Czerwono-gwardiejka to trzeci co do wielkości terytorium i największy co do liczby mieszkańców rejon Makiejewki. Mieści się tu tzw. MISI, prestiżowa uczelnia techniczna. Obok uczelni niewielka ale stylowa cerkiewka. Kilka protestanckich zborów miedzy innymi GRACE czyli po rosyjsku "Blagodat". Do tego zboru odeszła jedna katolicka rodzina...
Na osiedlu Kalininskim w szkole 37 mieści się jedno z licznych polskich towarzystw na Donbasie: Polonia. Tam również odbywają się lekcje języka polskiego trzy razy w tygodniu.
Na granicy z osiedlem "Wostocznym"(Wschodnie) mieści się malutki kościółek ormiański, w którym tez niegdyś udało mi się przeżyć wzruszającą kolędę.
W tej okolicy jest też szpital onkologiczny, w którym wyjątkowo w tym roku też kolędowałem na zaproszenie pewnego zdesperowanego pana.
W tej okolicy księża Chrystusowcy i nie tylko na początku lat 90-tych rozpoczynali swoją przygodę na Donbasie. Tutaj mieszkał ks. Jarosław Giżycki, tutaj była pierwsza kapliczka w prywatnym domu państwa Materyńskich.
1. LUDMIŁA HARNIK ŚLEPCZENKO
W rodzinie Ślepczenko wszyscy mają jakieś bliższe lub dalsze relacje z kościołem. Rodzice Ludmiły Jan i Anastazja pochodzą ze wsi Tartak, rejon Czeczelnik, obwód Winnica. Byli nie tylko sąsiadami lecz także ludźmi o wyśmienicie harmonijnych charakterach.
Jan zapoznał Anastazję w trakcie urlopu, gdy służył w wojsku w Moskwie. Był bardzo utalentowanym sportowcem. Grał w siatkę w reprezentacji wojskowej, podnosił wyczynowo niezwykle ciężkie "giry"(potężne odważniki), czym wielokroć zadziwiał publikę nie przygotowaną na to, by takie ciężary mógł podnosić na wygląd skromny i cherlawy chłopiec. Rzeczywiście cherlawy: miał astmę a w wieku około 50 lat wylew krwi do mózgu, który przykuł go na długo do łóżka i spowodował przedwczesną śmierć.
Odszedł z tego świata dobrze przygotowany. Księża z Doniecka i Makiejewki na przemian odwiedzali jego dom położony na granicy dwu miast i parafii. Otrzymał sakrament Chorych a po śmierci godny pogrzeb kościelny. Z zawodu był budowniczym i kierowcą.
Anastazja najpierw pracowała jako urzędniczka w Banku, w rodzinnym Tartaku. Po przyjeździe na Donbas objęła funkcję dezynfektora w Sanepidzie.
Kolęda u Ludmiły to każdy raz przygoda. Są wedle mych instrukcji jacyś niespodziani goście. Pierwsza kolęda jeśli dobrze pamiętam była w obecności kleryka Jana z Białorusi, druga w obecności sąsiadki, trzecia w obecności synowej i syna Saszy zaraz krótko po ich ślubie, ostatnio przyszedł brat Sergiej i jego małżonka. Kolędy na Czerwono-Gwardiejce tzn. na osiedlu na, którym mieszka Ludmiła wypadały zwykle w połowie stycznia. Tym razem odbyła się ona wyjątkowo wcześnie, bo na Nowy 2007 rok.
Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach Ludmiła na kolędzie wcieliła się w rolę przysłowiowej Marty. Większość czasu krzątała się na kuchni wnosząc coraz to bardziej wymyślne strawy. Owszem, zawsze na stole była przygotowana świeca, biblia i krzyż. W tym domu wyjątkowo prócz świecy pali się też podwieszone na trzech łańcuszkach niewielkie metalowe naczyńko z kadzidłem o miłym zapachu. W rolę Maryi Weszła Helena: Bratowa Ludmiły. Opowiedziała mi ona bardzo szczegółowo wiele rodzinnych historii i sekretów.
Okazuje się, że mama Ludmiły Anastazja ma talent do niespodzianek. Pięknie gotuje i stara się swoich bliskich czymś ciągle zaskakiwać. Robi to wszystko po to, by rodzina była zgodna i szczęśliwa. O Anastazji dowiedziałem się również, że do jej obowiązków należy też dezynfekcja kopalni. Wykonując te czynności, zapoznała się z górnikiem Wasylem, którego z kolei z czasem przedstawiła swej córce Ludmile. Inaczej mówiąc "wydobyła" dla córki męża aż spod ziemi!
Anastazja też ma kłopoty ze zdrowiem. Zachorowała na "zawał mózgu" i wtedy dzieci robiły co tylko możliwe, by ją wyratować z opresji.
Minęło wiele lat od śmierci Jana ale pamięć o nim żyje. Jan Miał sześcioro braci i jedną siostrę. Jeden z braci Michał zaginał na wojnie, lecz rodzina przechowuje legendę, że on żyje nadal gdzieś w Polsce. O Janie mówi się jeszcze, że mocno chorował w dzieciństwie. Lekarz nawet miał mu wypisać lekarstwo, którego aptekarz nie chciał sprzedać mamie Jana. Znali się dobrze, więc aptekarz zdradził jej sekret, że dane lekarstwo zdesperowani lekarze sowieccy wypisywali nie po to, by dziecko wyzdrowiało lecz na odwrót "by się nie męczyło", czyli wcześniej zmarło. Okazuje się, że "etyka" sowieckich lekarzy niejednokrotnie uciekała się i nadal ucieka do takich środków w celu "oczyszczenia szpitali" od ludzi nieuleczalnie chorych. Opinia chorego czy rodziny nie ma tu żadnego znaczenia. Jeśli jest to biedny i prosty człowiek robi się to bez konsultacji, "zaocznie". Mały Janek "obył się bez medycyny". Wyzdrowiał sam choć uznano go za nieuleczalnie chorego.
Inny krewny Ludmiły, którego Helena nazywa po prostu "wujek Stach", miał udać się na front razem ze starszym bratem. W dzień poboru Stachowi urodziło się dziecko, córeczka, więc na komisji poborowej zjawił się pijany od szczęścia lecz również od trywialnej wódki. Komisja poborowa wzięła pod uwagę te niezwykłe okoliczności i poradzono mu, by "odświętował" do końca i wrócił na komisję trzeźwy... nazajutrz! Trzeźwego brata, ta okoliczność nie chroniła i oddział, z którym udał się on na front został wybity do nogi zaraz przy pierwszym starciu. Uratowany przez mała córeczkę szczęśliwiec przebył bez szwanku całą wojnę w armii, lecz gdy wrócił stał się niezwykłym filantropem. Jego życie to nieustanne dziękczynienie za ocalone życie. Wziął pod swą opiekę dzieci zabitego na froncie brata, opiekował się napotkanymi na drodze nieprzytomnymi alkoholikami i innymi nieszczęśnikami, uczestniczył w wielorakich pogrzebach w okolicy, zwłaszcza towarzyszy broni okazując każdemu z nich współczucie.
Opowieść Heleny była długa i emocjonalna, wiele szczegółów mogłem zapomnieć lub przeinaczyć. Na ile jednak zrozumiałem w życiu Stacha zdarzył się jeszcze jeden dziwny wypadek z jego niemowlęciem. Gdy ojciec był na froncie jego żonie pomagała opiekować się dzieckiem ciocia Mania. Młodziutka dziewczyna wożąc w wózku dzieciątko zauważyła pewnego razu z przerażeniem, że zbliża się do niej i do wózka uzbrojony po zęby niemiecki żołnierz. Dziewczyna zamarła w bezruchu sparaliżowana nieoczekiwanym spotkaniem. Nie zrozumiała nawet jak się zjawił i jak odszedł bez słowa. Wziął dzieciątko na chwilę na ręce, podniósł do góry, położył z powrotem do wózka i odszedł. Otrząsnąwszy się z osłupienia ciocia Mania zauważyła w wózeczku obok becika czekoladę, podarek dla dziecka. Później rozważając na zimno ten fakt doszła do wniosku, że ten młody żołnierz musiał też być młodym ojcem i że się po prostu na widok wózeczka wzruszył.
Obie młode pary Sergiej i Helena Harnik oraz Ludmiła i Wasyl Ślepczenko żyją poprawnie. Życie Sergieja, młodego biznesmena zakłóciła choroba kręgosłupa. Los Ludmiły przyćmiła nieco pasywna postawa Wasyla wobec kościoła. Ponoć na tle jego religijnych ambicji bywały sprzeczki. Wasyl jest parę lat starszy, sumienny w pracy, wymagający.
Sergiej posiada dwie córy. Lena ma 10 lat, Julia siedem. Obie są pulchniutkie jak pączuszki i podobne do rodziców. Sergiej i Helena mają tak podobne rysy twarzy jakby byli rodzeństwem. Dzieci Ludmiły to dwaj chłopcy o diametralnie różnych charakterach. Starszy Sasza jest sprytny, brawurowy a nawet cwany. Przed zawarciem małżeństwa dużo pił czym przyczynił mamie dużo łez. W małżeństwie podobno się ustatkował i w ekspresowym tempie podniósł młodą mamę do rangi babci.
Ludmiła przez kilka lat pracowała w księgowości w parafii w Doniecku i cały ten czas "społecznie" pomagała mi również w prowadzeniu mini-ksiegowości w Makiejewce. Do jej licznych obowiązków i zasług należy przygotowywanie pakietu dokumentów dla rejestracji licznych parafii na Donbasie.
2. WŁODZIMIERZ HRYSZAK
Pan Włodzimierz, mimo, że kaleki to jednak jest nadal wysportowany. Ma atletyczną budowie ciała i pogodny uśmiech. Jest zaradny i pogodny. Sam sprząta i gotuje, czasami wychodzi na podwórko lecz do ulubionej kaplicy ma zbyt daleko, biorąc pod uwagę wózek inwalidzki, na którym się porusza i ciężką protezę nogi. Rzec można o nim krótko: weteran i kombatant parafii w Makiejewce. Przed feralną chorobą zajmował się wszelkimi remontami w parafii. Wyłożył on kafelkami ściany i podłogi w łazience i na kuchni w naszej plebanii. Jego rękoma wykonany jest też ganek i widać do dziś, jak ten trud w sposób nagły był zaniechany.
Szukał on czegoś na strychu naszej plebanii i schodząc na dół... upadł a noga zaplątała się między skobelkami. Trzeba ją było amputować. Włodzimierz nie ma do nikogo żalu. Zawsze chętnie spotyka się z księżmi. Na moją prośbę opowiedział mi wiele szczegółów ze swego życia, głównie na kolędzie.
Okazuje się, że o swych przodkach Włodzimierz wie mało. Jego rodzinna miejscowość to Winkowce na Podolu. Dziadek ze strony ojca zmarł w dzień narodzin Włodzimierza. To był rzeczywiście feralny dzień. W ten sam dzień zmarła ciocia Marina, siostra jego mamy. Dziadek ze strony mamy wyjechał na Daleki Wschód i zamieszkał w Spasskim rejonie dawnego Ussuryjskiego obwodu w Primorskim Kraju.
Ojciec Włodka był kontrabandzistą. Handlował w okolicy Kamieńca na Mołdawskiej granicy. W 1937 roku zabrano go "dokądś", i więcej nie wrócił. Włodzimierz był wtedy malutki więc ojca wcale nie pamięta. Owszem, dotarł kiedyś od niego list z dalekiego Komsomolska nad Amurem. Spotkał go też w tym czasie i tych samych okolicach mamy brat, Antoni musiał być bardzo wygłodzony, bo żebrał o chleb.
Kiedyś tato przyśnił się panu Włodkowi w wysokiej czapce "czapajewce". Widział most, wokół wieś, równa droga i... białe konie. Na koniach prócz ojca siedział syn z drugiego, wyimaginowanego we śnie małżeństwa. Po chwili drugi obraz: pustynia, chatka, w chatce leży człowiek bardzo chory, zbolały. Pan Włodek snuje przypuszczenia, że podobnie jak wielu zesłańców, jego ojca zabrali na front do najbardziej niebezpiecznych akcji w ramach tzw. "sztraf-batalionu" i zapewne tak i zginął.
Mama umarła w wieku 48 lat, Włodzimierz miał wtedy zaledwie 12 lat. Jego dwaj starsi bracia poumierali na progu 2000 roku. Dwa lata później zmarła też średnia siostra. W podobnym czasie zmarła też jego małżonka. Łatwo sobie wyobrazić jego opuszczenie i samotność.
Na Donbas przyjechali najpierw bracia. Włodek, gdy zmarła mama pojechał do nich na krótko lecz siostra go ponaglała, by wrócił "paść krowy". Gdy to uczynił, siostra podjęła próbę wyjazdu do Tomska na Syberię, lecz Urząd Werbunkowy, zmienił jej adres przeznaczenia i niespodzianie wylądowała również na Donbasie.
W 1957 roku Włodek przejechał nas stałe do Makiejewki. Zajmował się budowaniem nowych kopalni. Małżonkę spotkał w Torezie, w trakcie budowy kolejnej kopalni. Była ona listonoszką. Pobrali się szybko lecz zaledwie po 2 miesiącach pożycia się rozeszli. Minęło 5 lat rozłąki i zeszli się na nowo. Przeżyli razem 36 lat lecz nigdy nie mieli dzieci. Obecnie odwiedza ją syn siostry Anny, którego on nazywa wnukiem.
Pewna parafianka, która pomagała mi kolędować skomentowała z zadowoleniem, że Pan Włodek mimo tylu przeżytych lat i tragedii nie starzeje się i że ma bardzo kobiecą twarz. Ja bym powiedział "twarz dziecka".
3. PIETRUNIA DIACZENKO DĄBROWSKA
Pani Pietrunia to cichutka osóbka z charakterem. Przyjechawszy na Donbas, przez 3 lata czyniła starania, by swe "polskie" imię zmienić na rosyjskie: Praskowja! Z powodu "dziwnego" imienia Pietrunia musiała wycierpieć wiele szyderstw w mało tolerancyjnym dla wszystkiego co "nie ruskie" sowieckim Donbasie.
Jej rodzice Julian i Paulina otarli się o Samarę i Średnią Azję w 1924 roku. Po wielu tułaczkach powrócili do rodzinnej wioski Miedwiediewka w Lityńskim rejonie w obwodzie winnickim. Niedaleko ich rodzinnej wioski jest miasteczko Chmielnik. W tej okolicy w czasie wojny miał miejsce holokaust miejscowych Żydów.
Julian i Paulina wychowali siedmioro dzieci. Najstarsza Maria, osiedliła się w Vozniesienskim rejonie w Mikołajewskim obwodzie. Młodszy brat Herońko, pozostał na ojcowiźnie, wychowawszy pięcioro dzieci. Kolejny brat Karol, zginął na froncie jako kawaler. Czwarty brat Pietruni Franek w rodzinnej Miedwiedziewce wychował pięcioro dzieci. Janek zmarł jako niemowlę.
Szósta była Pietrunia, która wychowała na Donbasie dwie córki Raisę i Walentynę. Najmłodsza siostra Pelagia, osiedliła się w Rosji w Wołgogradzie (dawny Carycyn i Stalingrad). Wychowała jednego syna i zmarła.
Pietrunia sprowadziła na Donbas syna najstarszej siostry Marii, który obecnie jest naszym parafianinem. Ma na imię Iwan. Był on kombajnistą, odsłużył wojsko w Moskwie i stamtąd wylądował w Makiejewce. Ma twarz naiwną jak dziecko, aż dziw bierze, że tej chodzącej dobroci nie zniszczył zdemoralizowany Donbas.
Pietrunia żartuje na temat wojny, że brała w niej udział jako partyzantka, ale co konkretnie robiła w podziemiu nie wyjaśnia. Dość na tym, że była przymusowo wywieziona do Niemiec. Pracowała tam kilka lat na kuchni i nawet jej za to płacono. Poznała język i obyczaje. W jej kolekcji jest kilka medali. Z czasów wojennych Pietrunia wspomina pobicie brata Karola przez Rosjan. Ponoć zbili go do nieprzytomności z czego Pietrunia wyciąga gorzki wniosek, że "nasi, byli gorsi od faszystów". Mama na widok pobitego syna straciła przytomność.
Po wojnie Pietrunia zwerbowała się na Donbas, na Hutę Kirowa w Makiejewce. Przeszła miesięczny kurs obsługiwania dźwigów, lecz na jej oczach koleżanka zabiła nieumyślnie pewnego hutnika transportując na dźwigu duży kawał żelaza. Ta nieumyślna tragedia wstrząsnęła Pietrunią na tyle, że zrezygnowała on z kursów i z możliwości pracy na dźwigu, którą na Ukrainie najczęściej wykonują kobiety. Przeniosła się do cechu sortowni, tam spędziła 3 lata. Następnie trafiła na cech zabezpieczenia wodą, gdzie przepracowała 19 lat. Ostatnia specjalność na Hucie to była praca na odlewni 13 lat po czym nasza udekorowana medalami partyzantka przeszła na emeryturę. Owszem, dalej się udziela wykonując różne drobne remonty w parafii a także społecznie remontując klatkę schodową na której mieszka.
Na plebanii podobnie jak niegdyś w Niemczech udziela się czasem na kuchni. Jej główna specjalność to kasza ryżowa z dyni i mleka. Dynia w centralnej Ukrainie i na Mołdawii, to owoc niezwykle ceniony i powszechnie używany zwłaszcza w biednych domach. Ponoć nikt w okolicy nie potrafi tak świetnie gotować tak prostych potraw jak robi to Pietrunia. Ma ona również daczę z jabłkami i do niedawna towarzyszył jej dziadek Grigorij, który był wprawdzie drugim ale długoletnim i wiernym mężem. Niestety latem 2006 roku zmarł.
Pietrunia z trudem przywyka do samotności. O Grigoriju usłyszałem z ust Pietruni wiele dobrych wspomnień a wśród zalet Pietrunia wymienia jego "chytrość i skąpstwo". Okazuje się, że w specyfice Ukrainy są to cnoty a nie wady. Pierwszy mąż Pietruni i ojciec jej dwu córek pochodził z Kurska. Miał wiele orderów na piersi, piękny mundur i cholewki, płaszcz skórzany a buty chromowane! Trudno się było oprzeć takiemu kawalerowi. Miał jednak zbyt szczerą jak to się w Rosji mówi "szeroką duszę". Wszystko co zapobiegliwa Pietrunia zdobyła i oszczędziła trwonił w pijatykach.
Miał na imię Piotr, co do Pietruni powinno było bardzo pasować. Pracował on również w tej samej Hucie Kirowa. Za pijaństwo groziło mu wyrzucenie z pracy i ktoś życzliwy w ostatniej chwili podpowiedział Pietruni, by "przepisała" mieszkanie na siebie, by i tego nie przepił. Zaraz potem rozwiedli się. Pietrunia uratowała dwupokojowe mieszkanie. Piotr przepadł bez wieści.
Pięć lat żyła samotnie wychowując dwie córy. Chodziła i płakała z samotności. Z czasem sprowadziła do siebie swoją mamę i otrzymała trzypokojowe mieszkanie, niedaleko Huty na tzw. "Puti Iljicza". Z czasem to mieszkanie oddała córce. Następnie zapoznała się z Grigorijem. Znając mentalność miejscowego ludu domyślam się, że nie było to aż tak trudne. Każda samotna kobieta szybko wzbudza litość i wszystkie sąsiadki i znajome w takiej sytuacji zajmują się swataniem aż do skutku!
Grigorij spodobał się Pietruni nie tyle fizyczną budową, choć i tu buł bez zarzutu ile właśnie charakterem. Nie była już młodziutka i wiedziała czego poszukiwać w mężczyźnie. Był on podobnie jak ona zapobiegliwy. Z licznych oszczędności kupił on sobie motocykl, samochód i daczę i dopiero jako emeryt upodobnił się nieco do swego poprzednika Piotra: zaczął do kielicha zaglądać. Dwukrotnie widywałem go na kolędzie. Bardzo wysoki na tle niskiej i chudziutkiej jak wiórek Pietruni. Przystojny, silny a jednak sterany życiem, zwłaszcza ciężką pracą na kopalni. Robił wrażenie bardzo życzliwego człowieka. Każda kolęda u Pietruni to cały spektakl kulinarny. Najbardziej zapamiętałem suszone śliwki, w których zamiast pestki w środku wsuwa się smaczny włoski orzeszek i wszystko zatopione w słodkim zgęszczonym mleku: "palce lizać"!
U Pietruni wszystko jest przemyślane i zaplanowane. Na początku znajomości dziwił mnie staroświecki sposób przezywania i formułowania spowiedzi, po której otrzymawszy pokutę nie odchodziła od razu jak pozostali parafianie lecz trwała w dziękczynieniu odwróciwszy się bokiem do mnie, wznosiła oczy do nieba jakby chciała ostentacyjnie potwierdzić, że ksiądz to tylko szafarz i świadek i kiedy zrobił swoje to ona teraz musi dodatkowo porozmawiać jedynie ze swoim Bogiem.
4. JADWIGA SZACHOWA
Życiorys Pani Jadwigi znam słabo. Każde odwiedziny na kolędzie to swego rodzaju niewiadoma. Przyjmuje chętnie ale z obawą, że nie jest w stanie złożyć "godnej" ofiary. Choć co roku zapewniam, że nie na tym polega kolęda, by "dać księdzu" dużo pieniędzy to jednak taki przesąd wciąż pokutuje wśród miejscowych wiernych. Ponadto u Pani Jadwigi zdarzają się okresy wielkich porywów i takich samych kryzysów w trakcie, których następuje kilkumiesięczny a ostatnio nawet dwuletni okres "abstynencji" od kościoła. Patrząc na nią nie mam serca robić jej wyrzutów, jest na tyle zbolała jakby niewidzialny krzyż na plecach niosła nieustannie. Syn czterdziestolatek, mieszka w Izraelu. Jego małżonka jest Żydówką. Jadwiga żali się, że już kilka lat nie pisze i nie dzwoni. Martwi się też o córkę, która ciężko pracuje ale mało zarabia.
Jadwiga próbuje poprzez lekcje polskiego, na które zabiera młodszą wnuczkę Julię pomóc swej córce i wlać troszkę wiary w serce wnuczki. Nie jestem pewien, czy to się powiedzie, bo mama Julii nigdy do nas nie zagląda.
Jadwiga choruje i widać to po jej twarzy. Swego czasu była bardzo aktywną parafianką. Mam wrażenie, że życiowe kłopoty wybiły ją z duchowego rytmu i praktyk.. Jest zdaje się emerytowaną księgową i w przeszłości pomagała w tej dziedzinie prowadząc różne księgi parafialne. Uważam to za Bożonarodzeniowy cud, że po każdej kolędzie pani Jadwiga jakby się odradza. Martwię się jednak, że na wiosnę znowu ją wir życia pociągnie w drugą stronę i że więcej jej sympatycznej wnuczki Julii nie zobaczę.
Któregoś roku Jadwiga była w odwiedzinach u syna w Izraelu. Przywiozła stamtąd mnóstwo wspomnień i kilka typowych, cieniutkich jak w moskiewskich prawosławnych cerkwiach ale nie żółtych, tylko białych z niebieskim odcieniem świeczek. Długo z nich nie korzystałem, lecz właśnie w tym roku, po przeniesieniu wielu ksiąg i sprzętów z plebanii do nowej kaplicy te wieloletnie świeczki się odnalazły. Nomen omen, odnalazły się razem z właścicielką po dwuletniej nieobecności.
Jakiś czas po kolędzie pani Jadwiga otrzymała upragniony list z Izraela a w nim kilka zdjęć syna, który podobnie jak ona przedwcześnie osiwiał. Ponoć w ich rodzinie wszyscy bieleją w młodości. Na zdjęciu można dostrzec małżonkę i dwie wnuczki bliźniaczki w wieku Julii. Jedna z nich ma na imię Regina. Pytałem, czy są ochrzczone na co Pani Jadwiga odpowiedziała, że nie ma tam takiego zwyczaju... Owszem, jest. Jan Chrzciciel rozpoczął swą karierę nad Jordanem, ale dziś nie każdy to pamięta!
Dowiedziałem się też pewien sekret młodości pani Jadwigi: Jej rodzice mieszkali we wsi Cyr koło Lubieszowa w województwie wołyńskim. Po wojnie między rodzicami doszło do nieporozumień. Ponieważ mieli dwie córki, "podzielili" się potomstwem i "rozbiegli" na zawsze. Tato z siostrą Jadwigi Reginą wyjechał do Polski a Jadwiga z mamą pozostała na Wołyniu, który ZSRR przyłączył do Ukrainy. Owszem w czasach pierestrojki siostry odwiedzały się wzajemnie lecz z nastaniem biedy na Ukrainie kontakt się urwał.
5. PANI KRYSTYNA PROROK-KOMKA
Jest to parafianka wspomniana w nagłówku. Ją to odwiedzałem na Onkologii. Zaprosił mnie jej mąż Fiodor Iwanowicz rodem z pewnej niemieckiej wioski w okolicach Nowoazowska.
Pani Krystyna pochodzi z Wołynia, znam jedynie imię jej taty: Bronisław. Rodzice i rodzeństwo a także wszyscy jej krewni wyjechali po wojnie do Pabianic. Wiadomo, że pozostawania na tych terenach po wojnie dla Polaków było bardzo niebezpieczna. Ona odwiedzała jedyną siostrę, która pozostała na Ukrainie z powodów rodzinnych. Odwiedziła i... pozostała z tych samych powodów. Zapoznała bowiem Fiodora i nie mogła się z nim rozstać. On pracował całe życie na kopalniach jako specjalista od urządzeń hydraulicznych. Czym zajmowała się ona nie wiem.
Zapoznaliśmy się zaraz na początku 2004 roku. Odwiedziła kapliczkę kilkakroć w tych dniach gdyśmy pokazywali film Mela Gibsona "Pasja". Potem na długo zniknęła. Gdy jednak lekarze nie byli w stanie ocenić czy operacja się uda. Nie mogła bowiem przyjmować posiłków przez kilka tygodni. Nie wiadomo też było czy tam jest rak i czy będą przerzuty... Posłała męża po mnie. Bardzo spodobał mi się ten zatroskany mężczyzna.
Chciałem przygotować Krystynę do przyjęcia sakramentów i wspomniałem o konieczności sakramentu małżeństwa. Wielokroć bywali w Polsce i mogli to zrobić nawet w tamtych ciężkich dla religii czasach. Wtedy Fiodor był jak głaz. Obecnie Krystyna rzekła do mnie, że już pora i że on na pewno w tych okolicznościach się zgodzi. Miała rację!
To była naprawdę wzruszająca kolęda. Za jakiś czas Fiodor zadzwonił z radością, że operacja się powiodła, że usunięto połowę żołądka ale raka nie ma i wszystko w porządku. Choć nie znaliśmy się wcześniej rozmawialiśmy jakbyśmy byli bardzo bliskimi krewnymi.
6. IWAN KATYCZ
Pośród ogromnej liczby parafian, których życiorysy to pasmo klęsk i głodu, trafił się też młody biznesmen, który zaprosił mnie na kolędę i od dłuższego czasu stał się sponsorem bezdomnych. Od czasu do czasu przywozi do kapliczki makarony, herbatniki, konserwy i napoje chłodzące. Owszem jest to towar, którego termin ważności zbliża się do końca albo opakowania zniszczyły się na skutek transportu tym niemniej wielokroć zanim coś oddać biednym sprawdzałem na sobie czy rzeczywiście jest zdatne do użycia i dopiero wtedy dzieliłem między potrzebujących.
Iwan pochodzi z wioski Wołowiec na Zakarpaciu. Jego tato rzymo-katolik, mama greko-katoliczka. Jak się okazało przy bliższej znajomości rodzony brat babci Iwan Lawinec po wojnie, (gdy ZSRR zagarnął kilka słowackich powiatów w okolicach Użhorodu) schronił się na Słowacji jako greko-katolicki kapłan pełnił funkcję ojca duchownego w Seminarium w Prieszowie. Z czasem po aresztowaniu miejscowego Biskupa objął funkcję Administratora diecezji. W 1956 sam był aresztowany, odbył wyrok i długo nie mógł sprawować publicznie funkcji kapłańskich. Pracował jako stróż, kierowca tramwaju i dopiero w 1968 roku mógł objąć parafię św. Klemensa w Pradze. Po przemianach ustrojowych i odzyskaniu swobód religijnych w Czechach utworzono samodzielny egzarchat greko-katolicki, w którym znalazło szansę dla kontynuacji posługi ponad 100 żonatych kapłanów rzymsko-katolickich. Przejścia do innego obrządku zażądał Watykan, bowiem biskup, który wyświęcił tak licznych żonatych kapłanów nie konsultował tej sprawy w Rzymie i działał wbrew przyjętej na Zachodzie tradycji. W warunkach podziemia to mogło mieć sens, w odrodzonym kościele Czeskim trzeba było sprawę uregulować.
Takie oto ekstremalne zadania wypadło wziąć na siebie wycieńczonego latami represji "Iwanowego" wujka. Mój parafianin odwiedzał go w Pradze w dzieciństwie a gdy podrósł widywał go w rodzinnej wiosce, gdzie biskupowi prawosławni nie pozwolili odwiedzić stary kościółek greko-katolicki, w którym ten otrzymał chrzest. Zmartwiony tym zdarzeniem postanowił wybudować z prywatnych funduszy nowy kościół. Na otwarcie tej świątyni jego rodacy wydrukowali tomik wierszy i biograficznych opowieści, który dostał się do rąk Iwana a potem do moich.
Oto niektóre strofki, które tam odnalazłem w tomiku: "U wiry wystrażdane oblyczja":
NE WSE PROPAŁO
Czasom zdajetsa wse propało
Szczo prawda stoptana nohamy...
Szczo sonce w temriawu zapało
Pohasło switło nad horamy...
Czasom zdajetsa, lutyj woroh
Neperemożnyj staw nad syły...
I wse swjateje nyszczyć w poroch
I topcze duszy do mohyły...
Czasom zdajetsa... hrizni chmary
Zirwały z neba wse szczo myłe
I na zhanoblenu otaru
Spustyłyś wsi pekelni syły...
Czasom zdajetsa... sonce zmerło,
Szczo wmer wełykij wicznyj Boh...
A na prestoł zasiło pekło -
Kinec narodiw ta epoch.
Czasom zdajetsa... Ni! Pohliań!
Zwizdam ne w deń swityty...
W noczi u stemnenych poliach
Horiać mow jarni kwity!
Czasom zdajetsia...Ni! Ne wir!
Ce czas serdec słabkych,
Jakych lubow bez meż bez mir
Wede cej bij żorstokyj!
Ne bijsia cych pohanych chmar,
Wony ne peremożuć!
Chocz syła jich, nemow bez mir,
I tak niczo ne zmożuć!
Ne bijsia cych pekelnych sył,
Ne wmer szcze Boh mohuczyj!
Ce tilki czas ne dla słabych,
A dlia switił horjuczych!
Nehaj pohasne wse słabe
Szczo z Bohom żyt ne wmije,
Szczo tilki w serci pro swoje
Doczasne szczastja mrije...
Wełykij Boh w cej czas borby
Z toboju ide do boju...
Ide sam wpered, pomiż jurby
I tebe wede z soboju...
Nehaj że sudjać znow i bjuć...
Nehaj na hrest zawisjać...
Win wyllje szczedro Krow swoju...
I znow zamowknuć bisy!
Znowa hrestom win złomyć syłu,
Smertelnych muk i pekła sławu...
A zpid zamknutoi mohyły
Win wywede swoju otaru!...
NIE WSZYSTKO PRZEPADŁO
Czasem się zdaje, że wszystko przepadło,
Że prawda zdeptana nogami...
Że słońce się skryło w ciemności
Zgasło światło nad górami...
Czasem się zdaje... straszny wróg
Niezwyciężonym stał...ponad siły...
I wszystko święte zetrze w proch
I wdepcze dusze do mogiły...
Czasem się zdaje... czarne chmury
Zerwały z nieba wszystko co miłe,
I na pohańbioną trzodę
Całe piekło się zwaliło...
Czasem się zdaje... że słońce zmarło,
Że umarł Wielki, Bóg Przedwieczny...
Na tronie zaś zasiadło piekło -
Zniknęły ludy i epoki.
Czasem się zdaje... Ależ! Nie!
Gwiazdy nie mogą we dnie świecić...
Nocą na ściemniałych polach
Goreją jak wiosenne kwiaty!
Czasem się zdaje... Nie ! Nie wierz!
To czasy słabych serc,
Z którymi bezgraniczna miłość
Wiedzie tę straszną walkę!
Nie bój się tych niedobrych chmur,
One nie przezwyciężą!
Chociaż ich wiele jest niezmiernie,
Nic one nie potrafią!
Nie bój się tych piekielnych sił,
Jeszcze nie umarł Wszechmogący!
To tylko czas dla ludzi mężnych,
Jasnych i gorących!
Niechaj zgaśnie to co słabe,
Co nie potrafi z Bogiem żyć,
Co tylko w serce o swoim
Doczesnym szczęściu marzy...
Wielki Bóg w czasie tej walki
Z tobą idzie do boju...
Idzie na przedzie, pośród zamętu
Tobie torując drogę....
Niechaj znów sądzą, niechaj biją,
Niechaj prowadzą na Kalwarię...
On swoją krew wyleje szczedro...
Piekło zamilknie znowu!
Znowu przez Krzyż on złamie siłę,
Męki śmiertelnej i piekła chwałę...
I spoza grobu zamkniętego
On wyprowadzi swoje stado!..
Czytałem tę opowieść ze wzruszeniem, bo jest to dość istotny fragment etosu Ukrainy Zachodniej, który na Donbasie reprezentują liczni greko-katolicy. Mają oni od 5 lat w Doniecku swój egzarchat i Biskupa i niektórzy z nich również odwiedzają nasze kościoły. Nie opowiedziawszy o nich ani słowa obraz kościoła katolickiego na Donbasie byłby niepełny.
Iwan jak przystało na człowieka z tak wybitnego katolickiego rodu jest człowiekiem bardzo oddanym. Zakończył studia Ekonomiczne, jakiś czas tułał się po różnych budowach Petersburga, aby zarobić sobie na studia i...nie wykoleił się jak to bywa w takich sytuacjach lecz dorobił się i stał się cenionym menadżerem. Kieruje siecią sklepów firmy "Furszet" na Donbasie. Wcześniej miał podobne funkcje na Krymie i Polesiu. Co dwa tygodnie odwiedza swą małżonkę i córeczkę w Kijowie. W wolnych chwilach wpada do mnie przywożąc niedochodowy towar dla moich bezdomnych a także pomaga czasami jako zwykły kierowca użyczając swego samochodu w ciężką pogodę. Tak było gdy objeżdżałem trzy odległe parafie na Boże Narodzenie i z okazji wizytacji Biskupiej w Słowiańsku na dzień Cyryla i Metodego. Użyczył nawet swoich pracowników i sprzętu logistycznego przy dopracowywaniu statutów parafialnych tej nowej wspólnoty.
Nasza znajomość rozpoczęła się na lotnisku w Kijowie po mym powrocie z Chin. Wtedy to po raz pierwszy zafundował mi przejażdżkę do Doniecka ni mniej ni więcej 800 km. Zrobiliśmy nawet krótki postój w Zaporożu w domu biskupim. Wszystko o co prosiłem robił dla mnie z nie udawaną dobrocią. Takie oto podarunki czasami szykuje Niebo dla "sług swoich".
7. ANTONINA TYSZKOWSKA
Historię Pani Antoniny opowiedział mi jej drugi mąż Wasyli. Zapoznali się oni 20 lat temu a ślubu kościelnego udzielił im w czasie kolędy 2000 ksiądz Zbigniew. Wasyli pochodzi ze wsi Kolno, rejon Żytkowice obwód Homel na Białorusi. Jego rodzice byli nauczycielami. Jeden z dziadków był leśnikiem, drugi kowalem. W rodzinie było sześcioro dzieci. Wprawdzie najbardziej zależało mi na poznaniu przodków Antoniny, lecz ponieważ krzątała się na kuchni z grzeczności obcowałem z Wasylem. On chętnie pokazywał mi zdjęcia swej licznej rodziny na Białorusi i szczegółowo opowiadał o każdym ze swoich "pociotków".
Najstarszy brat Siemion jest hydromelioratorem. Mieszka w rodzinnym Kolnie i zajmuje się osuszaniem gruntów. Sam Wasyli zakończył studia inżynieryjne w Makiejewce i tu osiadł na stałe. Nie znam szczegółów o pierwszym jego małżeństwie, krepowałem się pytać a on sam nie opowiadał. Ma zdaje się dwoje dzieci z tego pierwszego związku.
Jego rodzona siostra Wala mieszka również w Makiejewce na osiedlu "Zielonym" i jest nauczycielką. Młodsza Tamara osiedliła się po sąsiedzku na osiedlu "Czerwono-Gwardiejka" i również uczy dzieci w szkole. Najmłodsza siostra Nadzieja pozostała na Białorusi. Zakończyła Szkołę Teatralną i pracuje jako dyrektorka Klubu. Najmłodszy Aleksander był zawodowym żołnierzem i zginął w trakcie zamieszek w Azerbejdżanie pod koniec lat osiemdziesiątych.
Antonina ma czwórkę braci i siostrę. Dezio był rolnikiem w rodzinnej wsi. Feliks jest emerytą, był górnikiem na Donbasie ale przeniósł się do Kijowa gdzie obecnie mieszka. Stanisław był na froncie, po wojnie zwerbował się na Donbas i był również górnikiem w Makiejewce. Do kościoła choć katolik niestety nie chodzi. Ciekaw jaką będzie miał minę gdy do niego taka pośrednia krytyka dotrze. Kolejny górnik w rodzinie to brat Jasio, który mieszka w Krasnoarmiejskim rejonie na zachód od Doniecka. Jedyna siostra Teofila mieszka we wsi Skarżyńce w rejonie Chmielnik, obwód winnicki.
Antonina jest emerytką. Pracowała całe życie jako sklepowa i szczerze ze skruchą przyznaje się, że nie zawsze (jak to bywa w takim środowisku, gdzie pokusy zdarzają się codziennie), była uczciwa wobec klientów. Obecnie wychowuje wnuka i na skutek moich uporczywych próśb coraz częściej zjawia się w jego towarzystwie w kaplicy. Wnuk ma 5 lat. Jego tato, jedyny syn Tosi po latach pracy w milicji zatrudnił się również na kopalni. Tosia bardzo się o niego martwi.
Wracając do Wasyla, który niechcący stał się centralną postacią mojej opowieści warto zaznaczyć, że jest to człowiek niezwykle uczynny i wylewny. Wprawdzie nie ciągnie go do modlitwy to jednak drobnych napraw na plebanii jako inżynier chętnie się podejmuje. Kiedyś nawet z własnej inicjatywy pomalował mi razem z Tosią wszystkie okna na plebanii i sam za własne pieniądze kupował farby olejne.
8. NINA MATERYŃSKA MAŁACHOWSKA
Nina "górniczka" pracuje na tej samej kopalni co jej 40-to letni syn jedynak Sergiej. Oboje są samotni, mieszkają na równoległych ulicach niedaleko tzw. MISI czyli instytutu Budowlano-Górniczego, który ma podobny profil i sławę jak krakowska AGH. W domu u Sergieja przez kilka lat aż do 1995 roku, kiedy to kupiono domek w centrum na ul. Lenina tzn. pod obecnym adresem kaplicy, zbierali się pierwsi katolicy pionierzy z naszego miasta. Rejon nazywa się "Czerwono-Gwardiejka" i liczbowo do dziś stanowi największą część naszej wspólnoty.
Pani Nina pochodzi z wioski Zarwanka w rejonie tyrowskim, obwód winnicki. Tato, Michał Małachowski żył w latach 1901-1971. Pracował na Fabryce Buraków Cukrowych. Wojował, przeszedł całą wojnę i choć był brawurowym żołnierzem i często ryzykował to powrócił bez zadraśnięcia, bez najmniejszej rany. Mama, Anastazja Bydlewska, rówieśniczka taty Michała zmarła na 6 lat wcześniej. Pracowała w kołchozie razem z mężem w tej samej wytwórni cukru. Ukraina jest znanym eksporterem tego surowca i stanowi konkurencję nawet dla Brazylii.
Pani Nina była w domu najmłodsza. Najstarsza była Marynia, która zmarła w 1932 roku jako sześcioletnie dziecko. Nie dopytałem się przyczyny zgonu. Domyślam się podobnie jak i w innych tego rodzaju historiach, że zmarła na skutek głodu. Była to powszechna przyczyna śmierci milionów Ukraińców w latach przymusowej kolektywizacji. Aby zatrzeć ślady, lekarzy zmuszano, by fałszowali akty zgonu. Bardzo często pisano "bezbiałkowa opuchlizna" i pod tym szyfrem można zrozumieć wszystko. Ludzie naprawdę puchli z głodu.
Dziesięć lat starszy Władek pracuje na tzw. FZO (Fabryczno Zakładowe Szkolenie), jako spawacz-specjalista w Winnicy. Władka spotkało nieszczęście. Wychowuje dorosłe dziecko uzależnione całkowicie od jego opieki i przykute do inwalidzkiego wózka. Siedem lat starsza Wincenta ma syna na Syberii w Tiumeni. Udał się tam z powodu nieudanego małżeństwa z kobietą alkoholiczką. Alkoholizm kobiet na Ukrainie to również specyfika tego kraju. Rzadko się zdarza gdzieś na świecie, by kobiety piły tak nagminnie jak w byłym ZSRR.
Wincenta mieszka w Winnicy. Wcześnie, bo zaraz na początku "pierestrojki" włączyła się w ruch odrodzenia religijnego i zachęcała Ninę, by poszła tą samą drogą. Nina wyznaje, że długi czas była głucha na argumenty siostry. Mając jednak 45 lat uległa namowom siostry i przyjęła chrzest z rąk ks. Jarosława Giżyckiego, który podówczas był miejscowym duszpasterzom, lecz za rok miał się zjawić na stałe na Donbasie. Dzięki temu zbiegowi okoliczności Nina stała się jedną z najaktywniejszych parafianek w pierwszym okresie działalności wspólnoty. Siostra Wincenta tymczasem, zgorszona zachowaniem miejscowych księży, którzy być może nie docenili jej zaangażowania i aspiracji, uległa agitacji jehowitów, którzy nie przepuszczają takich okazji, by werbować do siebie. Dla Niny to był wielki cios i spór na ten temat ciągnie się do dziś, bowiem Wincentyna w imieniu "swoich braci i sióstr" agituje wszystkich bliskich, by odeszli od kościoła. Nie ma jednak jak na razie w tej dziedzinie żadnych sukcesów.
Nina ze swej strony, wszelkie klęski i porażki w rodzinie tłumaczy w bardzo swoisty i typowy na post-sowieckim obszarze sposób. Wini ona swego dziadka Sopko, ojca mamy. Był on garncarzem, człowiekiem bardzo bogatym, ponoć wyszydzał biednych i ci zwrócili się do jakiejś miejscowej wróżbitki, by go wyklęła do szóstego pokolenia. Nina wierzy, że wczesna śmierć jej dwojga mężów, alkoholizm i samotność syna, to również efekt tamtego przekleństwa. Jest mało optymistyczna a mimo to pogodzona z tak fatalnym losem.
Domek na ul. Lenina czyli nową kapliczkę księżą wykupili na jej nazwisko. Za jakiś czas nastąpiła rotacja kapłanów i nowi zmienili zdanie. Notarialnie przepisali posiadłość na parafię. Nie był to zbyt szczęśliwy krok, bo w takich sytuacjach sanepid, straż pożarna i inne skorumpowane instytucje zasypują kościelne instytucje setkami zobowiązań i mandatów, których na Ukrainie można uniknąć jedynie w tym wypadku jeśli się da łapówkę. Po kilku latach udręki jeden z proboszczów straciwszy cierpliwość zebrał od parafian zgodę na tzw. "darowiznę". Notarialnie zapisał posesję na siebie jako osobę prywatną i szantażyści na jakiś czas zniknęli z pola widzenia. Zmniejszyły się też opłaty za wodę, gaz, elektryczność.
Pani Nina pyta rozgoryczona, dlaczego księża jej nie ufali i dwa razy narazili się na wielkie wydatki przy przerabianiu dokumentów własności na parafialne i znów na prywatne... Jako pionierka opowiedziała mi pewne szczegóły o pierwszych krokach wspólnoty. Zanim parafia przeszła na jej syna Sergieja, pewne nabożeństwa odbywały się w Doniecku w Instytucie Sztucznego Intelektu. Potem w Muzeum Krajoznawczym aż nareszcie w prywatnej posesji niedaleko Dworca Kolejowego na ulicy Kominternu. W tej posesji ponoć powiesił się poprzedni właściciel i rodzina odsprzedała ją katolikom, bo nikt inny nie decydował się na kupno feralnego domu. Pierwszy kapłan zamieszkiwał jakiś czas u państwa Winnickich w Makiejewce a także u rodziców Jurija Jurczyka. Młodzieniec ten wprawdzie przyjął chrzest z rąk zaprzyjaźnionego ks. Jarosława Giżyckiego a nawet wybrał sobie za małżonkę katoliczkę lecz z czasem został księdzem Prawosławnym i szybko awansował na metropolitę Donieckiego w hierarchii Kijowskiego Patriarchatu.
Takie oto zawiłe koleje losów konkretnej parafianki splotły się z historią odradzającej się parafii w Doniecku i Makiejewce. Na pożegnanie Pani Nina opowiedziała mi wiersz polski znany jej z dzieciństwa:
Owce, owce
A kto was owce
Będzie pasał
Jak ja będę w wojsku hasał.
9. KATARZYNA DZIADZIUK WINNICKA
Kolejna pionierka odrodzenia kościoła katolickiego na Donbasie to Pani Katja, czy ciocia Katja jak ja w parafii nazywają ludzie. Kobieta twarda, chwilami nawet bardzo. Gdyby taka nie była nie osiągnęła by tak wiele przy tak małych jak mawia o sobie możliwościach. Owszem nie posiada wykształcenia. Języka rosyjskiego, którym mówi większość ludzi na Donbasie do dzisiaj nie zna. Jest zwykła salową czyli po rosyjsku "nianieczka", ponieważ jednak prócz dwojga córek, syna wyniańczyła jeszcze pierwszego na Donbasie księdza, beznogiego sąsiada Władymira i wielu chorych parafian słusznie zasługuje na miano pionierki. Owszem ostatnio odeszła w cień jak powiada, by "teraz inni sobie popracowali". Najwięcej czasu poświęca swoim wnukom.
Mam wrażenie, że trudno jej zaakceptować zachowanie nowych kapłanów w tym i moje. Z jej opowieści o pierwszym kalanie Jarosławie Giżyckim wyciągam wniosek, że to był niedościgniony w pomysłach i pobożności człowiek. Byłem zaszokowany a nawet wzruszony opowieściami pełnymi wzruszenia o podróżach Jarosława po całym obwodzie donieckim bez samochodu po całym obwodzie donieckim i o jego późnych powrotach po których klęcząc zasypiał w ubraniu u niej w domu. Tam musiało się pomieścić w 3 pokojach małżeństwo Winnickich ich 3 dzieci i ksiądz. Takie były początki AD 1992.
Katja pochodzi ze wsi Plebaniwka, szargorodzki rejon, obwód winnicki. Tato Karol był dużo starszy od mamy, bowiem było to jego drugie małżeństwo. Urodził się w 1890 roku i przeżył zaledwie 56 lat. Mama Justyna zmarła 46 lat po nim.
Najstarszy brat z pierwszego małżeństwa Adam zginął w 1937 roku. Ponoć zamordowano go ale oficjalnie powiadomiono, że przygniótł go traktor. W tamtych czasach nikt do sądu się nie zwracał w poszukiwaniu sprawiedliwości. To były lata gdy po terytorium ZSRR wędrowały tzw. "trójki czekistów", które państwo sowieckie upoważniało do wydawania wyroków w trybie przyspieszonym i do spełniania kaźni na miejscu wobec tzw. "wrogów narodu". Sąd i wyrok wydawali i wykonywali "ci trzej".
Anna druga siostra z pierwszego małżeństwa taty, mieszkała na Donbasie w miasteczku Zugres. Zmarła w 2000 roku i liczne potomstwo odwiedziło mnie w kapliczce pewnej soboty na tzw. "pominki" czyli 9-ty, 40-ty dzień lub rocznica śmierci...za jej duszę. Miałem żal do cioci Katji, że nie zaprosiła mnie na pogrzeb, lecz ona skomentowała krótko, że dzieci Anny były prawosławne i nikt z nich o to nie zadbał. Z trudem jak twierdzi udało jej się ich zebrać w kaplicy już po fakcie i nigdy więcej ichnie widziałem.
Stefan, najstarszy spośród dzieci z drugiego małżeństwa ojca zmarł pięć lat temu. Maria, pięć lat starsza od Katji mieszka w Żmerynce, obwód winnicki. Misza 15 lat starszy mieszka w Andrejewce blisko Szargorodu. Halina 5 lat młodsza, urodziła się w tym samym czasie gdy umierał tato lecz przeżyła go tylko roczek, bo były to właśnie "głodne lata" powojenne.
Mąż Janek pochodził z tych samych okolic ale wcześniej wyjechał na Donbas. W 1960-tym roku odwiedził Plebaniwkę i tam zapoznał Katję, którą wziął do siebie. Miał sześcioro rodzeństwa: Tadeusza, Bronię, Franię, Stefę, Wacława i Stasię.
Janek był sceptycznie nastawiony co do religijnych aspiracji Katji. Dzieci również nie od razu przywykły, że w ich domu mieszka ksiądz. Przed śmiercią jednak zgodził się on na ślub kościelny. Dzieci regularnie chodzą do kościoła w Doniecku (Halina i Mikołaj) a niezamężna Ludmiła była jakiś czas katechetką i sprzątaczką kaplicy w Makiejewce.
Dzięki cioci Katji udało mi się ustalić dynastię księży obsługujących Makiejewkę i wyszło na to, że jestem już jedenasty licząc od początku lat dziewięćdziesiątych. We wrześniu 1990 roku odbyła się Msza święta na ul. Róży Luxemburg, którą odprawił zagadkowy kapłan z Holandii o imieniu Robert. Poprosiła go o to pani Swietłana Apanycz, wykładowczyni języka angielskiego, która na tę liturgię zaprosiła dwie studentki, p. Katję i jej córkę Ludmiłę. Msza i kazanie były po angielsku więc profesorka tłumaczyła obecnym wszystko co ksiądz mówił włącznie z tekstem Mszy świętej. Tydzień później zjawił się ksiądz Leon Mały, obecnie pomocniczy we Lwowie. Za jakiś czas wysłał list z opłatkiem i obietnicą, że na Boże Narodzenie znów się zjawi.
Trzeci kapłan franciszkanin Antoni Niemczenko z Szargorodu przyjechał na Donbas na Sylwestra 1990 roku. Był to pierwszy duszpasterz, który odwiedzał regularni Szachtiorsk, Makiejewkę i Donieck. Przyjeżdżał każdego miesiąca w przeciągu 2 lat. Zastąpił go wspomniany już ks. Jarosław Giżycki, który rozpoczął swą misję w październiku 1992. Dwa lata później przybył na Donbas kolejny Chrystusowiec ks. Włodzimierz Dziduch, który nadzorował kupno kaplicy w Makiejewce w 1995 roku. Zastąpił go w 1997 roku pierwszy ukraiński Chrystusowiec ks. Wiktor Abelmazow. W 1999 roku przybył do Makiejewki ks. Ryszard Karapuda. Mówi się o nim, że pobłogosławił on wszystkie pary małżeńskie w parafii, żyjące bez ślubu kościelnego. Uratował pewne dziecko, którego mama pod wpływem jego argumentów zrezygnowała z planów aborcji. Zajął się bezdomnymi dziećmi, odwiedzał szpitale i sierocińce.
Ósmy był ksiądz Janusz, który lubił gotować ale niezbyt dobrze czuł się na Ukrainie i ponoć nagle porzucił kapłaństwo. Dziewiąty kapłan ks. Zbigniew trafił na Donbas w roku 2000. Dwa lata spędził w Makiejewce ks. Grzegorz Siemienkow rodem ze Sławutycza, obwód Żytomierski. Po nim byłem ja. Mój pobyt w Makiejewce wbrew oczekiwaniom trwa już czwarty rok i niektórzy jak wyczuwam maja mnie już dość.
Pani Katja była w Częstochowie. Dzięki memu uporowi, bo pół roku każdej niedzieli zachęcałem wszystkie parafianki staruszki, by sobie zrobiły zagraniczne paszporty. Pojechało 10 osób. Wszystkie po spotkaniu z Papieżem były wniebowzięte.
Jesienią 2006 Katja była w Swiato-Gorsku na kurorcie, tam jest też prawosławna ławrę z cudowną ikoną. Katja odwiedzała tę świątynię i nauczyła się od pewnej kobiety dziwnej życiowej piosenki, której się długo uczyła na pamięć i zaśpiewała parafianom w wigilijną noc i powtórzyła na moją prośbę na kolędzie.
Vsie goworiat szto starost nie radosc
I u menja siedina na wiskach
Ref.: Stareju starej, no ja nie żaleju
No ja nie żaleju ob etom nikak.
No radość moja rastiot pokolenje
Dwie doczki i syn i mnogo wnuczat
Ref.
Wojnu piereżili, rozruchu i gołod
A w mirnoje wremja, żiwiom koje kak
Ref.
Wsie goworjat szto starość nie radość
Radości mało a gorja wot tak...
10. WŁADIK ANDRIJENKO
Co roku odwiedzam Władka w jego dużym domu na Kryłowa 113. To bardzo blisko wspomnianego we wstępie zboru "Blagodat". Kiedyś ks. Włodzimierz planował w tym domu zbierać okolicznych parafian na katechezy. Z takich grup zwykle wyrastały nowe wspólnoty parafialne. Ja podzielam opinię ks. Włodzimierza, że ten rejon mógłby mieć zwartą i silną grupę. Niestety rodzice Władka odjechali parę lat temu na zarobki do Portugalii i nie ma szans, że szybko wrócą. Tymczasem chłopiec, który należał do najaktywniejszych parafian zagubił się całkowicie w samotności. Jakiś czas jego dom stał się internatem dla wielu krewniaków z okolic Szargorodu. Mieszkał tu między innymi mój pierwszy kleryk, Rusłan, którego odesłałem do postulatu ojców Franciszkanów Konwentualnych w Boryspolu.
Właśnie Rusłan opowiedział mi wiele szczegółów o rodzicach Władka. Ponoć przed wyjazdem do Portugalii byli tak biedni, że nie było co do garnka włożyć przymierali głodem. Mama Władka postanowiła uczęszczać na pierwsze piątki w intencji poprawienia swego losu i właśnie wtedy zdarzyła się okazja wyjazdu. Władek został sam na studiach. Właśnie je zakończył i jest milicjantem w Doniecku.
Prosił o poświęcenie samochodu, który mu się często psuje. Poradziłem, by przyjechał do kaplicy. To miał być pretekst do męskiej rozmowy. Chciałem, by podjął kurs przedmałżeński skoro oficjalnie już mieszka ze swoją narzeczoną, mógłby poczynić jakieś kroki, by zalegalizować ten związek. Niestety czas płynie a Władka w kościele nie widać. Owszem zjawia się na Wielkanoc i na Boże Narodzenie...to taki czysto prawosławny obyczaj. Dla mnie jednak to za mało biorąc pod uwagę ambitne plany mego poprzednika, by z Władka i jego rodziców uczynić kościelnych liderów.
11. JANEK MAZUR
Podobnie jak Władek Janek należy do "ziomkostwa szargorodzkiego". Pochodzi z wioski Malownicze w obwodzie winnickim. Jeden z tych młodych chłopców, którzy mogliby wnieść życie do naszej wspólnoty. Niegłupi i lojalny. Zrobi wszystko o co poprosisz ale zrobiwszy na długo znika i spowiada się dwa razy do roku. Mam wrażenie, że w tej dziedzinie jest "zdalnie sterowany". Być może ktoś z pobożniejszych krewnych, babcia albo mama przez listy lub telefony mu o tym przypomina, "że trzeba" i on to robi!
Jest kierowcą, ma dużo dalekich wyjazdów i też go w kościele widzę rzadko. Był również w Portugalii, co dla centralnej i zachodniej Ukrainy jest dość popularnym sposobem, by wyrwać się z nędzy. Powrócił jednak jak powiada, tylko ze względu na szaloną miłość do jego obecnej małżonki a wtedy narzeczonej Nataszy. Bez niej życia nie wyobrażał sobie wtedy. Mają obecnie synka Kiryła. Jest dziwny, bo nie reaguje na czułostki i mimo, że ma 2 latka nie mówi. Mam pewny obawy czy nie jest to autyzm.
ks. Jarosław Wiśniewski