Wybierz swój język

Kolumbiada

Historia pewnego akordeonu.

 

O Ameryce marzyła moja mama.

W tajemnicy przed dziadkiem korespondowała z jego siostrą Laurencją, czyli swoją ciotką. Ta opuściła Polskę w wieku 16 lat i nigdy nie wróciła. Mieszkała w Linden, NJ do samej śmierci i miała kilkoro dzieci. Jedna z córek wstąpiła do zakonu i pod imieniem Fidelma wspólnie z bratem Czesterem wysyłała do Polski paczki z odzieżą. Nie przyszła niestety paczka z akordeonem, o który mama prosiła.

Dziadek dowiedział się o prośbie mamy i stłukł  ją, jak to się mówi na kwaśne jabłko.

Akordeon mama kupiła po swoim zamążpójściu i miałem na nim grać ja, a potem moja jedyna siostra Małgosia. Siostra była uparta i pracowita. Lekcje się jej przydały. Ja natomiast słabo czytałem nuty i grałem z pamięci motyw, gdy tylko usłyszałem, jak go zanucił nauczyciel.

Nauczycieli było trzech. Pan Maciejewski z Zielunia, którego sobie zapamiętałem w wyobraźni jako chudego łysawego dziadka, pan Pluta, potężny wzrostem i kudłaty siwy, dobroduszny niedźwiedź i pani Zielińska zwana „kaczką”.

Mężczyźni mieli cierpliwość do mnie. Pani „Kaczka” jednak zestresowana życiem miewała złe dni i któregoś dnia mnie spoliczkowała. Owszem, byłem bity w domu bez powodu, gdy ktoś z rodziców miał zły dzień, ale do bicia przez nauczycieli nie byłem przyzwyczajony. To był zapewne jedyny przypadek i być może zasłużony, bo grałem fatalnie, po 8 latach nauki potrafiłem niewiele. Tym niemniej przeżyłem to bicie tak, jak mama za swą prośbę o akordeon i oboje zapamiętaliśmy, że jest to instrument wielkiej wagi. Marzenie o graniu lub niechęć do grania może mieć skutki i wpływ na cały los człowieczy. Przekonałem się o tym, gdy pewnego razu mama wypowiedziała niemożliwą do spełnienia  w tamtych czasach obietnicę:

„Jeśli się nauczysz grać, kupię ci samochód!”

Wcale nie marzyłem o samochodzie, ale te słowa zapamiętałem i po paru latach zapisałem się na kurs prawa jazdy. Miałem zaledwie 16 lat. Potłukłem nogę na motocyklu i trafiłem do szpitala. Marzenie więc mamy, by mieć akordeon i samochód, w sposób koślawy realizowało się w moim życiu, a teraz gdy mam 50 lat, a mamy już nie ma na tym świecie od lat 11-tu, jako pierwszy z jej rodu dotarłem do Ameryki z jedynym prywatnym marzeniem poza planami misyjnymi, by spotkać ciocię Fidelmę i opowiedzieć jej tę krótką historię opisaną powyżej.

 

Opis wędrówki

Bilet kupił mi Franciszkanin. Biskup z Taszkientu, który wiele podróżował po świecie i którego los obdarował wieloma policzkami. Nie śmiem się porównywać żadną miarą. Dziadek biskupa był sędzią w Wilnie, więc trafił w 1939-m wraz z rodziną na zsyłkę za krąg polarny. Ojciec biskupa zapoznał w Dudince urodziwą Sybiraczkę. Urodzili syna w 1955-m w czasie wakacji na Ukrainie, a ochrzcili na terenie zsyłki dzięki innemu zesłańcowi Walterowi Ciszkowi z Chicago. Niewiele o nim wiedzieli. Była nawet wątpliwość przed święceniami kapłańskimi, skąd wziąć metrykę do dokumentacji święceń. Matka jednak Jerzego znalazła w Rycerzu Niepokalanej zdjęcie Sługi Bożego i opowieść o nim i zapewniła syna, że to właśnie ten niezwykły człowiek go ochrzcił nieopodal Norylska. Jak to się dzieje dziwnie splatają. Gdyby zabrakło ofiary i męstwa Waltera Ciszka, mój biskup z Taszkientu byłby pozbawiony piętna namaszczenia z tak niezwykłych rąk. Moja podróż do USA stała się możliwa w sposób dosłowny dzięki temu „Bożemu Pomazańcowi”, który się nie obraził, że opuszczam Uzbekistan, ale zrobił wszystko, co tylko możliwe, bym bezpiecznie dotarł na kursy językowe do Stanów, a stamtąd do cieplejszych krajów, czyli do New Britain w Papui.

 

Lotnisko w Taszkiencie

 W Taszkiencie było romantycznie. Świeciło piękne słonko. Mimo że wylatywałem 10-go grudnia było ciepło jak w Indiach rok wcześniej o tej samej porze roku: 25 stopni.

Odprowadzić mnie chciały aż 3 delegacje: szef Świetlicy Polskiej Skuridin z żoną, szefowa Zarzewia pani Pilipiuk z mężem, pan Ambasador Przeździecki i wspomniany powyżej ks. Biskup Jerzy. Uznałem, że powinienem jechać z Biskupem. Wiele było ku temu powodów. Między innymi chciałem po drodze wstąpić do sióstr matki Teresy i zabrać od nich listy, jakie chciały wysłać do Polski. W samochodzie było dwu ministrantów. Farhiddin i Sasza Iwanow z moich parafii dojazdowych z Angrenu i z Almalyku. Obaj, jak myślę, mają powołanie do kapłaństwa, więc byłem wzruszony, że właśnie oni jadą ze mną.

Siostry jak zwykle miały sympatyczne buzie. Wśród nich wyróżniała się Maria Stella Lewandowska rodem z Kaszub, bardzo podobna do mojej mamy. To jej listy miałem zabrać.

Pół roku wcześniej walczyliśmy o życie pewnego dziecka, którego mama nie chciała rodzić.

Gdy jednak podjęła ostateczną decyzję i dziecko uchroniło się od aborcji, to miało się nazywać Maria Stella właśnie. Gdy jednak zdjęcie pokazało, że będzie chłopczyk, to stanęło na tym, że będzie miał na imię Jarosław. Nie wymuszałem tej sytuacji, tylko żartowałem, że tak mogłoby być. Jak będzie, nie wiem, ale są podobne historie, jakie zabieram ze sobą z Uzbekistanu i którymi mógłbym sypać jak z rękawa. Te sytuacje w większości zawdzięczam współpracy z siostrami Matki Teresy. Dlatego tak ważne było dla mnie, by z nimi pożegnać się przede wszystkim. Wiem, że się modlą za mnie.

Inna z sióstr, jaka tam stała u bramy pożegnalnej na ul. Banokati 90, miała na imię Anna. To właśnie ona jakiś czas uczyła się w okolicach Dusseldorf i wyjaśniła mi, że jak będę mieć przesiadkę do Ameryki w tym mieście, to mogę wpaść do Essen, bo to bardzo blisko i tam u sióstr spędzić Sylwestrową noc oczekując na przesiadkę.

Trzy pozostałe delegacje dotarły ze spóźnieniem.

Zarzewie zdążyło do mnie zadzwonić, więc do nich wróciłem z punktu kontrolnego na lotnisku do poczekalni i zabrałem dokumenty potrzebne dla licealistów w Warszawie. Ambasador za kilka minut stał na przejściu dla VIP-ów i machał rękami, bym podszedł, bo niestety zapomniał wziąć ze sobą akredytację. Wyściskaliśmy się nad barierkami. Szef Świetlicy Polskiej przyjechał później, gdy już oddałem kartę  telefoniczną Biskupowi i pozostałem bez kontaktu.

Póki co na telefon napływały pożegnalne sms-ki.

Odpowiadałem na nie skrótami i nie wszystko doszło, co miało dojść.

 

Św. Krzyż

 W Polsce spędziłem 3 tygodnie spotykając rodzinę i licealistów, którzy wyjechali z Uzbekistanu dzięki protekcji  Kościoła oraz dwu wspomnianych organizacji polonijnych. Dzieci ze Świetlicy Polskiej uczą się głównie we Wrocławiu i Lublinie. Protegowani Franciszkanów uczą się w legnickim LO. Zarzewie posłało swe dzieci do LO Stasia Kostki w Warszawie i LO Olecko, a protegowani sióstr i moi parafianie z Ałmałyku oraz Angrenu uczą się w małych  miasteczkach takich jak: Starachowice, Puławy, Wysokie Mazowieckie i w podwarszawskiej dzielnicy Wesoła koło Sulejówka. Chętnych, by mnie odprowadzić na lotnisko w Warszawie, było wielu. Zgromadziłem dzieciaki na rekolekcjach u Salezjanów na Tynieckiej. Nie sposób było jednak ciągnąć tak daleko całą grupę do Warszawy. Pożegnaliśmy się więc oficjalnie w kościele św. Krzyża w Krakowie nieopodal PKP.

To było bardzo wzruszające.  Odmówiliśmy koronkę, potem była adoracja i pierwsza spowiedź jednej z moich wychowanek.

Opowiedziałem dzieciakom siedzącym w kruchcie przed Najśw. Sakramentem, co powodowało mną w wyborze misji i czemu tak naprawdę poszedłem tą drogą. Zapewniłem wszystkich, że każdy z nich ma podobne powołanie, tylko go po prostu nie czuje...

Zwykle tak mówię przy takich okazjach, więc chyba się nikt specjalnie nie zdziwił. Tego samego dnia z rana jedna z dziewcząt oddała mi swój srebrny krzyżyk z dnia Chrztu mówiąc, że nic cenniejszego nie posiada. Gdy się wzbraniałem, że go na pewno zgubię, powiedziała, że nawet gdyby tak było, to i tak podarunek i ofiara pozostaną ze mną.

Takie mądre słowa nie każdy dzień można usłyszeć z ust dzieciaka...

Szły za mną krakowskie sms-ki aż do samej Warszawy. Cenne były wszystkie, ale najbardziej te od średniego brata, który w przeddzień był ze  mną 2 godziny. Zwykle każde spotkanie z nim jest trudne i pełne wymówek. Tym razem brat był powściągliwy. Mówił do mnie jak ojciec przed 10-ciu laty, że „to daleko i niebezpiecznie” i nawet zapłakał na Dworcu Autobusowym. Te łzy, których nie czekałem i od których się wzbraniałem, pojawiły się jednak w kilku przypadkach.

Prosiłem wszystkich mi bliskich ludzi, by tego nie robili. Nawet kierowca wrocławskiego autobusu pół żartem pół serio powiedział dziewczętom z LO, że to zabronione w czasie jazdy!

 

Lotnisko Szopena

 Na placu boju pozostały dwie licealistki z Puław i jeden z Lublina. On przenocował u Macieja Twardego na Powiślu, ja z dziewczętami na Saskiej Kępie.

Z rana znów były telefony i sms-ki. Pisała siostra z Chojnic, dzwonił młodszy brat spod Płocka. Dzwonił też Janusz Sekuła z Solidarnych 2010 i pani Tonia Piwowarska, która mi załatwiła delegację powitalną w Nowym Jorku...

Wiózł mnie tym razem Pallotyn Stanisław, organizator pierwszej pielgrzymki do Uzbekistanu. Zapoznaliśmy się 3 dni wcześniej telefonicznie. Zwiedzałem właśnie klasztor na „Św. Krzyżu”, gdy poprosił o audiencję. Umówiliśmy się, że właśnie on przyjedzie na Saską Kępę zabrać mnie i dziewczęta. Przez ponad godzinę pisałem mu adresy i charakterystyki miejsc, które powinien odwiedzić w Uzbekistanie. 8 kartek papieru pisanych kurzą łapą. Mam nadzieję, że się to mu na coś przyda i że mój odjazd spowoduje liczne pielgrzymki do Uzbecji. Tak bardzo bym pragnął. Ta pisanina na lotnisku ustrzegła mnie od trudnych pożegnalnych rozmów z Maciejem Twardym. Był zasępiony i dopiero potem w sms-ie wyznał swoją intencję i prosił o modlitwę. Obiecałem i teraz powtarzam. Maćku, jesteś nie tylko Santa Klausem w sytuacjach beznadziejnych, ale też bratem, który na wszystkich ścieżkach misyjnych towarzyszył mi przez ostatnie 5 lat! A przecież poznaliśmy się przez internet. Tak samo jak z Januszem czy z Panią Antoniną. Internet wszedł w moje życie w sposób ciekawy i  mocny.

Dużo bardziej niż akordeon. To dzięki internetowi wymieniłem w 2001-m roku pierwsze listy z rodziną w Linden New Jersey, a teraz mam nadzieję z tą rodziną się spotkać.

 

Dusseldorf

 W Dusseldorf czekał na mnie Igor Hirsch ze swym tatą w samochodzie. Jechaliśmy z lotniska 20 minut do ich domu w Essen. Czekał na mnie kefir, ziarenka słonecznika i kartoflanka. Najważniejsze jednak, że Hirschowie dali mi do dyspozycji telefon i przez całą godzinkę rozmawiałem z rodzinami rosyjskich Niemców mieszkających w różnych częściach kraju po niedawnej repatriacji. Jak wielu z nich przyznaje - repatriacja i nadzieja na nią - pojawiły się jednocześnie, gdy w Wołgodońsku grupa Bawarczyków pobudowała piękną kaplicę drewnianą w samym środku miasta.

W tym czasie proboszczowałem w tym mieście i splot wielu okoliczności spowodował, że nadal jestem tam lubiany i wspominany jako fundator wspólnoty. Toteż rozmowy przez telefon były miłe jak z krewnymi. Najbardziej z dziewczynką, która pamięta, jak ją przed 14 laty chrzciłem. Dziś ma koło 18-tki, uczy się w niemieckim liceum, śpiewa w scholi i „ministrantuje”. Dzieci Igora też przyjęły chrzest w kościele katolickim. Jego mama wyznała mi, że niełatwo jej było poznać Boga, ale bez tej kaplicy byłaby do dziś niewierząca...

Zasnąłem o 21-szej, a obudził mnie budzik o północy. W Essen były piękne fajerwerki.

Następnego dnia z rana siedliśmy do autobusu z Włodzimierzem i pośpiesznym pociągiem za pół godziny byliśmy z powrotem na lotnisku w Dusseldorfie.

Nie odwiedziłem niestety sióstr w Essen, ale po prostu byłem zbyt zmęczony, by ich poszukiwać. Tym niemniej moi rosyjscy parafianie spisali się dzielnie i przez kilka godzin pobytu w ich domu doświadczyłem sylwestrowej wdzięczności losu. Nie musiałem siedzieć 19 godzin na lotnisku bez celu, czekając na przesiadkę.

Podobnie miało być w USA.

Przyjaźń ludzka góry przenosi i nie potrzeba do tego wielkich pieniędzy.

 

Newark 

Pan Rossowski jest reżyserem. Spóźnił się i od pierwszej chwili widać było, jaki ma roztargniony styl.

Nasze kudłate czupryny i myśli  w lot się zbiegały, chociaż nie powiem, przez pół godziny przeżywałem chwile zgrozy.

Miał mnie odwieźć na Manhattan na Greyhound bus do Waszyngtonu, ale wdepnęliśmy do jego przyjaciół, by sprawdzić w internecie, czy aby ktoś w Waszyngtonie na mnie czeka. W domu przyjaciół trwały przygotowania do kolędy.

Spotkałem znanego mi zaocznie Kapłana Urbana z Parafii św. Antoniego i wykonałem kilka telefonów do innych znajomych. Do Kapucynów w Waszyngtonie nie udało się dodzwonić. Zatrzymałem się więc na dłużej i dopiero po północy ruszyłem na taki rejs, który miał być następnego poranka w Waszyngtonie.

 

Manhattan

Dworzec na Manhattanie przypominał mi uzbeckie dworce i polskie z dzieciństwa. Niezbyt zadbany, większość czekających to Afro -Amerykanie. Czekałem ponad 6 godzin, a gdy siadłem nareszcie do środka, to od razu zasnąłem, bo już nie miałem sił podziwiać Stany Zjednoczone.

 

Washington D.C.

 

Waszyngton wydał mi się czyściutki i filigranowy.

Kapucyni mnie nie spotkali, choć przyjechali na dworzec. Rozminęliśmy się.

Ja dotarłem metrem i dzięki pewnej Nigeryjce napotkanej w Narodowym Sanktuarium. Miała stary samochód z dżi-pi-esem, więc szybko dotarliśmy. Była miła i pobożna. Nie wzięła ze mnie grosza. Był to prawdziwy czarnoskóry anioł stróż. Tak samo niezwykły jak wszyscy wspomniani powyżej. Tak miękko leciałem, że nawet nie poczułem, jak się dostałem do USA.

Tak jakby na orlich skrzydłach kurczaka sam Pan Bóg za ocean dowiózł!