Dzielnica sowiecka to najbardziej rozległy i malowniczy teren na północnych i wschodnich rubieżach Makiejewki, która głównie dzięki tym osiedlom górniczym włączonym do aglomeracji ma terytorium większe niż Warszawa. Odległości do każdego z tych miasteczek z centrum Makiejewki to minimum 10-20 km. Najodleglejsze Monachowo 25 km. Ludzie z tych okolic tracą po kilka godzin, by dotrzeć do kaplicy.
W Niżnej Krynce jest piękne jezioro, pozostałe miejscowości leżą na pustym pagórkowatym stepie usianym hałdami przypominającymi piramidy.
Ponoć w pobliskim Orechowo mieszkali koloniści niemieccy. W miasteczku Krynicznaja od lat zbierają się katolicy na "różaniec" i do niedawna jeszcze nic nie wiedzieli o naszej kapliczce. Wkrótce się do nich wybieram i jeśli ilość członków tej "samodzielnej" grupy będzie odpowiednia, to będę zmierzał do stworzenia tam wspólnoty pod wezwaniem Matki Bożej Ostrobramskiej.
Kolęda w tej dzielnicy to zawsze wielka przygoda. Odkładałem zwykle na sobotę by mieć do dyspozycji cały dzień. Zabierałem do samochodu kilkoro mieszkańców tych okolic: najczęściej dwie Anny i Adelę i robiliśmy objazd. Na liczniku zwykle wychodziło około 100 km. Toteż nie zawsze udawało się odwiedzić wszystkich w jeden dzień, zwłaszcza, że drogi nienajlepsze i nie odśnieżane. Mimo to z tych okolic przywoziłem zawsze najwięcej wrażeń.
1. TADEUSZ ŻUROMSKI
Pan Tadeusz pochodzi z Białorusi z wioski Podworczany, rejon Ostrowiec na Grodzieńszczyżnie. Do Wilna tylko ręką podać. Zakończył dwie klasy polskiej podstawówki. Pamięta nawet nazwisko dyrektora szkoły Bykowskiego. Katechetka w tej szkole uczyła religii, na ścianach były rozwieszone stacje drogi krzyżowej.
Pan Tadeusz pamięta bezbłędnie polski hymn i wierszyk Bełzy "kto ty jesteś". Rozmowa o szkole sprawia mu niekłamaną radość. Jego ojciec Zygmunt pochodził z Wilna i był usynowiony przez dziadka Andrzeja, carskiego żołnierza. Dziadek choć tylko przybrany, był dla Tadeusza dobry. Pochodził z Petersburga, był w carskiej Armii, tam stracił trzy palce prawej ręki. Widział Rewolucję. W odrodzonej Polsce otrzymywał 120 złotych renty, nosił zawsze mundur, był bardzo szanowanym człowiekiem we wsi. Kupił sobie 4 hektary ziemi i oddawał je w dzierżawę.
Z mniejszym sentymentem wspomina Tadeusz przybraną babcie, która była ponoć skąpa, kłóciła się z mamą i potrafiła chować chleb od niej. Ojciec Tadeusza porzucił rodzinę i nigdy nie wrócił.
Po wojnie Tadeusz trafił do Republiki Komi, nad jezioro Pieczora gdzie szukał lepszego losu niż w wioskowym kołchozie, gdzie zamiast pieniędzy zaliczano tzw. "trudodni". W tym czasie, a był to rok 1953 i Białoruś Zachodnia od 9 lat stanowiła część Sowieckiego Imperium, po śmierci Stalina wypuszczono na wolność wielu więźniów. Prócz politycznych uwolniono też wielką ilość zwykłych opryszków, którzy wedle słów Tadeusza siali grozę rabując i mordując wielu niewinnych ludzi. W Komi Tadeusz pracował przy wyrębie lasów. Stamtąd trafił do Armii na norweskiej granicy. Był już wtedy żonaty. Wybrał sobie za żonę dwa lata młodszą koleżankę ze szkoły. Dziewczynka w młodości chorowała na tzw. "złotuchę", od której wylatywały jej włosy. Tadeusz zawsze ją lubił i kocha ją do dziś, widać to w każdym jego geście. Ona obecnie, bezzębna staruszka i głucha odwzajemnia mu tym samym gorliwie usługując w chwilach choroby i smutku.
Utrzymanie rodziny w tych czasach było niełatwym zadaniem więc udał się zaraz po wojsku na południe tzn. na Ukraiński Donbas. Otrzymał on tam 250 rubli na zagospodarowanie, lecz praca na budowie kopalni wycieńczała go. On i jego koledzy zwrócili pieniądze i udali się do kopalni na tzw. Pietrowce w Doniecku jako zwykli górnicy. Stamtąd w 1958 roku Tadeusz trafił do miasteczka Nowo-Żdanowka a po 3 latach do Niżnej Krynki, gdzie wśród pięknych krajobrazów zapełnionych wydmami, jeziorem i górniczymi hałdami mieszka do dziś.
Człowiek o miękkim, sprawiedliwym charakterze. Zewnętrznie, w sposobie mówienia i bycia, bardzo przypomina filmowego Pawlaka z opowieści "sami swoi", więc przypuszczam, że potrafi się też czasem złościć. O dzieciach opowiada z dumą i ze smutkiem, Obaj synowie Anatoli i Wasyli zakończyli studia, pracowali też na kopalniach.
Anatoli dał mu dwu wnuków Sergieja i Maksyma. Wnuk Maksym ma już półrocznego synka Władka. Wasyl owszem wychował córkę Walerię a ta z kolei 2 letnią dziś Lizę. Strapienie Tadeusza polega na tym, że Wasyl (czy tez Leonid, miesza mi się w pamięci), nie doczekawszy wnuczki popełnił samobójstwo, zdaje się na tle pijaństwa. Od tej pory schorowany Tadeusz i sterana małżonka opłakują go co dzień. Myślę, że ta tragedia dała mu impuls, by aktywnie szukać kościoła, w którym mogliby się za zmarłego pomodlić.
Tadeusz słyszał często w radio o zwróconym kościele w pobliskim Jenakiewo. Wiedział tez, że jest kościół w Doniecku i kapliczka w Makiejewce, jak jednak poszukiwać w tak wielkich aglomeracjach, nie wiedział, szukał więc po omacku. Dowiedział się przypadkiem leżąc w szpitalu w tzw. "Rut-Bolnicy". Szpital jest po sąsiedzku z makiejewską kapliczką, więc nogi same go tu przyniosły.
Tego pamiętnego dnia 8 września 2004 była piękna pogoda więc postanowiłem odprawić Mszę św. O Narodzeniu Matki Bożej w ogródku, na ławeczce. Było cieplutko, przyszło kilka kobiet, Tadeusz siedział cichutko i jak dziecko ocierał rękawem łzy, które ze wzruszenia sowicie kapały. Lata posuchy, tzn., życia bez kościoła dla tego Pana zakończyły się. Po długiej tułaczce nie całkiem marnotrawny syn, raczej zbolały ojciec, odnalazł swą przystań.
Tadeusz musi pokonać odległość 20 km, by dotrzeć do kaplicy. Gdy jednak czuje się zdrowy to przyjeżdża zawsze w okolicach 7 rano, czyli najwcześniejszym autobusem i jest w kaplicy pierwszy, bo Msza święta odprawiana jest dopiero o godzinie dziewiątej. Odmawia sobie w kościele pacierze i niewątpliwie bardzo się z naszej kapliczki cieszy. Mamy w parafii niewielu mężczyzn więc szybko stał się naszą maskotką i ulubieńcem. Rodaczki z Białorusi nazywają go po prostu "Tadzik".
Nie żałował on sił gdyśmy kopali w ogrodzie fundamenty pod nową kaplicę. Po roku mógł podziwiać dzieło rąk swoich. Mimo wieku ich chorób, on tę kaplice wznosił swym potem i łzami.
2. ANNA Szerwińska-Iwaszyna
Wśród parafialnych Białorusinów u nas na Donbasie najciekawsza postać to pani Ania. Nie lubi, by ją nazywano Pani, bo tutaj częściej na starsze osoby mówią "ciocia" albo "baba" i nie trzeba wcale być krewnym. Słyszałem czasami jak familiarnie do kobiet młodzi mężczyźni zwracali się po prostu "mać", i nie było w tym cienia obrazy. Ona również pochodzi z Grodzieńszczyzny, na pół drogi do Wilna. Jej rodzima wioska niedaleko historycznego Krewa i Oszmiany. Bardzo kocha polski język, zna wiersze, piosenki i umie na pamięć godzinki. Wychowała na Donbasie dwu synów, córkę i pewnie ze siedem wnuków. Mieszkają w okolicy Chanżonkowo, a to najodleglejsza dzielnica Makiejewki. Żartuje sobie czasem, że z taką armią młodzieży można zrobić oddzielną parafię, ale tak jak w przypadku wielu parafianek, dla dzieci i wnuków Ani kościół to temat tabu i osobista tragedia.
Ania choruje i lista chorób długa, tym niemniej zaciska zęby, siada raniutko na pociąg i kilka razy w tygodniu odwiedza kaplicę, gdzie bez niej się żadna praca nie odbędzie. Dla niej najświętsze są 2 dni w tygodniu: sobota i poniedziałek, bo wtedy jest msza święta po polsku. Stara się jednak po trochu przyzwyczajać do ukraińskich modlitw, toteż widzę ją również w niedzielę. "Ojcze nasz" odmawia jako ostatnia po białorusku.
Kiedyś opowiedziała mi o swej mamie, o jej modlitwach i pobożności. Nie mam żadnych wątpliwości, że oboje rodzice byli bardzo wierzący. Mamie było ciężko i złościła się, że nie może dokończyć jakiejś roboty i wtedy się tak pomodliła: "Panie Boże, Ty przecież jesteś mężczyzną, to mnie biednej kobiecie dopomóż", nie wiem, co to była za praca, ale pamiętam, że po tych słowach udało się jej robotę dokończyć.
Pani Ania przepracowała wiele lat na kolei i choć w mym odbiorze jest jedną z mych "szkolnych koleżanek", to uważa się za moją przybraną mamę. Pomaga jak może przy budowie kapliczki, jej dekorowaniu, sprzątaniu. Po cichu coś kupi, ugotuje i zrobi jak dla syna prawie. Jej sąsiedzi i dzieci często się irytują, że rzadko bywa w domu, ale ja sobie myślę, że kiedyś przyjdzie odwrotna fala, że z tej rodziny ktoś z dzieci albo wnuków zacznie odwiedzać kapliczkę. Obym się nie pomylił. Ania zna piękny wiersz świąteczny i kiedy ją znowu spotkam, poproszę, by dotoczyła go ze zdjęciami do mojego tekstu.
Wiatr z północnej dmie strony
Tylko gwiazda księżyca
Przez chmur pada opony
W tę noc groźną i zimną
Jak kir czarny rozpłynie
Drogą śnieżną i mroźną
Idzie mała dziecina
Dziwny blask u niej czoło
Promieniami się żarzy
Choć bez skrzydeł anioły
Blask anielski ma w twarzy
I podnosi rączęta
Ponad jasne swe czoło
Błogosławi zwierzęta
I twór wszelki dokoła
I te chaty wieśniacze
I te sady i drzewa
I to dziecię, co płacze
I krzyżyk przy wiośle
Pochylony nad miedzą
I ci ludzie, co w trosce
Swój powszechny chleb jedzą.
I to koją swe smutki
Z jasną gwiazdką nad głową
Chodzi Jezus malutki
W tę noc groźną zimową
3. WASYLI IWASZYN
Wasyli 42 lata, najstarszy syn Pani Anny mieszka w oddalonym o 3 km osiedlu Chanżonkowo-Północ. Ma dwójkę dzieci. Starsza dziewczynka Katja jest wyższa od rodziców za rok zapewne ukończy średnią szkołę. Razem z młodszym bratem Denisem uczestniczyła niedawno w chrześcijańskim obozie, gdzie uczono dzieci biblii, modlitwy Pańskiej, lecz nie "zdrowasiek". Mam obawy, że to był obóz z ramienia Baptystów, lecz nie dopytałem przez wzgląd na zdawkową znajomość z ich mamą Ludmiłą.
Ani Wasyl ani jego żona nigdy nie byli w naszej kapliczce w Makiejewce. Na kolędę przyjmują już drugi raz i są mili, poprawni. Owszem Wasyl tradycyjnie śpi albo jest w pracy w pobliskiej kopalni. Ma chorobę alkoholową czym sprawia mamie i całej rodzinie sporo smutku. Młodszy syn Denis ma około 10-ciu. Ostatnio po kolędzie, która odbywała się w "prawosławną wigilię" jego mama "wypożyczyła dziecko" na noc, byśmy razem z babcią mogli mu pokazać kapliczkę. Wszystko mu się tam podobało włącznie z wręczaniem podarunków dla dzieci od Towarzystwa Polskiej Kultury. Kto wie może to dobry początek dalszej znajomości. Okazuje się, że maluch nie jest jeszcze ochrzczony.
4. WIKTOR IWASZYN
Wiktor trzydziestolatek, najmłodszy syn Anny jakiś czas po rozwodzie mieszkał u niej w Monachowo, czym sprawił jej sporą radość. Swego czasu, jeszcze w Białorusi zaprzyjaźnił się z Salezjanami, szczególnie z ks. Henrykiem Boguszewskim na tyle, że udało mu się wyjechać do Polski i zwiedzić co nieco. Krótko potem chodził z myślami o kapłaństwie i mama mocno żałuje, że nic z tego nie wyszło.
Wiktor wstąpił w nieudany związek małżeński. Cierpi bardzo, bo jego wybranka mieszka po sąsiedzku z innym mężczyzną, pewnie z jego kolegą, bo miasteczko nieduże i wszyscy się znają. Ma synka Władka. Chłopczyk wygląda na pięciolatka.
Wiktor pracuje na kolei w Chanżonkowo. Mieszka tymczasowo niedaleko brata Wasyla w wynajmowanym mieszkaniu. Jego hobby to komputery. Kuzyn Denis przesiaduje więc u wujka bawiąc się razem z nim. Dwukrotnie byłem u Wiktora na kolędzie za każdym razem w innym mieszkaniu, tym niemniej i on i ja byliśmy wzruszeni, że coś takiego się dzieje.
Widać jasno, że sentyment do kościoła tli się w jego sercu. Wiktor jako jedyny od czasu do czasu odwiedza kościółek w Makiejewce czym mamie i mnie również sprawia sporą radość.
5. NATALIA IWASZYNA-KUZNIECOWA
Natalia ma 38 lat mieszka po sąsiedzku z mamą w Monachowo. Ma dwójkę dzieci. Starszy Igor uczy się w Technikum Ekonomicznym w Makiejewce. Młodsza Julia jest rówieśniczką Denisa. Jest kandydatką do chrztu i widzę ją po kilka razy w roku gdy babcia zabiera ją do kościoła. Kilkakroć odwiedzały mnie też razem gdy byłem w szpitalu.
Mąż Nataszy Igor wygląda na człowieka statecznego. Jest milczący i w kolędzie nie uczestniczy podobnie zresztą jak Natalia.
Ostatnio przyjechaliśmy na kolędę bardzo późno i Natalii nie było więc Igor poszedł jej szukać. Myśmy obcowali jedynie z 10-letnią dziewczynką. Babcia płakała, żaląc się na córkę, że nie spełniła obietnicy i nie poczekała na księdza. Owszem przybiegli oboje z mężem gdyśmy już odchodzili. Zdenerwowana babcia prosiła bym w takim razie domu nie poświęcał a ja jej na to, że dom już poświęcony dostatecznie jej łzami.
6. ADELA ŁUKAWSKA-STECK
Pani Adela mieszka na osiedlu Avtorem-Zawod po sąsiedzku ze stacją Krynicznoje. Ma córkę Raisę 47 lat na przystanku Garaż w kierunku Osiedla Zielone oraz męża Grigorija... na cmentarzu. Pochowała go latem 2006 roku. Przed kolędą, która ostatnio wypadła wyjątkowo późno, bo w przeddzień środy Popielcowej odwiedziliśmy mogiłę Grigorija. Jej mąż był górnikiem, człowiekiem dość nerwowym i schorowanym.
Na kolędzie jednak starał się zawsze wstawić swoje 3 grosze i wypadało dość wesoło, choć Adela wyrznie obawiała się, by brawurowymi tekstami "nie obraził księdza". Owszem, wypominał mi, że nie odwiedziłem Adeli w szpitalu gdy zwichnęła nogę w biodrze, czym potwierdził, że ją kocha i się o nią troszczy. Z drugiej strony lekko przyjął mój argument, że byłem zapracowany przy wznoszeniu kaplicy. Adela to jego druga małżonka. Miał syna Wiaczesław z pierwszego małżeństwa.
O sobie Adela opowiada niewiele. Wiem, że pochodzi z wioski Polanka w okolicach Baraniwki, obwód Żytomierski. Jej brat Anatol w rodzinnej Polance pomagał księżom budować kościół i Adela postępowała podobnie, dopóki nie trafiła do szpitala pomagając mi często na kuchni.
Tato Adeli był niemieckiego pochodzenia, lecz został zamordowany przez władze sowieckie, gdy Adeli było ledwie 2 miesiące. Opowiada, że miejscowy wójt, również Niemiec, w czasach okupacji niemieckiej, by podpisała "volkslistę", i że będzie otrzymywać zapomogi od Rzeszy. Mama wystraszyła się tej propozycji i nawet zmieniła w metrykach dwojga dzieci ich nazwisko na swoje panieńskie. Za jakiś czas ponownie wyszła za mąż za Polaka o nazwisku Anuszkiewicz i z drugiego małżeństwa miała jeszcze trójkę dzieci z czego jedno zmarło.
Adela jak wspomniałem mało mówi ale wiele robi. Trzynaście lat do 1968 roku Adela pracowała w Fabryce Porcelany w Polance. Adela zapoznała w Fabryce Piotra i Tatianę Sawczuk, którzy wcześniej wyjechali na Donbas. Bardzo pomagali Adeli gdy mieszkali w Polance. Ponieważ los Adeli był ciężki zabrali ją do siebie. Mieszkali w barakach na Avtorem-Zawodzie. Długi czas szukała pracy. Potem otrzymała pracę sprzątaczki w domu Kultury i zamieszkała o dwojga staruszków, którzy stróżowali w klubie, potem półtora roku we własnym pokoiku. Potem mieszkanie ze współlokatorami i nareszcie w 1984 roku własne mieszkanie.
Po jakimś czasie w 1969 roku zakończyła kursy mechaników kinowych. Resztę życia przeżyła na Donbasie pracując w Domu Kultury jako operator filmowy. Jeden z jej przełożonych, również kino-mechanik zapoznał Adelę z Grigorijem, który był 9 lat starszy.
Ostatnie 7 lat przed emeryturą zmieniła pracę, bo chętnych, by oglądać filmy było coraz mniej. Pojawienie się Telewizji a także kryzys demograficzny a potem totalny kryzys gospodarczy w latach pierestrojki zmieniły klimat wokół Domów Kultury w takich zapomnianych osiedlach jak Avtorem-Zawod. Życie kulturalne na Ukrainie upada z dnia na dzień. Widać to gołym okiem.
Adela ma dwie przyjaciółki, które ją często odwiedzają. Jedna z nich Zoja jest emerytowanym felczerem ginekologiem. Mieszka naprzeciwko, na tej samej klatce schodowej. Wchodzą do siebie nie pukając w drzwi i zostawiają klucze gdy któraś z nich wyjeżdża "do miasta".
Drugą Walentynę nazwały śmiesznie "Siniora". Siniora jest mamą pierwszego męża Raisy, córki Adeli. "Młodzi" są w rozwodzie, bo Raisa nie mogła mieć dzieci, których tak bardzo pragnął syn Siniory. Starsze panie jednak nie przestały się przyjaźnić i odwiedzają się na co dzień. Syn Siniory ułożył sobie życie w Kijowie jako biznesmen. W nowym związku ma upragnione dzieci i choć z punktu widzenia kościoła jest łotrem ani Adela ani Raisa nie obrażają się na niego. Na Ukrainie takie rzeczy uważa się za normę.
Do kościoła Adela ma 20 km i podróżuje pociągiem. Najpierw jeden przystanek koleją potem 8 km z dworca kolejowego na autobusowy, stamtąd ma już "zaledwie" pół kilometra pieszo. Dla ludzi, u których ZSRR wyostrzył tęsknotę za kościołem takie pielgrzymki na niedzielną Msze świętą też wydają się czymś normalnym. W swoim czasie jako dziecko chodziła z mamą i innymi mieszkańcami Polanki do odległego o 30 km Połonnego. Wychodzili pieszo i boso, czasem w płóciennych "czułkach" w sobotę wieczorem. Nocowali w zakrystii lub u znajomych. Wracali padając z nóg dopiero w niedziele nocą. Adela czasami wyjeżdża odwiedzić rodzeństwo na Żytomierszczyźnie, lecz gdy jest w Makiejewce, to do kościoła przyjeżdża w każdą niedzielę i spotyka tu swoją córkę.
W trakcie kolędy Pani Adela z dumą pokazała mi kalendarz kościołów z okolicy Połonnego. To kalendarz rocznicowy. Ukazuje on 12 kościołów zbudowanych z inicjatywy franciszkanina o. Stanisława Szyrokoradiuka, obecnego biskupa pomocniczego w Kijowie. Kościoły powstały w 1993 roku, kalendarz wyszedł na 10-lecie w 2003. Historia każdego z nich to oddzielna opowieść.
Moja kolędowa opowieść składa się z 50-ciu tekstów, które można by również pomieścić w kalendarzu, po jednej opowieści na każdy tydzień. Tak sobie myślę, że każdy z moich "50-ciu sprawiedliwych" zasługuje na uwagę. Nazywam ich tak ze względu na biblijne asocjacje z historią Sodomy i Gomory, które to miasto Pan Bóg obiecał ochronić jeśli tam będą sprawiedliwi, choćby dziesięciu. Ja nazbierałem 50 i dalej zbieram. Myślę, że właśnie na takich i podobnych im ludziach trzyma się jeszcze Donbas i cała Ukraina.
7. ANNA BEZPATIUK-ZUBIENKO
Pani Anna pochodzi z okolic Gródka Podolskiego. To osoba bardzo łagodna i sympatyczna. Ma cichy, ciepły tembr głosu. Należy do najaktywniejszych i najstarszych parafian. Chętnie się włącza we wszelkie parafialne inicjatywy.
Jej rodzice Jan i Julia Nowak wychowali czworo dzieci. Starsze rodzeństwo Franek i Weronika już zmarło. Średni brat Staś mieszka w Makiejewce na osiedlu Zielonym.
Do kościoła jak sądzę trafiła za zachętą starszej siostry Weroniki, która ciężko chorowała gdy pojawiłem się w Makiejewskiej parafii i tej samej jesieni 2003 zmarła.
Należy do grona tych licznych parafianek, które swój status małżeński uregulowały na kolędzie. Wstępnie sprawę załatwił mój poprzednik, któremu udało się ochrzcić męża Anny Mikołaja. Mnie z kolei na kolędzie udało się parę zachęcić do uroczystego ślubu w odpustowy dzień św. Józefa 2004.
Pani Anna ma córkę i dwoje wnucząt w Chanżonkowo. Pewnego razu poświęcałem jej dom w pobliżu. W kościele jednak córka za mych czasów nie była nigdy. O tej parafiance chciałoby się opowiedzieć bardzo wiele, bo w każdą akcję parafialną włącza się z entuzjazmem jednak na kolędę do niej trafiliśmy późną nocą i na robienie notatek nie miałem już sił. Domówiliśmy się, że porozmawiamy szczegółowo innym razem.
8. KATJA ŻURAWSKA
Pani Katja znajduje się w grupie tzw. "honorowych parafian". Pochodzi z Żytomierza podobnie jak jej mąż. Jest wdową i zapoznaliśmy się na nowy Rok 2006. Okoliczności tej znajomości były szczególne. Męża Stanisława okrutnie zamordowali dwaj 30 letni mężczyźni. Odarli z szat wybili oczy, zabrali pieniądze, by sobie na Nowy Rok popić.
Na pogrzeb poszukiwały mnie jego dzieci: Janek, kolega z czasów szkolnych i rówieśnik morderców oraz córka studentka. Oboje byli w szoku tak wielkim, że z trudem wczuwałem się w rolę pocieszyciela. Oni jednak docenili mój trud i jeszcze dwukrotnie przyjeżdżali do kaplicy by wspólnie przeżyć 9-ty, 40-ty dzień. W rocznicę śmierci Jana spotkaliśmy się po Mszy świętej na tzw. "pominki" na plebanii. Ponieważ tego dnia była w kościele również Anna Bezpatiuk, sąsiadka i znajoma Katji i rozmawialiśmy o planowanej kolędzie Katja zaczęła nalegać, by kolęda była również u niej w domu.
Zgodziłem się chętnie, bo od dawna mam co do Chanżonkowa plan, by tam stworzyć filie dojazdową i bardziej sumiennie pracować z napotkanymi tam ludźmi. Kolęda była spóźniona więc i w tym domu niewiele zdążyłem się dowiedzieć o tej rodzinie. Nie tracę nadziei, że również w przyszłości kolęda w tym domu się odbędzie i że rocznicowe spotkanie w kaplicy nie będzie ostatnim.
Na kolędzie była też siostra Katji z Kijowa, osoba z "wysokich kręgów" albo po prostu bogata. Pomogła on Jankowi znaleźć pracę w Kijowie, więc go nie spotkałem go na kolędzie. Szkoda, bo wiele ciepłych słów usłyszałem o tym chłopcu. Zresztą dobroć miał wypisaną na twarzy. Katja nie skrywała, że jej zmarły mąż nie był religijny ale chętnie opowiadała o jego dobroci.
Przypadek z rodziną Żurawskich to typowa historia i przykład na to jak wielu "ukrytych" katolików mieszka na Donbasie. Żyją sobie długo, latami jak gdyby nigdy nic. Gdy jednak zdarzy się nieszczęście zaczynają gorączkowo poszukiwać katolickiego księdza, bo prawosławni kapłani nie życzą sobie, by zapraszano ich na pogrzeby do katolików. Jeśli katolicki kapłan umiejętnie się zachowa w takiej sytuacji, to taką rodzinę można odzyskać dla kościoła, lecz nie jest to proste zadanie.
9. JÓZEFA MARKOWSKA
Rodzice pani Józefy pochodzą ze wsi Konstantynowka z obwodu Chersońskiego. Cała wioska składała się z osób polskiego pochodzenia, wedle słów Józefy osiedlili się tam za czasów przysłowiowego króla ćwieczka (po rosyjsku "za Carja Pańka").
Tato i mama byli ludźmi dobrymi i pracowitymi. Tato Julian miał ponoć złote ręce, mawiał do dzieci: "Nie mów, że nie potrafisz, powiedz raczej, że nie chcesz". Był on szewcem i zwykłym kołchoźnikiem.
Mama Feliksa była dojarką. Dzieci w tych czasach młóciły ręcznie prawicę. Józefa opowiadała mi, że jeśli nie namłóciły pełnego wiaderka, to mama potrafiła "wymłócić" po tyłku.
Tato nigdy nie bił toteż dzieci bardziej go kochały. Józefa zapamiętała niezwykły wiersz o tacie:
Mij tato,
U nas siehodnia sviato,
Zdajetsja tak czi ni
Bo ceż siehodnia tato,
Prysłał lysta meni.
Z czużoho pysze kraju:
"Ja jidu siehodnia v bij,
I kak żesz ja skuczaju,
Bez tebe synku mij.
Ja borjuś za bat'kivszczynu
Za vsih vas ridnyh borjuś,
Uczysja dobre synku,
Ja skoro povernuś."
Mój tato,
Mamy dzisiaj święto,
Wydaje się, tak czy nie,
Bo przecież dzisiaj tato,
Przysłał mi list.
Z cudzego pisze kraju:
"Ja dzisiaj pójdę w bój,
I jakże tęsknię tutaj,
Bez ciebie synku mój.
Ja walczę za ojczyznę,
Za wszystkich krewnych mych,
Uczże się dobrze synku,
Wkrótce spotkamy się.
Wygląda to na szkolny wierszyk, ale Józia recytuje go z takim namaszczeniem jakby to była modlitwa za najukochańszą na świecie osobę. Tato przeżył 75 lat, mama przeżyła 86. Wychowali oni sześcioro dzieci. Józia była najstarsza. Potem była Wiera i Lusia. Dwaj młodsi bracia Adolciu i Stanisław zmarli w czasie wojny w wieku trzech i siedmiu lat na skutek dyzenterii.
Najmłodsza Wala urodziła się gdy Józia była już mężatką. Mama chorowała a u Józi w tym samym czasie urodziło się pierwsze dziecko. W związku z tym wydarzyła się niezwykła historia: jedną piersią Józia karmiła swego synka Tolika, drugą swą własną siostrzyczkę Walę.
Anatol pozostał w okolicach Odessy, dokąd ewakuowano na pieszo całą rodzinę po wojnie, zasiedlając dawną osadę niemieckich kolonistów. Tolik jest energetykiem, ma dwoje dzieci, trzecie zmarło na "wodziankę".
Józefa przeniosła się na Donbas razem z młodszą córką Wierą. Wiera wyszła za mąż i zamieszkała na kilkanaście lat w Nalczyku na Kaukazie stolicy Kabaryno-Bałkarii.
Wychowała dwójkę synów, powróciła do mamy i tu doczekała się dwojga wnucząt. Jest z zawodu tzw. "kult-rabotnikiem" (pracownik kultury). To jest człowiek prowadzący działalność domów kultury.
Wiera gra na akordeonie, potrafi organizować inscenizacje ale do kościoła krępuje się chodzić. Pewna staruszka katoliczka ochrzciła ją w dzieciństwie na prośbę mamy. Potem gdy nie było w okolicy kościołów a ona zapragnęła praktykować miejscowy kapłan prawosławny na osiedlu Kalinówka w Makiejewce-Objedinionny wymógł na niej powtórny chrzest. Ona tęskni do kościoła mamy lecz z powodu tego zdarzenia ma wielki kompleks i wyrzuty sumienia. Nie jest to pierwsza w mojej karierze tego typu historia, której inaczej jak prawosławnym prozelityzmem nie nazwiesz. Ofiarami takiej polityki padają bardzo liczni katolicy, którzy mają utrudniony dostęp do kościoła katolickiego i chcą w sposób pośredni zaspokoić głód wiary odwiedzając cerkwie czy też protestanckie zbory.
Wiera większość czasu traci na opiekę nad dwoma wnuczkami i chorym na padaczkę mężem Mikołajem. Gdy zachorowałem i leżałem w szpitalu często mnie tam odwiedzała oferując wiele zasobów popularnej medycyny, by podreperować moje nerki. Mogłem odczuć wtedy jej wielką serdeczność. Nie wątpię, że zachęcała ją do tego mama Józefa.
Podobnie zjawia się w jej imieniu czasami na różnego rodzaju dyżury na plebanii, gdy trzeba coś zreperować, pomalować, posprzątać. Jeden raz zaagitowała nawet męża Mikołaja co dla całej rodziny było wielką niespodzianką.
Pani Józia ma do kaplicy 12 km. Często przyjeżdża sama na mikrobusie rejsowym. Pomaga sobie zawsze pałeczką i widać wyraźnie, że lata pracy na ciężkich robotach w kopalni i przy wypróżnianiu wagonów wycisnęły piętno na tej atletycznie zbudowanej a jednak chorowitej kobiecie. Czasami do kaplicy podwozi ją wnuczek taksówkarz. Ona krępuje się go prosić ale on jej nigdy nie odmówi.
10. ANNA BABIJ-ZINOWSKA
Pani Anna na prośbę księdza Włodzimierza włączyła się w poszukiwania posesji dla naszej parafii. Tak się zdarzyło, że chorowała w tym czasie i w drodze ze szpitala, stanąwszy naprzeciw Uniwermagu (Supermarket) sama do siebie rzekła "Bożeńka, jakby to było dobrze, żeby tutaj nasz kościółek się mieścił". W tejże samej chwili podeszła do słupa telefonicznego, na którym było ogłoszenie, że sprzedaje się dom na Lenina 30, czyli obok. Powiadomiła niezwłocznie o tym księdza Włodzimierza a ten poprowadził sprawę dalej, bowiem teren i miejsce mu się spodobały.
Tak oto biedna kobieta dała początek sprawie, który ma dalszy ciąg. W tym domu znalazło przystań wielu kapłanów i całe pokolenie parafian i bezdomnych.
Moja znajomość z Panią Anną rozpoczęła się od choroby a potem śmierci męża Mikołaja. Któregoś razu podeszła on a do mnie by zaprowadzić mnie do szpitala ale mieliśmy kłopot z ustaleniem daty. Ja byłem w parafii od niedawna i ona mnie nie przynaglała. Wkrótce zaprosiła mnie na pogrzeb.
Był bardzo słotny jesienny dzień. Ja musiałem być po południu w Gorłowce, stąd przyjechałem wcześniej żeby wszystkie możliwe modlitwy przeprowadzić w domu zmarłego Mikołaja. Była Msza św., różaniec i koronka. Ostatnie modlitwy przewidziane na cmentarzu odmówiłem na podwórku przed domem zmarłego. Ponoć był prawosławny ale życzliwy dla kościoła. Był dobrym majstrem. Wszelkie domowe remonty przeprowadzał sam a trumny dla siebie i dla Anny wykonał na kilka lat przed śmiercią, by rodzinie nie sprawiać kłopotu po śmierci i wydatków. Szczerze żałowałem, że nie poszedłem z Anną do szpitala od razu, jak tylko ona wspomniała mi o tym. Mikołaj urodził się w 1932 roku zmarł na jesieni 2003.
Na pogrzebie byli obecni dwaj chłopcy jego wnukowie: 21-letni Witalik, który przybył na pogrzeb z Odessy i 18-letni Oleg.
Ich mama Ludmiła porzuciła ich a także męża alkoholika rok wcześniej i zapoznała się w Polsce z pewnym rozwodnikiem, któremu miała urodzić dziecko.
Dziwiła mnie zawsze prostota pani Ani, która żadnego faktu nie skrywała i opowiadała o córce tak jakby chciała ją ze wszystkiego usprawiedliwić i wybielić.
Najwięcej szczegółów dowiedziałem się na najbliższej kolędzie. Opowiedziała mi o tym, że Witalik był w nowicjacie salezjańskim w podmoskiewskim osiedlu Oktiabrskoje i że obecnie dorabia sobie jako ogrodnik u Baptystów w Odessie. Po roku czasu sam wrócił i opowiedział mi resztę. Jego powrót przyśpieszyła nagła śmierć brata Olega, który ponoć przedozował narkotyki. Jesienią 2005 babcia zawiozła mnie na "cmentarz bezimiennych", gdzie go pochowano nie znając początkowo kim jest. Zwłoki leżały na osiedlu Zielonym w Makiejewce.
Tego samego roku Witalik przyprowadził do kaplicy kilku swoich znajomych z osiedla Objedinionnoje wspólnie z którymi w przeciągu miesiąca pomagał mi wznosić ściany kaplicy i wylewać podłogi. Nie był zbyt sumienny ani punktualny choć woziłem ekipę co dzień do domu i zabierałem z rana do pracy. Cały ten czas babcia wniebogłosy chwaliła jego talenty i dobroć. Ja miałem podejrzenia, że nie jest zbyt uczciwy i przyglądając się pracy jego i zachowaniu kolegów nabierałem coraz więcej podejrzeń. Ostatnio nawet babcia nie jest w stanie ani skryć ani bronić wnuka.
Kolęda była niezapowiedziana, bo babci dawno nie było w kaplicy i postanowiłem odwiedzić "w ciemno". Zastałem w domu remont i zupełnie pijanego Witalika, który jak się okazuje każdego dnia ściąga do domu inne panienki wyłudza od babci pieniądze na piwo i nie potrafi zaprowadzić porządku we własnym domu, choć ponoć tak jak i dziadek potrafi wszystko.
Gdy kiedy Witalik budując kaplicę nie pojawiał się dwa dni na budowie a ja z niecierpliwością i na nerwach czekałem kiedy wreszcie się pojawi...jak gdyby nigdy nic z bardzo poważną miną skomentował krotko, że jego ojciec ginie od wódki wiec musiał z nim pobyć.
Uderzył w czułe miejsce, nie potrafiłem go nawet zganić a teraz widzę, że on sami ginie z tego samego powodu i nikt ani babcia ani mama ani ja nie będziemy w stanie mu pomóc.
Babcia w trakcie kolędy plotła jakieś chodniczki i szyła poduszeczki dla kaplicy. Powiedziała, że córka spędziła w Polsce 5 lat więc wkrótce dostanie polski paszport i ich odwiedzi. Do kaplicy nie jeździ bo nie ma za co.
11. LONGINA DASZKIEWICZ KARAWACKA
Wśród moich parafianek pochodzących z Białorusi chcę wymienić jeszcze jedną: Longinę Daszkiewicz Karawacką. Mieszka ona na przedmieściach Makiejewki, w północnej części miasta. Osiedle, które ma charakter oddzielnej wioski nazywa się Jasionówka. Jest tu duży cmentarz i piękna, starożytna cerkiew.
Dla Makiejewki 200 lat to bardzo dużo. Myślę, że tyle samo lat ma świątynia. Są tu pochowani mężowie i mama Marii i Ireny Leszczyk. Longina jest ich kuzynką i krajanką. Pochodzi ze wsi Celina z rejonu Postawy, dawny obwód Mołodeczno.
Podobnie jak Irena również Maria uczyła się w polskiej szkole. Zna stare piosenki. Na kolędzie wspólnie z Marią odśpiewały mi pięć zwrotek pieśni "Pognała wołki na Bukowinę". Wyraźnie były zadowolone, że je o to poprosiłem.
Jej tato miał na imię Aleksander. Mama Adela z domu Tarasiewicz. Urodziła się w 1932 roku. Jej młodszy brat Eugeniusz w 1935. Mąż Walery pochodził z sąsiedniej wioski Grejcy. Na Donbasie pracował na Hucie. Zmarł w 1984 roku. Wychowali po katolicku dwie córki Ritę i Danutę.
Rita ma dwójkę dzieci: Romana który jest górnikiem i córkę Janę która niedawno wyszła za mąż. Życie Rity nie ułożyło się zbytnio. Jest rozwiedziona, pracuje w sklepie niedaleko kapliczki. Codziennie traci ponad godzinę na dojazd do pracy. Syn Roman jest również rozwiedziony, mieszka w miasteczku Torez. Spotkałem go na kolędzie dwukrotnie. Młodsza córka Danuta jest zamężna, wychowuje syna Stanisława.
Longina należy do grupy pionierów odrodzonej makiejewskiej parafii. Gdy Msza święta odbywała się w prywatnym domu Pani Niny Materyńskiej uczęszczała solidnie razem z Marią i Ireną. Ostatnio podupadła na zdrowiu, zaprzyjaźniła się z miejscowym księdzem prawosławnym, który ja dopuścił do sakramentów i nawet proponował prace w cerkwi. Korespondowałem jakiś czas z tym kapłanem i z jego "akademickich" tekstów otrzymałem jasny pogląd o jego szczerej i "naukowej" nienawiści do kościoła katolickiego, który on otwarcie nazywa "heretyckim". Choć to w naszych czasach anachronizm ale to nie odosobniony przypadek. Choć babcia milczy na ten temat to ja jednak nauczony życiem mam uzasadnione podejrzenia, że ten "mądrala" coś z babcią zrobił a to coś, to po prostu powtórny chrzest, który choć nie prawomocny tyle zamętu stwarza w głowach prostych ludzi stykających się głównie z takimi specjalistami od prozelityzmu jak Baptyści.
Longina ma niewielkie gospodarstwo. Do niedawna posiadała nawet krówkę. Obecnie pozostał tylko drób. Na razie bezskutecznie próbuję odzyskać jej zaufanie i przywrócić do parafii. Owszem przyjmuje co roku kolędę ale na tym jej wiara się kończy. Wyczuwam poważne napięcie, przestrach, kompleksy, wręcz wyrzuty sumienia jakie ma z powodu swych praktyk w pobliskim kościele prawosławnym. Nie pyta mojej opinii więc ja taktycznie milczę czekając na kolejną okazję, by ten temat poruszyć.
ks. Jarosław Wiśniewski