LADO INTERNATIONAL INSTITUTE
Moja szkoła językowa - która po roku studiów gwarantuje licencję TOEFL (test of english for foreign language speakers) czyli dokument potwierdzający płynną znajomość języka angielskiego - znajduje się o 6 przystanków dalej od głównego Dworca Kolejowego Union Station w Waszyngton D.C.
To pierwsze miasteczko poza granicami Waszyngtonu, ale integralna część aglomeracji liczącej około 7 milionów mieszkańców.
Mieszkam w Waszyngtonie w dzielnicy Brookland w kapucyńskim kolegium i co dzień do Silver Spring dojeżdżam. Mam do pokonania jakieś 10 km. Są to trzy przystanki metrem, czyli 15 minut jazdy i kolejne 30 minut pieszo. Ponad dwa dolary w jedną stronę, więc prawie 5 dolarów dziennie. Wielokroć więc wracałem do domu piechotą. Dla oszczędności i dla zdrowia, i zajmowało mi to dwie godziny. Te wędrówki pozwoliły mi poznać lepiej kraj, jego klimat i zachowania ludzi...
Silver Spring, które mimo 15 kilometrowej zaledwie odległości do centrum stolicy, administracyjnie należy do Stanu Maryland, powiatu Montgomery. Codziennie siedzę tam po 5 godzin i aktywnie poznaję tajniki tego prostego w gruncie rzeczy, jeśli nie powiedzieć “prostackiego” języka. Mam nadzieję, że wybaczy mi mój osąd pan William Szekspir.
Niby łatwy, ale w moim wieku trudno przyswajam. Przy zapoznawaniu z 3 trybami warunkowymi dowiedziałem się, że czasownik może się składać z 3 słów wspomagających. Używając takich długich łańcuchów prawdopodobieństwa, miałem jako pracę domową opowiedzieć kilkoma zdaniami, czym dla mnie jest Koledż LADO.
W podręczniku, który opracowała ta szkoła, jest wiele takich sytuacyjnych ćwiczeń, w których autor sugeruje delikatnie studentowi, by w ramach ćwiczeń opowiedział parę komplementów o szkole. Napisałem i podobnie jak 8 innych uczniów na szóstym poziomie oblałem te proste niby ćwiczenie. Wykładowczyni cierpliwie sprawdziła, zasugerowała poprawne formy i zadała nam wszystko to samo zadanie ponownie na weekend.
Oto, co mi wyszło w przekładzie na polski.
1. Gdybym nie studiował w LADO, nie zapoznałbym 8 wspaniałych kolegów z Korei, Brazylii, Kolumbii i Arabii Saudyjskiej.
2. Gdybym ich nie zapoznał, nie poczułbym się tak młodo w ich otoczeniu jak to mi się udaje teraz.
3. Gdybym się nie czuł młodszy, nie miałbym sił do podjęcia egzaminów w LADO.
4. Gdybym nie podjął egzaminów w LADO, nie miałbym szans na zdobycie pracowniczej wizy w Papui.
5. Gdybym nie miał szansy na wizę, kilku Papuasów straciłoby szansę na spotkanie z misjonarzem i poznanie Dobrej Nowiny o Chrystusie.
6. Gdyby kilku Aborygenów straciło taką szansę, mogliby wrócić do pogańskich praktyk, takich jak kanibalizm.
7. Gdyby nie było LADO, w którym studiowało już wielu kandydatów na misje nie miało tej szansy paru Aborygenów zjadłoby kilka niewinnych osób.
8. Podsumowując, LADO opiekuje się moim misyjnym powołaniem, a przez to ratuje życie niektórych ludzi w Papui.
Pomijając jawną i być może wulgarną ideologię sukcesu, na którą każda szkoła i instytucja w Ameryce nastraja swych obywateli, a także gości, trzeba stwierdzić, że treść mojego wypracowania była szczera i wyraża to, co obecnie trapi moje serce.
Chciałem tą opowieścią przekazać w kilku zdaniach, gdzie trafiłem i po co. Moja pierwsza nauczycielka pochodziła z Chile. Od 30 lat mieszka w USA, domyślam się, że w piątki je mięso jak wszyscy amerykańscy katolicy, ale otwarcie i przy wielu okazjach, nawet na lekcjach, bez skrępowania manifestuje swoją miłość do Kościoła i do Maryi i tym samym ośmiela mnie do takich naiwnie i wulgarnie szczerych wypracowań. Ciekaw jestem, w jakim prywatnym czy państwowym koledżu w Polsce w naszych czasach udałoby się stworzyć taki prokatolicki nastrój. Pytam sam siebie, bo nie mogę zapomnieć jak przed 12-tu laty po odwiedzeniu setki szkół na Podlasiu z katechezami misyjnymi, trafiłem do “katolickiego liceum”. Młodzież w tej szkole zachowała się wobec mnie szyderczo i w sposób wyzywający bojkotowała moje słowa. Doszło do tego, że niemal ze łzami opuściłem klasę, co było szczytem desperacji, bo przecież sam prosiłem o danie mi takiej możliwości, aż tu nagle… taka wpadka. Po 10 dniach w USA mam materiał do wielu przemyśleń, a co do Koledżu to owszem: ludzie starają się, jak mogą.
Płacą za naukę w tym kolegium po 700 baksów miesięcznie i w odróżnieniu ode mnie, nikt z mego kursu nie planuje wyjazdu na misje, ale wszyscy chcą dostać TOEFLA, żeby móc wywalczyć dla siebie naturalizację, stały pobyt lub obywatelstwo.
Portrety studentów
Po trzech niemal miesiącach nabrałem trochę dystansu do szkoły, do siebie i do Ameryki i mogę coś więcej opowiedzieć o miejscu, do którego trafiłem i ludziach, jacy mnie otaczają. Po pierwsze, już wiem, skąd ta nazwa. Jest to nazwisko profesora, który w latach 70-tych przyjechał do USA z Meksyku bez znajomości angielskiego. Trudności, na jakie natrafił w oswajaniu języka, pomogły mu opracować metodę, którą potem ćwiczył w Michigan. Obecnie istnieją trzy koledże inspirowane jego metodą: Waszyngton, Silver Spring i Arlington.
1. Spotkanie nowicjuszy
Pewnego dnia dyrektorka Alicja zaprosiła wszystkich nowych studentów na zebranie organizacyjne. Przedstawiła się, narysowała parę rzeczy na tablicy i rozdała dwie ulotki.
Z jej słów wynikało, że minimalny kurs nauki trwa trzy miesiące i każdy z nas ma prawo do miesięcznego urlopu. Idealny student uczy się pół roku i bierze 2 miesiące urlopu.
Trzy spóźnienia to jedna nieobecność. Trzy nieobecności to powtórka kursu. Każdy kurs trwa miesiąc. Pełen cykl - rok. Egzaminy co 2 tygodnie. Minimum potrzebne do zaliczenia - 75 procent punktów.
Grupa nowicjuszy liczyła 19 osób.
W pewnym momencie Alicja poprosiła, byśmy podali rękę sąsiadowi i przedstawili się sobie. Obok mnie siedziała zawinięta w chustę malutka Arabka w dżinsach. Nazywała się Nura. Obok siedział jej brat Ali. Oboje się miło do mnie uśmiechali i tym sposobem miałem za sobą trudny etap w życiu szkoły.
W trakcie spotkania jedliśmy pizzę z serem. Nie było w niej żadnego mięsa, bo 10 osób z tej grupy to Saudyjczycy. Średnio na każdym poziomie jest nas po 8, czyli że w koledżu studiuje około stu osób i prawdopodobnie połowa z tej setki, to Arabowie. Spora ilość Latynosów i Afrykańczyków. Z Europy są tylko dwie osoby i oboje to kapłani.
2. Wykładowcy
Wykładowców jest 12. Trzy osoby pracują pilnie w sekretariacie. Dyrektorka Alicja zna hiszpański i rosyjski. Jej sekretarka, wysoka Paula, jest z Brazylii i niziutka Chinka, która każdego poranka wita wszystkich wchodzących studentów, bo przychodzi o godzinę wcześniej... Mój drugi nauczyciel to chudziutki Piotr Techrow rodem z Ukrainy. Jedna z nauczycielek - Natasza nie jest jednak Rosjanką, po prostu tatuś katolik rodem z Niemiec był sympatykiem Marksa i sowieckiej Rosji...
To moja trzecia wykładowczyni.
Nie mniej sympatyczna niż ta pierwsza z Chile Carla Klein.
Widzę często siwego Toma i dwie niskie staruszki. Jedna z nich chyba też Latynoska, bo ma zawsze szampański humor i bardzo lubi księży. Z imienia znam Mulata Didier, który pobiera mandaty za spóźnienia i za gadanie w innych językach niż angielski. Widuję blondynkę grubo po czterdziestce, która wykłada na starszych kursach. Zapamiętałem z widzenia sympatyczną młodą Murzynkę o króciutkiej fryzurze i młodego blondyna, co uczy na piątym kursie.
Inni dwaj nauczyciele nie rzucają mi się w oczy i nie wiem, kim są.
Koledż znajduje się jakieś 200 metrów od metro. W tym samym budynku jest szpital psychiatryczny i klinika aborcyjna. Często widzę obok chudego Murzyna, który prosi o jednego dolara.
Dziewczyn w ciąży jeszcze nie spotykałem. Widocznie jest jeszcze inne wejście do budynku.
3. Moja klasa
Brazylijczyk z mojej klasy jest wysoki i tęgi ale twarz ma dziecięcą i zachowanie chłopczyka z podstawówki. Jego dżinsy mu spadają a krzesło na jakim siedzi ma podwójny rozmiar. Jego rodaczka Thayse uczy się na lekarza. Jest zawsze czyściutka i wypudrowana. Często smaruje sobie dłonie.
Ma włosy jasnego koloru, jej młodszy brat też się uczy w LADO.
Kolumbijka jest pulchniutka jak pączek, sympatyczna, mówi jak dziecko co się pieści. Jej rodak Ivan ma najwyraźniej rosyjskie pochodzenie lub sympatie. Kreuje się na maczo, lubi podejmować tematy romansowania i wyraźnie mi nie sympatyzuje. Robi wycieczki antykościelne tak po tchórzowsku, asekurancko ale wyraźnie go męczy moja obecność.
Koreanki są fajne. Obie mają po 20 lat z kawałkiem. Obie mają kłopoty z wymową, ale są dobre z gramatyki. Jedna się nazywa Won Hee, druga Chloe. Ta ostatnia lubi chodzić do kościoła i nie kryje się z tym.
Arabowie są bardzo różni. Fawaz mieszka blisko Mekki, ale nie jest fanatyczny. Pali dużo papierosów i bardzo sympatyzuje Brazylijce.
Badran w piątki opuszcza lekcje przed czasem, ostentacyjnie wychodząc do meczetu.
4. Urodziny Brazylijki
Kolejna okazja do lepszego zapoznania się była na dużej przerwie pewnego dnia. Pewna Brazylijka z 5-go poziomu świętowała urodziny i jej mamusia z 3-go kursu kupiła dużo słodkich torcików, owoców i napojów. Przez chwilkę pogadałem sobie z mamą, ale jej angielski był za słaby, bym coś pojął z jej słów. Pamiętam, że ma na imię Vania lub Vanesa…
Córka Vani bardzo sympatyczna z rysami Tatarki lub Arabki.
5. Dwuminutowe dialogi
Innym razem po egzaminie mieliśmy obowiązkowe zapoznawanie się. Koreanka sekretarka wspólnie z dyrektorką rozstawiały stoły i przynosiły słodycze, by studenci mogli sobie wspólnie zjeść lunch i pogadać każdy z każdym. Mimo że nikt nikogo do niczego nie zmuszał, to jednak po egzaminie, który już miałem za sobą, byłem tak zrelaksowany, że zaliczyłem 20 osób. Z każdą z nich zamieniłem parę słów.
Podszedłem do dziewczyny z Angoli. Była na 3-m kursie i czuła się bardzo skrępowana, więc dałem za wygraną. Potem natrafiłem na dwu chłopaków z Wybrzeża Kości Słoniowej i Czadu. Ci też byli z niższych kursów i rozmowa się nie kleiła. Najfajniej sobie pogadałem z ich koleżanką z Kamerunu o imieniu Jean Po. Gdy się pytałem czy nie Paul, zaprzeczyła lub nie zrozumiała. Pytała kim jestem i gdy pojęła że księdzem, poprosiła, bym się za nią pomodlił. Chwilkę pogadałem z Chinką spod Hong-Kongu, Tajką i Koreanką. Wszystkie ze starszych poziomów, więc z angielskim nie było problemów, ale być może różnica wieku je speszyła, że rozmowa była krótka. Gadałem z Kolumbijką, Tajlandczykiem i pięcioma Arabami.
Najlepiej jednak mi się pogadało z Wenezuelczykiem, który wbrew powszechnej adoracji do Chaveza, chwalił jego oponenta Radońskiego.
6. Walentynki
W czasie Walentynek byłem już na 7-mym poziomie i skład naszej klasy się poważnie zmienił. Kolumbijka i Brazylijka wróciły do swych krajów. Koreanka Won Hi pojechała na ferie do Kanady, a Chloe powtarzała poziom szósty. Dołączyli do nas Arab Raian, Tanzańczyk Piotr, Nigeryjczyk Czukuma, Tajlandka M i bardzo impulsywna Chinka Tsin-tsin. Doszedł też młody Peruwiańczyk Ireneusz i zdolny pilot z Wenezueli o imieniu Herman. Największą niespodzianką była jednak dla mnie obecność Koriny z Mołdawii. Na walentynki mieliśmy udekorować klasy, kupić słodycze, przygotować muzykę lub jakieś potrawy.
Losowaliśmy na tydzień wcześniej, jaką klasę mamy pozdrowić i obdarować czymś materialnym lub spektaklem. Los wypadł na poziom szósty, a więc na ulubioną wykładowczynię Carlę. Przy pomocy nauczyciela i za aprobatą reszty studentów zredagowaliśmy na nowo piosenkę z kreskówki “Pies Huckelberry”. Brzmiała ona w naszej wersji:
1. Oh my darling - oh my darling - o my darling Valentine
i was looking for my girlfriend - maybe she is in your class.
2. Oh my darling - oh my darling - level six and teacher Klein
will you be my love forever - up until the end of time.
3. Oh my darling - oh my darling - oh my darling Valentine!
i was looking for my girlfriend - but maybe she is in level 9.
Carla się wzruszyła. Zgodziła się nawet zatańczyć z Ivanem latynoski taniec! Korina wykonała plansze z naszymi imionami, nazwą krajów pochodzenia i logo każdego kraju. Dla Polski wybrała bez moich porad krzywy dom z Pomorza, który ostatnio robi furorę w internecie. Tsin-tsin ugotowała dla wszystkich płow według własnej recepty, ale zamiast oddział szósty, przez pomyłkę poczęstowała naszą klasę…
Nas tymczasem pozdrowił oddział piąty. Zrobili dla nas wielką planszę z naszymi nazwiskami i napisem miłość w kilkunastu językach. Plansze powiesiliśmy na ścianie. Dostaliśmy też tak wiele słodyczy, że trzeba było się dzielić z Carlą i j jej klasą.
Po zabawie profesor Piotr mimo, że Żyd z pochodzenia, pozwolił mi opowiedzieć historię świętego Walentyna. Jak się okazało ani on, ani reszta klasy nie znała skąd pochodzi to święto i co tak naprawdę oznacza!
7. Dzień świętego Patryka
W międzyczasie upłynęły kolejne dni i miesiące mego pobytu. W połowie oddziału 8-mego mieliśmy w szkole przeżyć dzień świętego Patryka. Nasze zadanie polegało na tym, by się ubrać na zielono i udekorować klasę. Przerwa była podwójnie długa i trzej wykładowcy urządzili konkursy. Piotr rozdawał cukierki, Carla malowała twarze dla chętnych, a Tom miał jakieś zabawy, w których jednak mało kto z mego kursu uczestniczył. Odświeżył się nam skład. Didier oblał aż 4 swoich studentów, w tym ojca Zygmunta, a dzięki temu moje życie w szkole stało się weselsze, bo to prawdziwie kapucyńska dusza. Nie mniej wesoły okazał się Arab Dzidzi-Luis i jego ziomek meteorolog o trudnym do zapamiętania imieniu. Ich dialogi po angielsku z powodu silnego akcentu i jawnej różnicy poglądów bawią całą klasę. Szkoda, żenie ma ich każdy dzień na lekcjach. Doszła Brazylijka Aleksandra i jeszcze dwie dziewczyny z Tajlandii. Ogółem powinno nas być 15 osób. Ponieważ jednak Arabowie chodzą w kratkę, najczęściej bywa nas w klasie 12-tu.
Z mego kursu też kilku oblało. Trudny był egzamin ze słuchania i ja sam nie byłem pewien czy zdałem. Jednak się udało. Oblał Piotr z Tanzanii i zrezygnował z nauki, Fawaz, za frekwencję poleciał też Arab Raian i Brazylijczyk Tales. Kolos z Brazylii protestował jednak i dyrektorka pozwoliła mu przejść na 8-my oddział.
Radzi sobie nieźle i jest lubiany, zwłaszcza przez życzliwą dla wszystkich profesor Nataszę, która Talesa nazwała po swojemu i my również teraz nazywamy go Tatazinho.
Epilog
Życie toczy się po swojemu, nadszedł moment prawdy. W lutym odbyła się porównywana do berlińskiej olimpiada w Soczi. Oczko w głowie satrapy Putina, na którą mało kto w USA zwracał uwagę. Nikomu jednak nie umknęła agresja na Krym… W chwili gdy to piszę, ma się tam odbyć “pseudo” referendum wedle moskiewskich dyrektyw i scenariusza... 21-go marca mam zdawać tzw. “test miczygański“, który pozwoli mi walczyć o wizę do Papui. Jeśli się powiedzie, to pozostałe kursy będą tylko formalnością, którą podejmę, czekając na wizę. Muszę przyznać, że te trzy miesiące zleciały jak z bicza trzasnął. Częste zmiany wykładowców i składu studentów na kolejnych poziomach, bardzo urozmaiciły moje życie. Każdy dzień sobie gadamy na różne tematy, oglądamy filmy, piszemy wypracowania, poznajemy nowe słówka.
Dyrektorka Alicja jest słodka, ale w kwietniu opuszcza naszą szkołę, bo ma małego chłopczyka i wybrała rodzinę zamiast kariery zawodowej.
Ciężki wybór, ale piękny. Ameryka jest pełna takich sytuacji i życie nikogo nie głaszcze, to pewne.
Carla była domowa i ciepła. Grała z nami w różne zabaw,y na przykład w karty ze słówkami. Opowiadała o pułapkach codzienności ,o niektórych ciekawych miastach, jakie odwiedzała, o swoim mężu i rodzinie.
Widziała, że jest mi ciężko i jak potrafiła kibicowała i robi to nadal. Pozwoliła mi w dzień egzaminu pojechać do New Jersey na pogrzeb wujka Klutkowskiego. Zapewniła, że sobie poradzę z egzaminem na następny dzień i faktycznie tak było. Nie miała wobec nas żadnych sekretów.
Piotr surowy ale erudyta, wiele opowiedział z historii Stanów i o codzienności. Nie wyglądał na wielkiego patriotę, ale potrafił ocenić głupie akcje Rosji. Podobnie jak ja, podzielał złość na agresję Putina w Krymie… Trochę na zapas stawiał mi dobre stopnie.
Było dla mnie wielką niespodzianką to, co opowiadał nam o prezydencie Waszyngtonie, o Lincolnie i wojnie secesyjnej. Pokazał nam ciekawy film o szulerze z Di Caprio w roli głównej… Gawędził o Martinie Lutrze Kingu, o jego koledze Malcolmie-X, który zadeklarował się jako muzułmanin i podyktował wywiad rzekę. Od niego dowiedziałem się, że słynny Rambo czyli Sylwester Stallone mieszkał kilka ulic dalej w Silver Spring…
Podobnie powiodło mi się z Nataszą. Lubiła moje wypracowania i tym chyba zapewniłem już sobie awans na kurs 9-ty. Sporo opowiedziała nam o Amiszach i o pojęciu wolności w Ameryce i o sobie. Każdy konflikt w klasie gasiła powiedzonkiem: “we love each other”
Co będzie to będzie, już się tak mocno nie martwię jak na początku. Ameryka okazała się dla mnie twardym orzechem do zgryzienia, ale jak widać pozostało mi w szczęce jeszcze parę zębów, więc choć dziadkiem się czuję, to sobie radzę. Oby tak dalej…
Waszyngton 16-ty marca 2014