TRÓJCA PRZENAJŚWIĘTSZA NA BROOKLYNIE
NERWOWE DNI W AMERYCE
Może niepotrzebnie, a jednak zdenerwowałem się w piątek 10 stycznia, gdy nie znalazłem w klasztorze na obiad piątkowych to jest bezmięsnych potraw. Kolega mi wyjaśnił, że te “polskie obyczaje” już się w Stanach przeżyły, a ja zacofany stary człowiek nie potrafiłem tej “kulturowej pigułki” spokojnie przełknąć. Druga sprawa, jaka mnie zaniepokoiła na początku drugiego weekendu to krótki mail od kuzyna Czestera z New Jersey. Nasz wspólny pradziadek Lewandowski, który mieszkał pod Oborami Rypińskimi, był znany w Lubiankach jako “suchotnik”. Spośród 16 jego dzieci przetrwało tylko czworo, z czego młodsza siostra dziadka Laurentyna była babką Czestera. Wyjechała do USA w wieku 16 lat i już nigdy nie wróciła. Prawie tak samo jak w opowieści Jezusa o Łazarzu i Bogaczu, przez prawie sto lat nikt z tego Starego do tego Nowego (lepszego) świata, czyli do Ameryki, nie dotarł. Ironia losu sprawiła, że mi się to udało i opatrznościowo przez 12 lat prowadziłem z Czesterem korespondencję mailową. Z jego strony to były półsłówka, z mojej to były próby opowiedzenia mu o naszej polskiej gałązce.
Pragmatyczny kuzyn Czester przesłał mi parę fotografii swej rodziny i 2 razy do roku wysyłał zapytanie: “Jak się masz?”. Gdy nareszcie mam okazję,by mu osobiście opowiedzieć ,“jak się mam”, on mi odpowiada, że się przeziębił i nie możemy się spotkać. Zero sentymentów.
Welcome to Ameryka!
1. Nocne Polaków rozmowy
Tym niemniej zaplanowanej wycieczki do Nowego Jorku nie skasowałem. Odwiedziłem obcych mi skądinąd ludzi, którzy należą do postsolidarnościowej emigracji A.D. 1987.
Spotkali, nakarmili, o 2-giej w nocy położyli spać.
Przed snem były “długie Polaków nocne rozmowy” o Katyniu, o Smoleńsku, o zaplutych karłach PRL-u. Jak to się mówi “Nic nowego pod słońcem”. Jakby zatrzymał się czas. Tak mi się zdaje, że gdy Chopin przyjechał do Paryża w 1831-m roku, to jego pogawędki z innymi Polakami z Wielkiej Emigracji w hotelu Lamberta musiały mieć podobny, cierpiętniczy, ale pełen pragnienia zmian dla Polski nastrój. My Polacy tak już mamy.
Im dalej od Polski, tym bardziej boli to, że jej się znowu nie udało, że ją znowu splugawiono, zgnębiono, ośmieszono i zakneblowano.
Rozmowa odbywała się na Brooklynie w jednym z wysoko piętrowych domów. Na balkonie dwupokojowego mieszkania w parafii Świętej Trójcy choinkowe światełka na balkonie jeszcze nie zgasły, a opłatek i postne piątkowo-wigilijne dania czekały mojego przyjazdu…
2. Ojciec Mieczysław
Franciszkanina Mieczysława znałem z opowieści moich solidarnościowych przyjaciół Bożeny i Łukasza Mellerowiczów. Zaprowadzili mnie na Mszę poranną z nadzieją, że zastanę Mieczysława. Owszem, był w kościele i się krótko przywitał, Mszę jednak prowadził Amerykanin i większość replik oraz pieśni była po hiszpańsku, bo ten żywioł w tej części miasta dominuje, mimo że wcześniej prym zadawali Polacy. Po Mszy moi gospodarze zaciągnęli mnie do dużej sali gimnastycznej, gdzie miała być za chwilę katecheza, ale siostra zgodziła się, bym pogawędził z kilkoma Polonusami, z jakimi Mellerowiczowie chcieli mnie zapoznać.
3. Amanda z osiedla Forest Hills na Queensie
W południe zawieźli mnie na Queens do moich dawnych parafian z Taszkientu. Ci już na mnie czekali niecierpliwie. Było mało czasu, ale chcieli mi pokazać miasto. Wiedzieli, że nie znam wcale Nowego Jorku, zawieźli wedle prośby do miejsca, gdzie stały dwie wieże WTC. Zajęło nam to jakieś pół godziny. Wiał wiatr, pod koniec odwiedzin zaczął lać deszcz jak z cebra… Potem obejrzeliśmy słynnego byka, którego przyrodzenie obejmują turyści z przesadną nadzieją, że ich marzenia się spełnią. Potem na molo zobaczyłem z daleka w półmroku Statuę Wolności, Brooklyński most i katedrę Patricka. Brat Amandy, Gamal, był bardzo uczynny, a mama Adel bardzo rozmowna. Obejrzeliśmy przez okna samochodu słynną siódmą Avenue z mnóstwem ogromnych reklam na wieżowcach. Miałem tu jeszcze za jakiś czas wrócić, by wszystko dokładnie w dzień pooglądać bez pośpiechu.
Zwiedzanie to jednak musiało jeszcze poczekać.
4. Trzy mosty - proboszcz Janek
28-my lutego to rekordowo chłodny dzień - całe szczęście, że dopisało słońce.
Opuściłem gościnny dom Mellerowiczów o 9-tej rano i poszedłem pieszo na Most Williamsburski. Zaopatrzony w mapę bez lęku dotarłem przez dzielnice ortodoksalnych chasydów żydowskich do ukraińskiej katedry prawosławnej usytuowanej obok pomnika Waszyngtona. Z ilości krat i zamków na świątyni wywnioskowałem, że od dawna nie działa, co napełniło smutkiem me serce i rozum.
Wszedłem na most i wędrowałem nad pasmem dal samochodów, wypatrując bez skutku centrum miasta na wschód od mostu. Dopiero po przekroczeniu rzeki zorientowałem się, że centrum jest na północ.
Dotarłem do chińskiej dzielnicy i skręciłem na wschód w poszukiwaniu Brooklyńskiego Mostu. To most znany mi z opowieści Stachury i jego wiersza, który mi od rana krążył po głowie:
“Rozdzierający jak tygrysa pazur, antylopy plecy, jest smutek człowieczy!
Nie Brooklyński most, lecz na drugą stronę dnia przedrzeć się przez obłędu noc - to jest dopiero coś. ”
Przy okazji tych poszukiwań dostrzegłem dwa sympatyczne pomniki chińskie. Poczułem się naprawdę jakbym na chwilę wrócił do Pekinu. Sklepy i fizjonomie, a nawet napisy na sklepach i nazwy ulic oraz wszędobylska chińska mowa pozwalały zapomnieć, gdzie jestem. Po drodze minąłem Miczygański most i za chwilę byłem u celu podróży. Zajęło mi to jakieś pół godziny. Dotarłem do kościoła św. Andrzeja. Chciałem wejść do środka, ale była dopiero 11.00. Większość amerykańskich świątyń w dni powszednie otwierają tuż przed południem i msza jest o 12.00. Kościół miał być otwarty dopiero za pół godziny. Poszedłem więc na most i dostrzegłem coś, co nie docierało do mojej świadomości, że to cudo techniki ma już 130 lat.
Ja mu w myślach dawałem o 50 lat mniej.
Dużo ciekawszy, deptak z prawdziwych desek.
Mimo mroźnej pogody sporo turystów… Barierki usytuowane tak, że mimo najlepszych chęci nie da się zeskoczyć do Huronu, bo z tego niegdyś zasłynął ten most… Teraz raczej uwagę przykuwa wielka ilość kłódek, jakie tu pozamykały zakochane pary i powrzucały klucze do rzeki. To dużo lepszy pomysł niż samemu skakać głową w dół dobre sto metrów…
Na drugiej stronie rzeki czekała mnie niespodzianka: katedra św. Jakuba, w której był Jan Paweł II w 1979-m. Malutka, ale wypucowana do błysku. Tutaj się pomodlę - pomyślałem i przesiedziałem pół godziny z różańcem w ręku. Nabrałem śmiałości, bo ludzi było malutko. Poczułem w sercu pragnienie, by tu odprawić Mszę św. Było jakieś 7 minut do rozpoczęcia. Proboszcz stał już ubrany i z lektorkami gawędził.
Na mój widok zachmurzyło mu się czoło, z niechęcią popatrzył na mój celebret-legitymację kapłańską i choć na mój angielski wstęp odpowiedział po polsku, to zdawało się, że nie pojął, o co prosiłem. Kazał przyjść po Mszy świętej. Wysłuchałem nędznego kazania o dylemacie rozwodników. O tym, że nie mogą przyjmować komunii i też, jak to martwi serce duszpasterza.
Posłusznie poszedłem do zakrystii. Proboszcz pogadał bez pośpiechu z zakrystianinem, potem z jakąś kobietą. Nie dostrzegał mnie, póki nachalnie nie podszedłem. Powtórzyłem, że chciałem się pomodlić i że mi bardzo żal z powodu nieporozumienia. Proboszczowi nie było żal - bo on mi na to, że on to rozumie, ale msza jest nagrywana dla telewizji, a ja przyszedłem za późno. To już czwarty przypadek w moim życiu. Kolekcjonuję te zdarzenia, bo to jakaś diagnoza. Taki sobie papierek lakmusowy tego, jak daleko odchodzimy od Jezusa i jego obyczajów, my słudzy Kościoła…
Na Bawarii rodak Kwiatkowski nie dopuścił do ołtarza, bo nie miałem dokumentu, podobnie odprawiły mnie z kwitkiem zakonnice w Krakowie i w rodzinnym Rypinie.
Widocznie moja obrośnięta morda nie pasuje do wyobrażeń o porządnym księdzu. Ja tymczasem kontemplowałem, co w swoim kazaniu twierdził pewien Paulin z Częstochowy, że ksiądz jak i pierwsi Apostołowie powinien być ufajdany rybami, przaśny i chlebem pachnący, a nie drogimi perfumami…
Z tym ciężarem na duszy poszedłem w kierunku Manhattanu, ponownie przemierzając dzielnicę chińską - tym razem przez Manhattański most dotarłem do Broadwayu, potem po parkowej Avenue do głównego dworca kolejowego. Na nim skręciłem na piątą Avenue i dotarłem do katedry świętego Patryka.
5. Ossining - Maryknoll
Czekała mnie nowa przygoda.
Brat Amandy Gamal miał mnie zawieźć do Maryknoll, do moich starych znajomych z Syberii. Spóźniał się jednak niemiłosiernie. Zamiast o pierwszej wyruszyliśmy o czwartej. Pojechaliśmy ponownie parkowym Bulwarem do Bronku i Harlemu, a stamtąd trasą szybkiego ruchu. Tuż przed szóstą gdy już się ściemniało, dostrzegłem sylwetkę misyjnego seminarium stylizowaną na chińskie budowle.
Trochę czasu zajęło nam ustalenie, kto z moich znajomych jest na miejscu.
Nie było ojca Reileya ani Dumasa. Edward Shoellmann był w Afryce, a Fern Gosselin był w infirmeriom świętej Tereski i bardzo z odwiedzin się ucieszył. Wyściskał, wyjaśnił co słychać u pozostałych współbraci i zapraszał na przyszłość do kolejnych odwiedzin.
6. Kolejna wizyta u Franciszkanów na Brooklynie
Niemal 2 miesiące minęły od pierwszych odwiedzin u Mellerowiczów.
Byłem u nich znowu 1-go marca. Wypadł straszny mróz. Dziwnym zbiegiem okoliczności tego samego dnia odwiedził Parafię Trójcy Przenajświętszej mój kolega z Waszyngtonu o. Marek Stybor i kolega kursowy o. Zygmunt. Gdy przyszedłem na poranną mszę, to prowadził ją latynoski kapłan i uprzedził, że ktoś na mnie czeka na plebanii. Msza jak poprzednio była częściowo po hiszpańsku, częściowo po angielsku. Ja odczytałem swoją krótką wstawkę po polsku. Nie szedłem tym razem na salę gimnastyczną, ale od razu na plebanię, gdzie czekała mnie niespodzianka. O. Marek przyjechał z Waszyngtonu samochodem, więc go poprosiłem, by pojechał ze mną i Łukaszem na Green Point po odbiór części moich książek o Ukrainie.
Po krótkiej rozmowie ustaliliśmy plan działania.
Owszem, najpierw była wyprawa na Green Point do świętego Stanisława, a następne spotkanie miało być nazajutrz w Lodi u mojej cioci staruszki, którą opatrznościowo spotkałem na pogrzebie jej brata w Linden bez pomocy kuzyna Czestera… Miałem zaproszenie do klasztoru w pobliskim New Jersey i Marek miał mnie stamtąd zabrać do Waszyngtonu…
6. Green Point
Green Point to najbardziej polska dzielnica Nowego Jorku. Niezbyt piękny, przemysłowy region. Posiedzieliśmy z Łukaszem na plebanii u Misjonarzy św. Wincentego, by ustalić szczegóły wieczornej liturgii, na której miałem wygłosić okolicznościowe kazanie poświęcone “Żołnierzom wyklętym”. Proboszcz troszkę starszy ode mnie znał sprawę i był bardzo konkretny.
Potwierdził wszystkie poprzednie ustalenia i ja mogłem spokojnie się udać na podbój miasta. Miałem w planach wędrówkę pieszą na Queens do mych przyjaciół z Taszkientu. Wszystko wedle starego schematu.
7. Williamsburg
Ulica Green Point okazała się długa na godzinę marszu. Podobnie długi był Bulwar Queens. Po drodze zaliczyłem 3 cmentarze, kościół świętego Rafała, w którym zbiera się koreańska i latynoska wspólnota oraz inny kościółek Matki Bożej Nieustającej Pomocy, w którym akurat odbywał się chrzest w samo południe. Wszystkie jednak wejścia były zamknięte na klucz. “Po co ta konspiracja?” pomyślałem sobie. Tym niemniej powędrowałem dalej spuściwszy głowę.
Spuściłem ją powtórnie, gdy po 2 godzinach wędrówki okazało się, że moi znajomi są w pracy, a w domu tylko najmłodsza Amanda, która nie ma nastroju do rozmowy. Podgrzała mi zupę i poradziła, bym wziął prysznic i poleżał do piątej, bo potem ma mnie do kościoła starszy brat odwieźć. Miałem zepsuty humor, ale świetny twórczy nastrój do pisania, więc po zupie przysiadłem, by skonstruować kazanie na wieczorną mszę na Green Poincie. Taki był więc pożytek z moich odwiedzin, że dwie godziny skubałem papierki nazbieranych w internecie opowieści o “żołnierzach wyklętych“. Nie doczekawszy się gospodyni Adeli, powędrowałem inną Aleją z powrotem na Green Point.
8. Kazanie u Stasia Kostki
Ku memu zdumieniu na wieczorną mszę przybyło ponad sto osób i wysłuchały moje kazanie z zaciekawieniem. Zapracowałem sobie na oklaski, więc miałem serce pełne radości, która stajała po Mszy, gdy na zaproszenie do kawiarenki zgodziło się ze mną spotkać maksimum 15 osób. Czyli niewielki procent. Rozmowy organizacyjne trwały dość długo i mój entuzjazm ostygł. Pewna pani narzekała, że mówiłem za cicho. Powiedziałem, że dziękuję za komplement, na co ona się dziwnie skrzywiła, jakby żałując, żem nie pojął jej docinków. Rozdałem 7 książek i ulotek. Pojechałem do Cecauck na nocleg.
9. Kazanie w Jersey.
W Jersey było podobnie jak u Kostki, tyle że ludzi troszeczkę mniej. Bezpośrednio po Mszy był obiad u pani Urszuli, po czym wycieczka na kolejną z kilku manifestacji, jakie systematycznie organizuje diaspora ukraińska.
10. Dwie manifestacje ukraińskie
Pierwszy raz byłem na manifestacji 23-go lutego. To było coś wstrząsającego. Jeszcze trwały echa “krwawego czwartku”. Na transparentach widniały twarze zabitych studentów i transparenty głoszące chwałę “Niebiańskiej Setki”. Od 14-tej do 18-tej to wszystko trwało. Przemawiali przedstawiciele różnych diaspor i kościołów. Mi również pozwolono wystąpić. Przedstawiłem się jako dawny proboszcz z Donbasu, opowiedziałem o swych spostrzeżeniach na temat Janukowycza i jego kolegi Putina, którego aktywność i wojowniczość wzrasta zawsze wtedy, gdy dzieje się jakaś olimpiada…
Drugiego marca nastrój był podwójnie podniosły, bo świat się dowiedział o ataku na Krym… Podobno zebrało się nas 2 tysiące osób. Solidarni tam byli, byli Gruzini, Czerkiesi, a nawet krymscy Tatarzy i Turcy. Życzliwość wobec nas była wielka. Dowiedziałem się, że za dni kilka wielka delegacja udać się ma do Waszyngtonu, by protestować pod Białym Domem i pod Ambasadą Rosyjską.
11. Lodi
Wedle umowy czekałem na o. Marka u siostry Fidelmy. Troszkę się spóźnił, więc mieliśmy czas na pogawędki. Dotarłem razem z panem Waldemarem tuż przed kolacją, gdy kończył się wieczorny brewiarz. Kaplica ogromna, tradycyjna, w gotyckim stylu. Siostra, zgarbiona jak moja mama, nad swoim brewiarzem, czekała na mnie. Na kolacji przedstawiła swojej przełożonej, a ta przez mikrofon opowiedziała o mnie. Miałem w sobie tyle przeżyć i odwagi, że podszedłem i opowiedziałem o swych przygodach dotyczących poszukiwań rodziny w Ameryce i o uczuciach, jakie w sercu noszę. Chyba się to udzieliło. Dostałem w nagrodę smaczne lody. Wiele sióstr podchodziło, by się osobiście przywitać i wymienić parę słów… Za jakiś czas dotarł o. Marek i też sobie z siostrą pogawędził.
Nocą miała być śnieżyca, więc jazda była pełna trwogi - co tam dalej, czy deszcz czy śnieg, czy ślizgawica.
Epilog
Moje nerwy wciąż napięte, ale rozładowane poprzez atmosferę przyjaznych spotkań i wędrówek po Nowym Jorku.
Już nie byłem taki narwany jak na początku, gdy wszystko się chciało załatwić jednym machem i czym prędzej do Papui.
Już teraz się tak nie spieszę, bo widzę, że Pan Bóg Czuwa i Rozstawia wszystko po Swojemu. Co do mnie, co do Polski i Ukrainy też Ma jakiś plan… Nasze troski są takie przyziemne, a On jest taki Wielki. W żaden sposób nie da się porównać Jego Mocy z potęgą nowojorskich mostów. Żaden geniusz ludzki Go nie pokona i żaden szatański rząd ani w Kremlu ani w Kijowie ani w Białym Domu.
W Waszyngtonie byliśmy tuż przed północą. Śnieżyca się zaczęła o trzeciej nad ranem. We wszystkich okolicznych stanach odwołano wykłady i lekcje w szkołach. Miałem więc wolne i czas porozmyślać o tym, co mnie spotyka.
Waszyngton 16-ty marca 2014