jego starsze rodzeństwo. Wrócił jednak, bo nie mógł przywyknąć do tamtego klimatu. Służył w armii carskiej a potem polskim wojsku. Był ranny w płuca więc miał państwową zapomogę. Żył na dużej 50- hektarowej fermie, miał też swój las, kochającą żonę, z którą nigdy się nie kłócił i kilkoro dzieci. Po wojnie ta sielanka się skończyła.

Zamknięto polską szkołę, skolektywizowano wieś. Część ludzi wyjechała do Polski, część, zwłaszcza bogatszych wywieziono na Sybir. Rodzina Wandy też miała być wywieziona i nawet aresztowano jedną z sióstr. Okazało się jednak, że w czasie wojny sowieccy partyzanci kilkakroć korzystali ze schronienia w tym domostwie i obiecywali, że po wojnie im wynagrodzą. Trudno w to dziś uwierzyć a jednak...dotrzymali słowa.

Miała sześcioro rodzeństwa. Cztery siostry i dwu braci. Jedna z sióstr Wandy Marysia wyjechała do Polski, brat Piotr do Kazachstanu, inna siostra Stasia do Makiejewki na Ukrainę. Najstarsza Jania i najmłodsza Mela pozostały na Białorusi. Z jej opowieści trudno ułożyć jakąś spójną historię. Wiadomo, że bardzo długo opiekowała się chorą mamą. O jej rękę starał się polski żołnierz, ale nic z tego nie wyszło. Jedna z sióstr, Stasia, młodo zmarła, zostawiwszy kilkoro dzieci. Wandzie podpowiadali, by wyszła za mąż za wdowca, by się zlitowała nad sierotami. Ona tak zrobiła. Przyjechała na Donbas wychowywać przybrane córki z wdowcem po siostrze Stanisławie. Czasami żartem powtarza stare polskie powiedzonko: "Uspokoję moje serce Gdy staniemy przed kobiercem..." Twierdzi jednak, ze wyszła za mąż z niechęcią i pod naciskiem krewnych. Mając 38 lat, urodziła jedynego syna, którego w czasach Andropowa zamordowała milicja. Genadij miał 27 lat, prawie 2 metry wzrostu, grał na gitarze, był późnym, ale kochanym dzieckiem. Jego tato opłakiwał go kilka miesięcy, a potem zmarł z goryczy. Wanda żyje, ale w jej zachowaniu jest trwały ślad. Nie da się ukryć, że ona też za nim tęskni. Księża, którzy pracując w Makiejewce, jak sądzę, są dla niej surogatem straconego syna, więc przychodzi aby im pomagać i o nich troszczyć się. Czasami do nich się skarży na swoje choroby, a kiedy oni chorują, uważnie się za nich modli.

Czasami się zdaje, że Wanda jest dziwna, że do niej powoli dociera rzeczywistość, ale gdy się ją o coś poprosi, to nie odmówi, bo tak jej nauczono w dzieciństwie. Wanda ma 80 lat i pogodną twarz. Przyniosła na moją prośbę kilka starych zdjęć. Zagubiła zdjęcie taty, ale jej babcia, siostry i niedoszły mąż patrzą na mnie z perspektywy lat, potwierdzając jej staż, że tamten dawny polski świat był piękny, dobry i pobożny. Ona te cechy przywiozła z Grodzieńszczyzny i podarowała dla Donbasu, dla naszej małej kapliczki i bez niej trudno wyobrazić sobie poranną mszę św. Szkoda tylko, że nie udało się jej tutaj przyprowadzić swych przybranych dzieci. Im dłużej znam Wandę tym bardziej mnie ona zadziwia. Ostatnio wyrecytowała mi ni stąd ni zowąd jeszcze dwa ciekawe wierszyki nieznanego autorstwa i pochodzenia. Zapewne zapamiętała je ze szkoły:


U Kisiela konik biały
Do Panienek jedzie śmiały
Kisiel konia nie żałuje,
Tylko co dzień maszeruje...

Wanda twierdzi, że wszystko zapomina ilustrując ciekawym i humorystycznym tekstem:


Pili wódkę pili
Aż nieszpory opuścili
I nieszpory nie w pamięci
Kiedy wódka głowę kręci.

Wygląda na to, że ma lepszą pamięć niż samej się zdawało

3. JÓZEFA SYTNIK-PLESKACZ

Parafianie nazwali Józię Rzecznikiem Prasowym. Ona lubi być koło księdza, pucuje mu buty, myje samochód. Jak trzeba, popilnuje kościół. Lubi pokrzyczeć na bezdomne dzieci, a mimo to karmi je, bo tak trzeba. Jest pyskata i kapryśna i choć los jej nie oszczędzał, to tryska humorem i sypie wierszami jak z rękawa.

Oboje rodzice zginęli w czasie represji w latach 30-tych. Wychowywała ją babcia w obwodzie chmielnickim. Pamięta dobrze głodomór, choć była wtedy maleńka. Z dzieciństwa pamięta dużo polskich kolęd i ukraińskich "szczedriwok". Oto niektóre z nich:


Szczedryj, szczedryj, szczedrywoczka
Zalitała łastivoczka
Jak naczała zalitaty
Gospodarja razbudżaty
Wstawaj Pane Gospodare
Podyvysja do towaru
Na ubori dwi korowi
Oni majuc' po byczkowi
A ty byczki nechoroszi
Jak wyrostuc' buduc' hroszi
A ty hroszi ne połowa
Tam hozjajka czernobrowa.

Kolędnicy rozpoczynali swoja misje takimi mniej więcej słowami: A vy koljadniczki, majete ruczki, poskidajte szapoczki i skazyc': DAJ Boże! A oto tradycyjna piosenka na Chrzest Pański, który na Ukrainie świętuje się dokładnie tak samo uroczyście jak i Boże narodzenie:


Oj na rici na Hardanie
Svjaciat' wodu na tri rania
Hardan wodu razlivaje
Pid nym liod sja załamaje
Bat'ko konia napuwaje,
Ne ma komu daty znaty
Szczoby iszły rjatuvaty,
A Baten'ku czyje czuje,
Vże ide, uże rjatuje,
A konika za vuzdeczku,
A Mykolu za ruczeczku...

Oj na rzeczce, na Jordanie
Święcą wodę, trzecia z rana,
Jordan wody swe rozlewa
Pod wodami lód pęka
Ojciec poi swego konia
Nie ma komu go zawołać
Aby przybiegł i ratował
Ale tato bardzo czujny
Szybko biegnie, Już ratuje...
Wpierw konika za uzdeczka
Mikołajka za rączeczkę...

Dla "dziadka Mroza" opowiadała kiedyś wierszyk, z takimi słowami:


"U nas pyszny ubrannia wyszyty soroczki
Wsi my Stalina syny, stalinowy doczki."

"Mamy piękne ubrania, a na bluzkach hafty
Wszyscyśmy córki Stalina i Stalina dziatki".

Inny jej tragikomiczny wierszyk brzmi:


"Kamień na kamień, kirpicz na kirpicz
Umier nasz Lenin Władimir Iljicz
Miortwoje tieło leżyt na stole,
Grustno raboczim, grustno i mnie"

"Kamień na kamień, cegła na cegłę,
zmarł nasz wódz Władimir Lenin.
Chłodny nieboszczyk leży na stole,
smucą się ludzie, smutno i mnie."

Przy pracy pani Józia bez skrępowania opowiada: "Jestem krowa, jestem byk, jestem baba i mużyk". Jej mąż - górnik Antoni był dla niej surowy. Zgodnie z dewizą wykonywała ona męski zawód tynkarza i malarza, stąd jej wielka aktywność na naszej parafialnej budowie. Większość tynków i malowanie wzięła na siebie. Przy pracy lubi śpiewać albo recytować, dzięki temu mogłem ją troszkę lepiej poznać. Mieszka w Makiejewce na "skrzyżowaniu butowskim" (od słowa "but" czyli kamień polny), niedaleko kopalni Bażanowa. Ma trzy córki i wielu wnuków. Dwie pozostały w Makiejewce, a trzecia w obwodzie kaliningradzkim w Rosji. Udało się pani Józi doprowadzić jedną z córek do katolickiego ślubu. Do kaplicy niestety chodzi sama i jak większość moich parafianek sama nie bardzo wierzy, że ktoś z córek lub wnuków zajmie jej miejsce w kościele.

Tak naprawdę chciałbym się mylić. Niech ten artykuł będzie apelem do ich sumienia. Pani Józia ma 75 lat, ale jak większość moich parafianek, przychodząc do kościoła, staje się młoda jak szkolny podlotek i inaczej, jak "dziewczynka", o niej nie powiesz. Taki sobie kościelny sekret "eliksir młodości". Gdy ja prosiłem o fotografie rodziców dla tej opowieści, zirytowała się: "a skąd ja ci wezmę, oni tak szybko umarli, że ich nie pamiętam"... tym niemniej znalazła jedną jedyną fotografie mamy i przyniosła w wielkiej tajemnicy i z radością, że kogoś to może ciekawić.

Jej życie w kościele to naprawdę druga młodość. W trakcie redakcji tekstu zdarzyło się kilka nieoczekiwanych dla nas parafian i rodziny historii. Wiosną 2006 roku zapewniono nas, że Polskę odwiedzi Benedykt XVI, że przy tej okazji kilka autokarów z naszej Charkowsko-Zaporoskiej diecezji pojedzie do Częstochowy z pielgrzymką dziękczynienia za Nawiedzenie Kopii Cudownego Obrazu z Częstochowy. Agitowałem wszystkich parafian a zwłaszcza starsze osoby, by choć raz w życiu z tej okazji odwiedziły ojczyznę przodków. Pani Józia była w grupie posłusznych parafianek. Jako jedna z pierwszych załatwiła sobie zagraniczny paszport. Nie odstępowała jak zwykle na krok ks. Ryszarda, który poprowadził grupę pielgrzymów z Donbasu i dopiero we Lwowie na powrotnej drodze zagubiła się nieco. Na ten temat było wiele żartów lecz wszystko zakończyło się szczęśliwie. W Adwencie po moim powrocie z Chin pani Józia aktywnie pomagała przy remoncie plebanii. Pewnego razu pozostała nawet na noc, by pokoik na poddaszu jaki latem skonstruowali dla mnie greko-katolicy był gotowy na Boże Narodzenie. Rzeczywiście, na nocnym wigilijnym czuwaniu pozostały trzy starsze parafianki. Nocowały na dole a ja po raz pierwszy odpocząłem "na strychu".

W oktawie Pani Józia była co dzień w kościele ale bez humoru, w piątek 29 grudnia zadzwoniła do mnie je starsza córka pytając czy czasem znowu nie było jakiejś ciężkiej pracy w parafii. Mówiła przez łzy i złe przeczucia się spełniły. Józefa zmarła. Na Sylwestra mieliśmy najbardziej uroczysty pogrzeb w historii wspólnoty. W tych okolicach Ukrainy rzadko się zdarza by rodzina przywoziła ciało do kościoła. Tym razem tak było. Dla większości parafian, którzy odwiedzili kościółek w ostatnią niedzielę 2006 roku widok trumny i Józefy zaszokował na długo. Ja też byłem nie swój. Lepiej wypadło spotkanie na 9-ty dzień po śmierci Józi. Wielu parafian pozostało po Mszy świętej na wspólny posiłek. Miedzy nami i dziećmi Józefy a także wnukami zawiązała się nić sympatii jakiej wcześniej nie było. Ustaliliśmy zgodnie, Ze choć nie ma już w domu gospodyni tradycyjna kolęda się odbędzie. Owszem odbyła się, to był czwartek przed Gromniczną, Ostatni dzień styczniowy. Wyjątkowo tego dnia było mroźno na tyle, że mój samochód na łysych oponach nie mógł się oderwać od śliskiego podwórka. Jechałem miejskim mikrobusem, wysiadłszy na podwórko zauważyłem jak trzeszczą konary drzew od wichury.

Mieszkanie odmieniło się nie do poznania. Józia żyła skromnie, zwyczajnie nawet biednie. Często przeciekał dach. Na balkonie były dziury na skroś i wydmuchiwały świeże powietrze z domu. Jej to nie przeszkadzało. Teraz w domu są nowe bogate sprzęty. Autonomiczne ogrzewanie, plastykowe rury. Łazienka i kuchnia po remoncie wyglądają obecnie tak jak mieszkanka w Polsce jedynie pokój stołowy i dwa sypialne wymagają prac wykończeniowych. Widać wszędzie "szpachlówkę" naniesioną na tynk zamaszystymi pociągnięciami Józi. Przekonałem się naocznie jak pracowite były jej ostatnie dni. Spotkanie wypadło serdecznie bez udawania. Była wnuczka Wika z mężem Romanem i jej mama z mężem. Okazało się, że ten zadziorny dla Józi człowiek wspominał ją tylko dobrymi słowami nie skrywając, że była dla niego ostra. Opowiedział mi tez pewne ciekawe fakty z życia Makiejewki a zwłaszcza jej "patriarchy" hrabiego Iłowajskiego, który wychował pięcioro dzieci i na cześć dziatek nazwał pięć wzniesiony przez siebie kopalń. Ta w pobliżu naszej kaplicy na ulicy Kapitalnej miała imię córki Kapitaliny. Nareszcie zrozumiałem dlaczego ludzie tak nazywają ten rejon. Inna w stronę osiedla Zielonego dzisiaj Lenina dawniej nazywała się Iwan na cześć syna. Hrabia nie uciekł za granicę po Rewolucji. Żył długo i biednie. Kochał Makiejewkę i lubił wędrować po jej ulicach w starych stylowych butach i garniturze.

Kolęda trwała dobre trzy godziny. Nie śpieszyłem się. Tego dnia nie miałem nic innego do roboty. Oni jak się okazało zaplanowali przez 40 dni nie trwożyć Józi więc nikt w tym czasie ani nie mieszkał ani nie pracował. Ktoś powie zabobon. Ja to odebrałem jako swego rodzaju bojaźń bożą i szacunek do zmarłej. Wyszliśmy razem grubo po dziewiątej i ostatnim mikrobusem dojechaliśmy do centrum. Ja miałem 5 minut drogi pieszo. Oni jechali na Kapitalną. Wzięli taksówkę. Rozstaliśmy się po przyjacielsku. Umówiliśmy się, ze najlepszym sposobem uczczenia zmarłej będzie jeśli rodzina przyjdzie w marcu do kaplicy na jej imieniny. Wnuczka Wiktoria, która od pewnego czasu zamieszkała z Józią ma chęć, bym wkrótce udzielił jej ślubu kościelnego tak jak i jej rodzicom, kto wie może na kolejnej kolędzie, jeśli dożyjemy... Józia była upartą kobietą i widać jak tam z nieba prowadzi swe dzieci do kaplicy!

4. NINELLI BENIAMINOWA

Pani Ninelli mieszka w Makiejewce na ulicy Nadieżdy Krupskiej z kotem i psem. Jest to dzielnica domków jednorodzinnych blisko Teatru Młodzieżowego Widza (TJUZ) i linii tramwajowej. Poczta Główna i Czerwony, czyli główny Bazar są też w pobliżu, toteż księża w przeszłości rozważali pomysł, by od niej wykupić posesję i urządzić tam parafię.

Ninelli z ormianką Dżuliettą

Jest Assyryjką, mieszka w skrajnej biedzie ale i tym potrafi się dzielić ze mną, bo jak powiada przypominam jej zmarłego syna i wiekiem i wyglądem. Jej stary gruziński paszport od trzech lat już nie jest ważny. Na nowy paszport ukraiński zabrakło jej pieniędzy. Jest więc osobą bez przynależności państwowej. Jej przodkowie mieszkali w Iraku a rodzice w stolicy Gruzji Tbilisi. Dwaj starsi bracia wyjechali do Moskwy szukać szczęścia. Najstarszy Ardo jest reżyserem w cyrku. Średni Albert, zwykłym listonoszem. W Tbilisi pozostała tylko średnia siostra.

Ninelli była najmłodsza. Urodziła się w 1934 roku w jednopokojowym mieszkaniu. Było głodno i chłodno choć Tbilisi to strefa ciepłego klimatu. Zimą jednak brakowało drew, by rozpalić w piecu i troszeczkę się ogrzać. Tata Georgij był malarzem. Lubił wypić. Mama Szakar, była dla dzieci dobra. To była religijna osoba, bo różańca nie wypuszczała z rąk. W domu było mnóstwo starych modlitewników, ale do kościoła się raczej nie chodziło, takie były sowieckie, stalinowskie czasy.

Ninelli

W domu panowała dyscyplina. Ninelli nie może dokładnie określić, jakby się wahała czy warto mówić prawdę, czy chrzczono ją w kościele, w domu czy może w Prawosławnej cerkwi. Po chwili jednak, zawstydzona pytaniem wyznaje, że pamięta jak mając 10 lat została ochrzczona w Tbiliskim kościele na Plechanowa.

W tymże kościele zapoznała swego męża. Przyjechał on do sanatorium w Cchaltube. Spotkawszy krewnych w Tbilisi wyznał, że choć sam pochodzi z bogatej rodziny ukraińskich Asyryjczyków to chętnie by poślubił biedną i pracowitą dziewczynę z Gruzji. Krewniacy poradzili mu zapoznać się z Ninelli. Mąż miał na imię Szmuil. Jego krewniacy urządzili zaręczyny. Zarżnięto barana, był suty posiłek a potem do Makiejewki.

Sasza, syn Ninelli

To był 1957 rok. Początek był niezły ale bogaty małżonek był miękki, lekko i często zdradzał Ninelli. Urodził się chłopiec i gdy dziecku było 5 lat, wypędził oboje ze swego domu. Ich małżeństwo przetrwało zaledwie 8 lat. Przez te lata Ninelli sprzedawała książki niedaleko Urzędu Miejskiego. Po czterech latach rozłąki z ojcem syn powrócił na Ukrainę. Uczył się słabo, ojciec mało się o niego troszczył. Sasza mawiał: "U ojca swoja kompania i ja tez mam swoją". Korespondowali z mamą a na wakacje syn ją odwiedzał. Po ukończeniu szkoły zajął się boksem. Podejrzana kompania doprowadziła go na drogę przestępstwa. Trafił do więzienia. Po wyjściu podobnie jak tato, miał powodzenie u kobiet, ale z żadną nie związał się na stałe.

Choć Ninelli to skrywa wiem od parafian, że został skatowany z powodu narkotyków. Pękła mu wątroba i na skutek tego przedwcześnie zmarł. Widziałem kiedyś w domu u Ninelli żebraka, który był przyjacielem Saszy i nawet mistrzem Ukrainy w boksie. Teraz chodzi po mieście pijany i głodny. Ninelli nie krępuje się takich znajomości, bo sama nierzadko prosi o wsparcie.

Znają ją wszyscy handlarze na bazarze. Znają ją również pastorzy z Doniecka i Makiejewki. Czasami proszę ją, by podyżurowała na plebanii, ugotowała coś dla biednych i sama podjadła. Robi to wszystko chętnie.

Rodzina Szmuila, męża Pani Ninelli. Malutki Szmuil trzyma babcie za reke

Większość parafian ma ja za chorą umysłowo. Według mnie jest to raczej depresja spowodowana losem i samotnością. Po 30 latach separacji wróciła do Makiejewki po śmierci męża. Przejęła jego dom i syna i tak do dziś sobie mieszka. Ma w domu kuchnie, 4-ro pokojowe mieszkanie, stylowe meble. W jednym z pokojów urządziła wystawę zdjęć i ubrań syna. To jest jakby kapliczka, w której ona stale wspomina zmarłego i gdy ja na kolędzie modlę się za jego duszę to ją to zawsze bardzo wzrusza.

Ninelli podyktowała mi kilka asyryjskich tekstów, które cytuje poniżej jako próbkę tego egzotycznego poniekąd dialektu, którym jak wiadomo posługiwał się też Pan Jezus:


Czu leleli la czy tha
Bił ma li tra tu than
Harbe spalen al. De ze tah
Al. De gnetet szim szane
Biuta bi to ja hlyta

Całą noc nie spałem
Dniem nie mam spokoju
Czekam by cię spotkać
Aż do Zachodu słońca
Miłość przezwycięży

5. LUSIA PRYTUŁA

Na ulicy Rebfakowskiej równoległej do głównej magistrali miasta Makiejewki czyli ul. Lenina mieszka sobie dostatnio i cicho moja parafianka Lusia i jej mąż Anatol. Lusia odwiedza kaplicę co poniedziałek. Resztę tygodnia spędza na rynku. Targuje warzywami i często mi je przynosi. Jest moją najwierniejszą gosposią. Nie pytana przynosi mi ulubioną rzodkiewkę, cebulę, gotowane grzyby. Jest tego czasem tak dużo, że starcza na kilka dni. Zabiera wszystką moją odzież, bo jak powiada ma elektryczną maszynkę, która sama pierze.

Anatol i Lusia Pritula (Dziębak)

Kiedyś przysłała mi Olega, męża młodszej córki, by mi trochę pomógł na budowie. Pomógł bardzo dużo. Spędził tydzień czasu i zespawał cały metalowy karkas 8 metrowej dzwonnicy. Umocował również dwu metrowy krzyż. Tym sposobem nasza kapliczka jest widoczna na trasie Donieck-Rostów. Jeśli ktoś ma orli wzrok to wśród okolicznych dachów, kominów i anten może nas wypatrzyć. Lusia czyli Ludmiła jest niewysoka i okrągła na twarzy ale nie jest otyła. Miała operację żołądka i połowę jej usunięto. Uśmiech mimo, że jest sterana pracą i wiekiem z jej ust nie znika.

Wyrosła na Podolu w wiosce Turczyńce niedaleko Gródka Podolskiego. Jej tato miał na imię Alojzy i często na Ukrainie Wschodniej. Drażniono ją gdy wymawiano t imię a przecież tzw. "Ojcostwo" w rosyjskim języku funkcjonuje w życiu codziennym w takim samym znaczeniu jak polski zwrot: "proszę pani Ludmiły". Choć przedrzeźniano ją "Alojzowna" ona się nie gniewała. Do dziś jest dumna, że miała takiego nietypowego tatusia. Jej mama Mila rówieśniczka taty. Przeżyli prawie tyle samo lat. Tato zmarł później.

Lusia jest druga z czworga rodzeństwa. Najstarsza jest Emilia. Pracowała w rodzinnych Turczyńcach w kołchozie zbierając buraki cukrowe. Klapa bagażnika uderzyła ją w plecy tak mocno, że uszkodziła nerki i za jakiś czas źle leczona zmarła. Lusia ma też parkę bliźniaków, brata Józefa, który mieszka w Chmielnicku i siostrę Leonidę, która zamieszkała również w Makiejewce.

Mama Lusi była bardzo surowa i czasem biła swe dzieci. Tato "złota rączka" głównie zajmował się stolarką: piłował klocki na deski. Lusia powiada, że był bardzo sympatyczny, nie tylko z charakteru ale też z wyglądu. Nieśmiało dodaje, że jest do niego podobna. Tato był ranny na wojnie i odłamki kuli pozostawały w mięśniach ręki. Na starość gdy chorował zrobiono mu w rękę zastrzyk i igła natrafiła na zardzewiały odłamek powodując gangrenę i nagłą śmierć od zarażenia krwi. Lusia odwiedzała go w szpitalu potem wróciła do Makiejewki. Podróż trwała dobę i na miejscu zastał ją telegram o śmierci więc tego samego dnia jechała do Turczyńca z powrotem na pogrzeb.

Lusia Pritula z koleżanką

Starsza córka Ałła mieszka w Makiejewce i samotnie wychowuje syna Denisa. Nie widziałem go ale domyślam się, że jest już dorosły. Mąż Ałły miał chorobę alkoholową i na tym tle zmarł nagle. Pochodził z Białorusi i chciał udać się w rodzinne strony. W drodze dostał ataku białej gorączki. Udało mu się dojechać w rodzinne strony lecz do domu nie dotarł. Znajomi rozpoznali leżące w polu zwłoki.

Młodsza córka Ludmiła małżonka wspomnianego Olega konstruktora wieżyczki kościelnej tez miała zmartwienie z początku pożycia małżeńskiego. Oleg pracował w Hucie i pił bez ustanku. Pewnego dnia jednak wziął się w garść, zajął się biznesem i nie bierze od tej pory do ust żadnej trucizny. Pije dużo herbaty, je mało. Jego jedyny narkotyk to papierosy i praca. Domyślam się, że trzeci a kto wie może najważniejszy narkotyk to jego śliczna małżonka i dwoje chłopaków, których z pasją uczy pracować.

Oleg pochodzi z Baku, jest raczej rosyjskim metysem, kto wie czy nie ma w nim niemieckich genów. Jego rodzice w czasie pierestrojki emigrowali do Adygei w okolice Majkopu i Krasnodaru. Tam pośród pięknej kaukaskiej przyrody Oleg z rodziną odpoczywa latem.

6. CEZIA BISKUPSKA

Pani Cezia swego czasu odwiedzała kapliczkę codziennie. Od pewnego jednak czasu traci pamięć i apetyt. Z dawnej pysznej kobiety pozostał drżący szkielecik. Czasami poprzez sąsiadkę Wandę informuje mnie, że chciałaby się wypowiadać. Robi to chętnie i zawsze powtarza sakramentalne słowa: "Jak ja bardzo tęsknię do kościoła". Z powody choroby moja twarz się zmieniła, zapuściłem też długą brodę i pani Cezia nie rozpoznała mnie gdy byłem ostatnio na kolędzie. Mam jednak wrażenie, że gdybym się zjawił w dawnej postaci, tez by mnie nie poznała. Po prostu szybko traci pamięć. Jej życiorys poznałem głownie dzięki Pani Tamarze, małżonce jej bratanka, który się nią opiekuje.

Pani Cezia pochodzi ze wsi Tryski, rejon Antonin na Podolu. Jej rodzice to Bronisław i Anna Staszewska. Cezia jest najmłodsza spośród ośmiorga rodzeństwa. Tato zajmował się bydłem, mama wychowywała dzieci. Na Donbas Cezia trafiła po wojnie. Była urzędniczką w Hucie i na Kopalni. Długo wybierała sobie partnera i ponieważ była wybredna, pozostała panną. Nie lubiła mieć nikogo, żadnej władzy nad sobą. Lubiła wolność, podróże. Nie mając własnych dzieci, zajęła się wychowaniem kuzynów. Lubią ją za to do dzisiaj.

Traciła wiele pieniędzy by wesprzeć swoje starsze rodzeństwo. Bardzo przeżyła tragiczną śmierć kuzynki w katastrofie autobusowej. Uczyła się 7 lat w polskiej szkole. Ma kilka starych modlitewników. Jeden z nich nosi zawsze w kieszeni fartucha przy sobie.

Jej rodzice byli bardzo zgodni. Tato nazywał swą małżonkę "dytyna" czyli "dzieciątko". Mama bardzo cierpiała z powodu synów, którzy "ciężko pracowali u Pana".

Pierwsze ukraińskie słowo jakiego się nauczyła po wkroczeniu armii sowieckiej padło z ust pewnego pastucha. Było to przekleństwo, które ona powtórzyła w obecności taty. On jej spokojnie wytłumaczył, że warto się uczyć ukraińskiego ale trzeba wybierać bardziej kulturalne słowa.

Swego domu nie mieli, byli zbyt biedni. Wybudowali sobie dopiero w czasach sowieckich. Mama wpoiła Cezi miłość do żółtego sera. To ponoć nobilituje i tak do dziś ulubioną potrawą Cezi jest żółty ser.

Pamięta, że dzień zawsze zaczynał się od modlitwy, dopiero potem było śniadanie. Pamięta, że w czasach głodu jedzono ślimaki, tato nawet mocno spuchł z głodu. Cezia głodowała ale tych dziwnych potraw nie chciała nawet dotykać.

7. WANDA BONDAR

Pani Wanda mieszka po sąsiedzku z Marią Geniewicz, w sektorze domków jednorodzinnych na ulicy równoległej do bloków wzdłuż głównej ulicy miasta tzn. Lenina. Przeżyła pracowite życie na granicy obwodu magadańskiego i Jakucji. Tęskniła do mamy na Ukrainę więc powróciła. Obecnie tęskni za dziewiczą przyrodą Kołymy, gdzie pędziła młodość.

Urodziła się we wsi Łopatyce w rejonie Szargorodzkim, obwód winnicki. Jej tato Wiaczesław z zawodu weterynarz, był człowiekiem pobożnym ale chorowitym. Zmarł na skutek wylewu w wieku 46 lat. Mama Hanna była dojarką w kołchozie. Wanda jest jedynaczką i ma również syna jedynaka.

Jej pierwszy mąż był okrutny, więc uciekła od niego nie zabierając ze sobą niczego prócz dziecka. Brat mamy razem z córką Niną już dawno osiadł na Kołymie, więc Wanda udała się do nich. Na początku lat osiemdziesiątych zapoznała Anatola swego obecnego męża. Jest on dla niej dobry i zaradny choć również zagląda do kielicha. Ostatnio pracował w Makiejewce jako "security". Jest lojalny wobec kościoła choć nie uczęszcza na nabożeństwa.

Wiosną 2003 roku u nich w domu miał miejsce ślub kościelny jako skutek kolędowych rozmów. Mieszkają w dość obszernym domu razem z mamą, którą sprowadzili ze wsi. Mają ciekawą sąsiadkę baptystkę i prawosławną rodaczkę z Szargorodu.

Kolęda u Wandy zamienia się zwykle w przyjacielską pogawędkę, w której uczestniczą wymienione panie. Milo spotkać taką harmonię i przyjaźń ludzi o tak diametralnie różnych poglądach i wyznaniu. Mama Wandy opowiedziała mi co nieco o jej dzieciństwie. Ponoć była chorowita. Nie bardzo wiem co to za choroba, po rosyjsku nazywa się kir. Ostatnio na Ukrainie ta choroba powraca i zdarzają się epidemie nawet wśród studentów. Mam wrażenie, że to po prostu ospa.

Pierwszą pracę Wanda podjęła w miasteczku Stryżewka. Na Kołymie też była kucharką. Gdy ją zapytałem o najszczęśliwszy dzień życia to wyznała, że po latach włóczęgi po różnych barakach dostała nareszcie mieszkanie w bloku. Najstraszniejszy dzień był wtedy gdy syn Sasza zabłąkał się w tajdze. Z tej miejscowości gdzie mieszkali było 800 km do Magadana 400 km do Jakucka. Chłopiec wyjechał na motorowerze 40 km w głąb lasu, motocykl się zepsuł i całą dobę ciągnął go za sobą na pieszo.

Niedaleko tych osiedli gdzie pracowała Wanda były Gułagi, dokładnie takie jak w książkach Sołżenicyna.

Prawosławna przyjaciółka i sąsiadka Wandy jest do niej co nieco podobna. Obie mają solidną budowę i miły wyraz twarzy. Córka Olgi nadal mieszka na Syberii a dokładnie w Czelabińsku czyli na Uralu. Sąsiadka, baptystka, troszkę niezrównoważona i bardzo gadatliwa a także krytyczna wobec prawosławia kobieta. Opowiedziała mi co nieco o swoich przodkach i o uralskich starowiercach. Jej przodkowie pochodzą z orłowskiej guberni i w 1935 roku w ramach represji religijnych byli wywiezieni w okolice Tiumenia. Swoją gałąź religijną określa: "Baptyści od Marka", są ponoć jeszcze Baptyści od innych ewangelistów.

Miejscowych starowierców nazywano "Czełdony:. Wspólnota Czełdonów nie miała popa tylko "popadię". Ponoć odwiedzając ją otrzymała kiedyś cukierka. Pozwolono jej posiedzieć w kąciku na specjalnym taborecie przeznaczonym dla innowierców. Dano jej też kubek wody i on tez był specjalny, bo starowiercy są bardzo ostrożni. W kontaktach z ludźmi spoza swej wspólnoty. Ponoć Baptyści zachowywali się podobnie. Strząsali pył i myli przedmioty, których dotknęli się starowiercy. Tam na Syberii nauczyła się piec skowronki z przaśnego ciasta. Pierogi z rybą piecze się na kwaszonym cieście. Jest też ciasto o nazwie "Rastiagaj" z dwoma otworkami na końcach.

Wanda podyktowała mi dwa bożonarodzeniowe wiersze jaki dostała z rodzinnych stron na święta:


Maleńkij Jisusik na spyć ne drymaje
Swoimy rukamy weś swit obnimaje
I waszu hatynu i waszu rodynu
Hrystos sja rożdaje

Nehaj Nowyj rik
Perestupyć wam porih
Haj wam prynese u chatu
Szczaścia, radości bahato
Haj zdorowja pownyj mih
Pokłade wam na porih

8. MARIA GENIEWICZ LESZCZYK

Opowieść o Marii to dalszy ciąg i dopełnienie opowieści Ireny Mojsiejenko. Są to dwie siostry rodem z Białorusi z rejonu postawy, obwód Mołodeczno. Urodziły się jeszcze w wolnej Polsce w przedwojennych nie okrojonych przez Stalina granicach. Uczyły się w polskiej szkole. W czasie wojny przydarzył się z nią wypadek. Rodzice posłali ją rwać trawę do worka. Ona jednak wspięła się na wysokie drzewo, by zażartować z Ireny. Gdy ta przechodziła pod drzewem zaczęła "kukać". Irena powiedziała do niej: "Patrz kukułko, byś czasem nie spadla". I choć dziewczyna była wysportowana, to stało się tak jak Irena przewidziała. Upadła tak mocno na plecy, że trzeba było wołać o pomoc. Cioteczny brat z mamą donieśli ją do domu i za jakiś czas doszła ona do siebie.

Ten przypadek opisuje dość trafnie różnice charakteru dwu sióstr: Irena spokojna, zrównoważona, Maria nieobliczalna. Maria znalazła sobie męża o podobnym do swego charakterze i większość czasu spędziła opowiadając mi o nim. Dopiero pod koniec kolędy wyznała, że jej małżeństwo było spóźnione. Spotkała ją tragedia dużo wcześniej w 1950 tym roku, pierwszego października. Straciła tego dnia swego ulubionego chłopca, z którym była zaręczona. Miał na imię Czesław. Uczył się on w sąsiednim mieście Postawy na kierowcę. Obiecywał przyjeżdżać do niej w każdą sobotę. Pewnego jednak razu, tuż przed egzaminem ktoś znajomy zaprosił go na wesele. Nie znał tam nikogo więc siedział sobie spokojnie obok grającego na bajanie-harmoszce muzykanta. Jacyś chłopcy zawołali go , by wyszedł na korytarz i tam strasznie pobili. Lewe ucho było rozcięte aż do mózgu. Mama Czesława traktowała Marię jak córkę. Zabierała ją na wycieczki do Wilna. Młodszy brat Czesława Stanisław tez podkochiwał się w niej, lecz ona nie chciała znać nikogo, była w rozpaczy.

W tym czasie Maria jeździła na rowerze na wytwórnię torfu. W serce zakradła się myśl, by z tej nieszczęsnej wioski uciekać. Okazja nadarzyła się po siedmiu latach. Zabrał ją stamtąd pewien chłopiec, Wiktor, który wyrósł wprawdzie w Kijowie ale jego przodkowie pochodzili z wioski Karpowicze, również postawskiego rejonu. Był 5 lat starszy niż Maria. Wojnę spędził na przymusowych robotach w Niemczech a gdy wrócił popadł w złe towarzystwo za co trafił do więzienia. Tam udało mu się pewnego razu zabrać klucze "klawiszowi" i wypuścić na wolność dużą liczbę współtowarzyszy. Mały wyrok zamieniono mu na 10 lat więzienia. Wyszedłszy utracił prawo na pobyt w rodzinnym Kijowie.

Ojciec Wiktora był wysokim urzędnikiem, ale nie był w stanie wpłynąć na los syna. Poradził mu by ten wracał na Białoruś do krewniaków i tam założył rodzinę.

Mama Wiktora Ałma, z pochodzenia Łotyszka, prócz Wiktora wychowała jeszcze córkę inwalidkę. Kłopotów tej rodzinie los przysporzył niemało. Zdało się jednak, ze przez znajomość z Marią zły los się odwróci. Wiktor spotkał ja wkrótce po przybyciu na Białoruś na tańcach. Powiedział krewniakom ujrzawszy ją, że właśnie na niej się ożeni. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Maria poczuła nareszcie, że ten "miastowy" chłopiec, zabierze ją ze wsi do siebie. Pobrali się wkrótce. Otrzymali też ślub kościelny na Litwie w przygranicznej miejscowości Haluciszki.

Wiktor nie nadawał się do życia na wsi. Nie znal żadnych zawodów przydatnych w kołchozie, nie miał też potrzebnych nawyków. Z jego zachowań ciągle naśmiewali się wieśniacy. W tym czasie przyjaciółka Marii Stanisława wyjechała na Donbas i chwaliła, że jej się tam dobrze powodzi. Gdy się zjawili w Kijowie ojciec Wiktora był bardzo niezadowolony, że porzucili Białoruś. Mieszkali w Kijowie zaledwie jeden miesiąc i mimo wielu prób nie udało im się załatwić zameldowania. Udali się więc do Stanisławy na Donbas.

Irena Mojsejenko, Maria Giniewicz, Wanda (w Polsce), Wala(W Białorusi)

W tym też czasie Stanisława wyszła za mąż za Iwana Piesina. Wiktor odszukał bez trudu ich adres. Jakiś czas mieszkali u gościnnej przyjaciółki póki nie znaleźli pracy i mieszkania. Mieli ze sobą wiele klamotów. Maria była już 3 miesiąc w ciąży. Trzykrotnie zmieniali miejsce zamieszkania, aż nareszcie przydzielono im mieszkanie na prestiżowej ulicy Lenina w Makiejewce, niedaleko skrzyżowania Butowskiego. Był rok 1961. Maria sprowadziła do siebie Irenę a ta z kolei zabrała do siebie owdowiałą mamę.

Pierwsze dziecko córkę Walentynę Maria urodziła w 1958 roku. Po pięciu latach pojawił się syn Jurij. Maria tez zajmowała się wychowanie wnuczki Nataszy a obecnie wychowuje jej syna Lowę. Lowa jest moim parafianinem, jednym z najmłodszych.

Maria i Wiktor znaleźli sobie pracę na Hucie i tam pędzili cale życie. Maria straciła palec w trakcie praktyki a mąż wpadł w nałóg. Kochali się ale alkohol zamącił radość tej pary. Marzyli ciągle o powrocie do Kijowa. Po nagłej i jednoczesnej śmierci rodziców Wiktora państwo przejęło ich dom i marzenia by zamieszkać w Kijowie spaliły na panewce.

Syn Marii Jurij mój rówieśnik bardzo pomagał księdzu Ryszardowi przy spawaniu dekoracyjnego płotu wokół posesji parafialnej. Nawet przy budowie kaplicy dwa dni pracował ale za każdym razem był tak bardzo pijany, że straciłem ochotę go zapraszać. To krzyż który Maria znosi dzielnie. Cierpienie to jej życiowa specjalność. Pan Bóg udoskonala ją tym sposobem na iście świętego człowieczka.

9. IRENA LESZCZYK MOJSIEJENKO

Urodziła się w dzień Bożego Narodzenia. Pochodzi z Białorusi ze wsi Rudziewicze, rejon Postawy, dawny obwód Mołodeczno. Do kościoła Irena jeździła 7 km konno. Uczyła się katechizmu przed Pierwszą Komunią w zwykle dni tygodnia. Chodziła na te zajęcia pieszo do miejscowości Łuczaje. Rodzice byli pobożni. Każdego ranka tato śpiewał godzinki. Uroczyście obchodzono Boże Narodzenie, było nawet sianko, opłatek i kutia. Irena ukończyła dwie klasy polskiej szkoły podstawowej. Religii w szkole uczyła ją zakonnica. W klasie wisiał obraz Matki Bożej. Irena wspomina jak do pierwszej Komunii uszyto jej suknie, Chwali się, że kulawa krawcowa była najlepsza w okolicy. Wszystkie lekcje w szkole rozpoczynały się modlitwą.

Mama Marii i Ireny Leszczyk (Giniewicz-Mojsiejenko)

Rodzice byli rolnikami. Posiadali 7 ha ziemi, konia 2 krowy, 20 owiec. Trzymali też zawsze jedną świnię na Boże Narodzenia. Irena pomagała rodzicom wypasać owce. Cała wioska około 40 rodzin wyznaczała codzienne kogoś innego do pasienia stada. Dyżur wypadał mniej więcej raz na miesiąc.

Irena pamięta babcię Petronelkę i dziadka Tomasza. Rodzice taty. Pamięta też rodziców mamy: babcię Antoninę i dziadka Jakuba. Tato był długo na froncie i gdy stracono już nadzieje, pojawił się nagle. Miał na imię Wiktor był wysoki, chudy, nosił bródkę. Irena powiada, że był podobny do mnie.

Rodzice Ireny Wiktor i Genowefa, z prawej strony siostra Maria

Mama Genowefa była niewysoka i surowa. Kiedyś zostawiła Irenę w dom "pod kluczem" i wtedy Irena wybiła szybę w oknie. Dostało się jej od mamy za to. Tato jednak nic na to nie powiedział.

Irenę chorowała w dzieciństwie, bardzo ją bolała noga. Chodziła z trudem na czworakach. Mama zawiozła ją do wsi Wieratejka do znachora i on ją wyleczył. Teraz na starość dolegliwość powraca. Trapi ją również katarakta na oku. Jest chudziutka jak wiórek, biedna i samotna. Przepracowała całe życie jako tynkarz malarz na tym samym miejscu pracy z panią Józefą. Wtedy jeszcze nie wiedziały ze los złączy je w jednej parafii na emeryturze.

Na Donbas sprowadziła ją starsza siostra Maria, która wcześniej znalazła tu pracę. Ona to poznajomiła Irenę z Wiktorem przyszłym mężem, który był 3 lata od niej młodszy i to była główna przyczyna jej wahań. Wiktor był wykształcony, uczył się w Technikum jednak go nie ukończył. Pracował całe życie jako ślusarz. Nie mieli ślubu kościelnego choć Irenę o tym marzyła. Nie mieli również dzieci.

Mąż Ireny Leszczyk Mojsiejenko Wiktor z córką kuzynki

Irena chwali go, że był dobrym mężem. Rzucił palenie a z wódką nie potrafił się rozstać. 10 lat temu zmarł mając 62 lata, na skutek pobicia przez milicję. Stało się to na Boże Narodzenie. Spotkawszy go pijanego na ulicy razem z kuzynem Jurijem. Obu pobili. Jurija wyrzucili wcześniej i wyżył. Skatowanego milicja podrzuciła koło szpitala gdzie ten wkrótce zmarł.

10. DEONIZJA WERMINSKA KUCEMIR

Pani Deonizja, lub jak się tu mówi Dyzia. Pochodzi ze wsi Morozow. To jest rejon Duniewiecki na Podolu. Jej kolędowa opowieść to najobszerniejsza relacja spośród wszystkich zebranych przez mnie na kolędzie materiałów. Od niej też otrzymałem mnóstwo starożytnych zdjęć, prawdziwa kopalnia wspomnień.

Ojciec Piotra Kucemira, ktory ukrywał żydów w czasie wojny

Rodzinna wioska leży na granicy z Mołdawią i w rysach twarzy Dyzi wyczuć można przymieszkę kilku narodów. Przy pierwszym spotkaniu sądziłem, że jest Ormianką, inni mówią o niej, że Tatarka, tymczasem wnioskując z opowieści, wszyscy jej krewni to wierzący i praktykujący katolicy i szczerzy Polacy. Wystarczy popatrzeć na nazwiska i imiona jej przodków tak po mieczu jak i kądzieli.

Rodzinna wioska taty Zinków, winkowieckiego rejonu na Podolu. W tej wiosce Dyzia przyjęła chrzest jako 7-letnie dziecko, zaraz po wojnie. Babcia uszyła jej wtedy modną sukienkę.

Adam i Karolina Wróblewscy i babcia Deonizji Kucemir

Dziadka, który był świetnym specjalistą stolarzem i kowalem zamordowali Żydzi, bo stanowił dla nich konkurencję. Dziadek miał na imię Władysław, zmarł w 1919 roku. Ojciec Dyzi miał wtedy zaledwie 7 lat. Babcia Genowefa przeżyła 90 lat, wychowała jeszcze jednego syna Wiktora o 4 lata młodszego niż ojciec Dyzi...

Rodzice mamy Dyzi Adam i Karolina Wróblewscy mieli dwie córki: Winię i Anielę oraz syna Wiktora. Aniela to mama Dyzi. Dyzia miała trojkę braci: Włodka, Wilhelma i Feliksa. Włodek urodził się w 1935 roku. Wilhelm zmarł gdy miał zaledwie roczek. Feliks najmłodszy urodził się w 1948 roku.

O swoim tacie Dyzia opowiada, że dostał wyrok 2 lata za przechowywanie skóry zwierzęcej pod piecem. Wszyscy byli bosi, więc marzył, żeby z niej uszyć buty dla dzieci. Były to czasy gołodomoru i przymusowych, nieludzkich podatków. W tym samym czasie ich daleki krewny, ujrzawszy świąteczną dekorację z okazji jakiegoś sowieckiego święta, skrytykował w obecności kilkorga osób, że dekoracja jest nieładna i za to został zesłany na zawsze! Ojciec Dyzi z więzienia trafił na wojnę.

Opowieści Dyzi uzupełniał bardzo chętnie jej bezręki małżonek Pietro. Jak się domyślam, jest to jej drugi mąż i zapewne są razem nie tak długo, ale pochodzą z tych samych okolic i znają wzajemnie swoich krewnych i ich losy. Pietro był metalurgiem stąd pamięta stary makiejewski kościół, który mieścił się na terenie huty. Pracował tam dawno temu i właśnie tam stracił rękę. Kiedy miał 12 lat, jego tato odszedł na front. Zginął niedaleko Charkowa i nie widzieli się już nigdy więcej.

Mama w międzyczasie wyjechała na Daleki Wschód. Mieszkała w okolicach Ussuryjska nad jeziorem Hanka. Tam też zapewne stworzyła nową rodzinę. Piotra razem z bratem wychowywał dziadek, który dożył 96 lat.

Dziadek w czasie wojny przyjął do swojego domu dziewczynkę żydówkę Ludmiłę Ferdman Korenblit. Ponoć była bardzo ładna i dziadek sobie wymyślił, że ją po wojnie wyda za wnuka. Ukrywać było nielekko, bo Niemcy dawali duże nagrody za każdego znalezionego Żyda. Była to znaczna pokusa dla głodujących Ukraińców. Potem jednak zaczęto grozić wyrokiem każdemu kto ukrywał ich. Dziadek sąsiadom tłumaczył, że to kuzynka z drugiej wsi, ale bał się bardzo.

Po wojnie Ludmiła ukończyła studia prawnicze, wyjechała do USA i wystarała się dla Piotra o tytuł "Sprawiedliwy wśród narodów". Ma swoje drzewko imienne w parku "Jad Vashem". Do dziś korespondują i Piotr, któremu z babcią Dyzią nie zawsze się układa, szantażuje ją, że ucieknie do USA albo do Izraela, bo mu tam Ludmiła obiecuje lekkie życie.

Stoją od strony lewej Piotr i Deonizja Kucemir, siedzą z prawa Iwan i Aniela Wermińscy

W tym domu mogłem podziwiać stare 200 letnie kantyczki polskie i jeszcze starszą, tłustą i pożółkłą biblię Jakuba Wujka. Ta rodzina wielokroć okazywała mi liczne usługi, nie sądziłem jednak przychodząc na kolędę, że rozmowa będzie tak ciekawa i tak długa.

Wspomniany w tekście brat Dyzi Feliks, to również mój parafianin. Przez długie lata żył jakby na marginesie parafii. Wiedząc o jej istnieniu nie decydował się przestąpić jej progów. Był zawsze postacią publiczną a kościół to sfera jego prywatności. Jako redaktor główny jednej z miejscowych gazet obawiał się zapewne uszczypliwych komentarzy tak ze strony parafian jak i swych podwładnych dziennikarzy. Wyznał jednak na kolędzie, że wierzył zawsze temu co wyznawali rodzice i katolikiem nigdy być nie przestał. Żył on w dziwnych czasach i one odbiły na nim niewątpliwie swoje piętno.

Z prawej strony stoi mama Deonizji Kucemir (Werminskiej), siedzą z prawa Ojciec z Deonizją na rękach, Babcia Genowefa i starszy brat Włodzimierz

Feliks wychował na Donbasie syna Jarosława i córkę której imienia nie pamiętam. Gdy byłem u nich kilka lat temu po raz pierwszy Jarosław i jego siostra nie mieli jeszcze planów małżeńskich z czasem oboje znaleźli sobie partnerów. Ich wielki dom stał się nagle ciasny. Wielkim osobistym sukcesem pani Dyzi i moim był fakt, ze Feliks poprosił o ślub kościelny co dokonało się w trakcie kolędy. Otworzył on sobie tym sposobem drogę do spowiedzi i komunii świętej, które w miarę uroczyście odbywały się już w naszej kaplicy.

11. LUDMIŁA DŻAFAROWA

Ludmiła jest córką pani Dyzi Kucemir z pierwszego jak sądzę małżeństwa. Pokazując mi rodzinne zdjęcia natknęła się na fotografię ojca, o którym wyznała, że jest Baptystą i mieszka od dawna w USA.

O swoim zamążpójściu za muzułmanina Rabiła opowiedziała z humorem i szczegółowo. Ponoć spodobała mu się z pierwszego wejrzenia i jego pytanie, które zadał zdaje się w autobusie było: "powiedz dziewczyno gdzie mieszkasz"? Rabił jest bardzo przywiązany do ojczystej Azerskiej kultury i wiary. Ze zdawkowo wymienionych zdań wywnioskowałem, że pamięta szczegółowo wszystkie zdarzenia związane z odzyskaniem niepodległości. Posiada w domu Koran, kontaktuje się z nieliczną ale spójną i bratnią diasporą azerbejdżańską. Bywa na ślubach i pogrzebach rodaków, dla córki wyszukał męża w tym środowisku, lecząc młodego syna Ramila zwracał się o wsparcie co rodaków i ci pomogli opłacić drogą operację serca, która odbyła się w Kijowie. Choć wygląda na człowieka wykształconego i rozsądnego to jednak wbrew przepisom Koranu wypija alkohol.

Średni syn Rustam był swego czasu bardzo aktywnym parafianinem. Bywal na szkole ewangelizacji w Dnieprodzierżyńsku, na spotkaniu młodzieży z papieżem w Koln i spędzał każdą wolną chwilę w kaplicy. Był bardzo zakochany w pewnej tatarskiej dziewczynie Dinarze, którą ze mną zapoznał i spowodował jej nawrócenie. Gorący, kaukaski temperament spowodował jednak, że Rustam nie dał rady wytrzymać w narzeczeństwie. Niewytrwały również w nauce przysporzył łez mamie i nerwów ojcu.

Czasami pojawia się na wieczorne rozmowy, by usłyszeć ode mnie opinię o tym co sądzę o jego kolejnych dziewczynach, lecz wyczuwa pewnie co mu mogę powiedzieć i zjawia się coraz rzadziej. Jego kolejne wybranki serca, są zawsze mniej lub bardziej od niego starsze, więc nasunęła mi się myśl, że podświadomie, jedyną jego miłością pozostaje mama więc poszukuje ideału kobiety, który by mu ją przypominał z wyglądu, charakteru czy przynajmniej wiekiem.

Rabił i Rustam pracują jako elektrycy. Ojciec pomaga synowi jak umie. Ludmiła ma żyłkę do drobnego biznesu. Swego czasu jeździła do odległego Charkowa zaopatrywać się w drobne towary, które następnie opłacani przez nią sprzedawcy realizowali na miejscowym rynku. Bywało, ze sprzedawała również sama, dzięki czemu rodzina żyje dostatnio choć bez przepychu.

Wszystkie troje dzieci były ochrzczone pod nieobecność ojca, który choć toleruje katolickie wyznanie swych bliskich daleki jest od entuzjazmu i pewnie by wolał by dzieci wybrały islam. Zapewne w tym celu dokonał obrzezania swych synów. Rabił reaguje na symbolikę chrześcijańską niezbyt cierpliwie. Drażnią go krzyże w domu i to, że Ludmiła z dziećmi jest często w kościele. Wygląda jednak na to, że przywyka, bo ostatnio sam wozi rodzinę do kaplicy i nawet zabiera z powrotem. Na urodzinach najmłodszego syna nawet posiedział z parafianami za jednym stołem co wszyscy przyjęli z radością.

W pewnym sensie stosunek Rabiła do katolicyzmu zmienił się dzięki ciężkiej chorobie Ludmiły i Ramila. Ona mocno ufa, że wiara jej pomoże uniknąć tragedii. Wyczuwam, że ta wiara przenika też w podświadomość kochającego mężą. Nikt nie marzy, że będzie on kiedyś katolikiem lecz wszyscy ze wzruszeniem obserwują jego przemianę i względną tolerancję.

Nasuwa się jeden jedyny wniosek, że ten twardy, surowy z oblicza i czasem nerwowy człowiek mięknie w obecności Ludmiły podobnie jak syn Rustam i gotów jest dla niej do wszelkich ustępstw. Przy okazji toleruje również kolędowe wizyty księży.

12. NATALIA CHOROSZYŁOWA

Natalia jest wnuczką Dyzi Kucemir i córką Ludmiły Dżafarowej. Mieszkają niedaleko dworca kolejowego na jednej klatce schodowej z mamą. Pierwszy małżonek Nataszy był dla niej okrutny. Miał na imię Kamil. Podarował jej miłego synka o baśniowym imieniu Ali. Podróżując mikrobusem w celach zarobkowych został zmiażdżony przez nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Kilka lat Natasza spędziła we wdowieństwie, aż nareszcie w 2005 roku napotkała Igora, swego rówieśnika-kolejarza. Igor na krótko przed zawarciem znajomości z Natalią przeżył podobny tak jak ona stres. Jego rodzony brat, nie zauważył wśród nocy nadjeżdżającego pociągu i został przezeń zgnieciony.

Oboje: Natalia i Igor mają tendencję do tycia i miękki bezkonfliktowy charakter. Jakiś czas przestałem widywać Nataszę w kościele i gdy nieoczekiwanie zjawiła się na rekolekcjach zrozumiałem, że coś się dzieje. Latem w trakcie budowy kaplicy Natasza wzięła dyżur na kuchni i dowiedziałem się, że wkrótce będzie ślub cywilny. W rozmowie z jej mamą Ludmiłą, dowiedziałem się, że Natasza jest w ciąży. Zaproponowałem odczekać ze ślubem kościelnym aż do chwili rozwiązania i w międzyczasie prosiłem, by uczęszczali na katechezy przedślubne. Stało się zupełnie inaczej. Ciąża spowodowała dziwną przemianę w Natalii, jakiej nikt nie oczekiwał. Krótko po ślubie wypędziła Igora i zgłosiła się w klinice aborcyjnej.

Cała rodzina przeżyła szok. Rustam młodszy brat Natalii przyjechał do mnie nocą z Igorem na długą rozmowę. Podobne rozmowy prowadziłem w dzień z mamą i babcią Nataszy. Nie miałem zbyt wielu szans, bo sama Natalia się nie pojawiała. Pamiętając jednak jej serdeczny stosunek do mnie, postanowiłem przekazać jej króciutki list na obrazku, który przedstawiał płaczącą Matkę Bożą Fatimską ze szczątkami niemowlęcia w dłoniach. Ten desperacki gest poskutkował. Dziecko urodziło się w styczniu a za pół roku w naszej kapliczce był niezwykły, pełen emocji chrzest. Bohaterami zdarzenia byli trzej Jarosławowie: chrzestnym był Jarosława, stryjeczny brat Natalii, chrzciłem ja siedząc, bo obłożnie chory i "na prochach"(zjadałem słoniowe dozy hormonów i sam byłem słoniowaty, bez sił by stać na nogach) a imię chłopięcia na chrzcie brzmiało tak samo jak chrzestnego i moje: Jarosław. Potem na kolędzie dowiedziałem się, że w urzędzie dziecko zapisano pod imieniem Rusłan. Mojej radości jednak i radości całej rodzinki nic nie jest w stanie zmącić.

13. EMILIA RYCZEWSKA-KAPRAN

Pani Mila pochodzi z wioski Korżowka z niemirowskiego rejonu w obwodzie winnickim. Podobnie jak Pani Dusia Montag, jakiś czas była gosposią na plebanii. Zdaje się w tym okresie, gdy proboszczem był ks. Ryszard i gdy do kaplicy tłumnie schodziły się bezdomne dzieci, by sobie pojeść troszeczkę.

Siostry Mila i Masza

Także w moich czasach zdarzało się, że potrzebowałem kogoś by przenocował w kaplicy, zwłaszcza gdy chorowałem. Nigdy nie odmawiała. Przez pół roku również nieodpłatnie sprzątała dom i kaplicę. Potem jednak odeszła, bo ktoś jej zrobił wymówkę, że sprząta niedokładnie. Zranił ją a ona mnie, bo ceremonialnie oddała klucze, tak jakbym to ja ją skrytykował albo robił wymówki. Zrozumiałem jedno, że kobieta jest nadwrażliwa. Takich osób na pozór bez skazy lecz jak to się tutaj mówi z "charakterem" niestety jest w parafii wiele.

Jej tato Walery urodził się w 1904 roku i przeżył 78 lat. Był cieślą. Jej mama Józefa Kańska urodziła się w 1908 roku i przeżyła 76 lat. Była ona gosposią domową. Wychowała trojkę dzieci. Najstarszy Wilhelm, zmarł tragicznie w wieku 28 lat. Zgniótł go kombajn. Zmarł w drodze do szpitala, osierocił dwie córki. Emilia ma jeszcze młodszego brata Wacława, który bardzo się przyjaźnił z księdzem Wiktorem. Często podróżowali razem samochodem w jego rodzinne strony.

Pani Mila i mąż Jurij

Kolejni kapłani wedle oceny Wacława nie mieli tych niezwykłych cech jakie on znajdował w zachowaniu i osobowości Wiktora, wiec za wyjątkiem dwu spotkań kolędowych i przypadkowej wizyty w nowej kaplicy, więcej go nie spotykałem. Robi wrażenie dobrego i statecznego mężczyzny. Bywał deputowanym w radzie miejskiej. Ma jednak skłonność do trwałego gniewu, więc jak to bywa na Ukrainie błędów czy pomyłek kapłańskich nie wybacza. Mam prawo podejrzewać, że podobnie jak jego siostrę ktoś anonimowy i jego zranił uszczypliwą uwagą, komentarzem czy po prostu niedostatkiem uwagi, pochwał.

Walery i Józefa Pyczewcy rodzice pani Mili 1927

Pani Emilia przepracowała pilnie w Hucie im. Kirowa jako wykonawca izolacji termicznej w różnego rodzaju pojemnikach. Mąż pani Mili w 1994 roku rozwiódł się, bo nie potrafiła dłużej znosić jego alkoholizmu. Zamieszkał w domu mamy, która właśnie zmarła. Do tego domu jak na melinę zaczęli ciągnąć inni alkoholicy i według opinii Pani Mili oni go zamordowali. Na ile zrozumiałem śledztwa nie było i sprawcy nie byli ukarani. Los alkoholików w tek kulturze, zwłaszcza gdy są samotni jest okrutny. Nie jest to jakiś szczególny przypadek niestety.

Małżeństwo to raczej było nieudane od początku. Mila była zawsze cicha, spokojna, sama nie szukała partnera. Podpowiedział jej o nim ktoś w pracy, czy to sąsiadka... To częsty sposób zawierania znajomości. Ślubu kościelnego oczywiście nie było, dziećmi Pan Bóg ich nie obdarzył.

Rodzice i rodzeństwo pani Mili 1956

Z dzieciństwa wspomina jako najstraszniejszy ten dzień kiedy szkolni koledzy bez powodu ją pobili. Mila choć prymuska straciła chęć, by chodzić do szkoły. Nikomu się nie przyznała o tym co się stało i rodzice nie mogli pojąc o co chodzi. Najszczęśliwszy dzień wedle Mili to narodziny Kuzyna. Nie mając swoich dzieci cieszy się krewniakiem.



ks. Jarosław Wiśniewski