Wybierz swój język

ZWIEDZANIE WASZYNGTONU

 

Po trzech tygodniach pobytu w Waszyngtonie mam nadal niewielką wiedzę o tym mieście. Mamy najchłodniejszą zimę od 27 lat, więc mimo że jesteśmy w strefie subtropiku to niewiele ciepła doświadczyłem w tym mieście.

Przybyłem doń 2 stycznia 2014-go w samo południe autobusem firmy Grey Hound. To coś podobnego jak Polski Bus. Można nim jeździć za dolara, jeśli się na dużo wcześniej zamówi bilet przez internet. Ja przybyłem z Nowego Jorku za 50 dolarów. Ludzie wracali z noworocznych imprez do pracy i do uczelni. Byłem zmęczony całonocnym siedzeniem na manhattańskim wyziębionym dworcu. Przespałem całą drogę, mimo że chciałem łakomym wzrokiem obejrzeć Stany po raz pierwszy w życiu. Dopiero w centrum Waszyngtonu rozbudziłem się i przez okno autobusu zobaczyłem mnóstwo domków niedużej wysokości gęsto przylegających jeden do drugiego. Jakoś odlegle przypominały mi one obejrzane w dzieciństwie westerny. Rozejrzałem się na dworcu autobusowym i nie dostrzegłem, by ktoś z klasztoru kapucyńskiego czekał na mnie. Kapucyńskie Kolegium, dokąd dzwonił mój opiekun Witold ,informując o przybyciu mego autobusu, jest na terenie Katolickiego Uniwersytetu Ameryki (CUA ) i tutaj ma być mój amerykański dom. Oto kilka spostrzeżeń na gorąco, a raczej na zimno, bo ziąb to pierwsze, jakie od niedawna przychodzi mi na myśl ,gdy powtarzam w głowie zaklęte słowo Ameryka.

 

Union Station

Stacja Union to kilkupiętrowy garaż zespolony siecią ruchomych schodów z dworcem autobusowym na piętrze, kolejowym na parterze i metro pod ziemią. Dużo ładniejszy i bardziej zadbany niż znany mi z Nowego Jorku Dworzec Greyhoundu na Manhattanie. Tym niemniej przewiewny i pozbawiony miejsc siedzących, czy choćby ławeczek dla podróżnych, jak to bywa w Polsce. Poszedłem mechanicznie  za tłumem w kierunku ruchomych schodów i znalazłem się na przestronnym, ale niewysokim holu dworca kolejowego. Długi jak kiszka. Pełen przechodniów i przeszklonych kramików z “fastfoodami“, kioskami (coś podobnego do “duty free” na lotnisku), tylko ruch większy. Rzucił mi się w oczy duży punkt czyszczenia butów w samym centrum parteru, a także popiersie jakiegoś zasłużonego Murzyna, którego nazwisko nie wpadło mi w ucho ani w oko.

Zapamiętałem, że metro kosztuje 3 dolary i że  mam jechać w stronę Uniwersytetu. Z pomocą dyżurnego kupiłem bilet, sprawdziłem na schemacie, że to tylko 3 przystanki, siadłem i byłem na platformie Brooklandu (moja stacja docelowa) po dosłownie 10 minutach.

 

National Shrine

Wagony metro są ładne, wyścielone wykładziną w tonacji pomarańczowej podobnie jak miękkie siedzenia w 2 rzędach. Sympatyczna blondynka potwierdziła, że jadę we właściwym kierunku. Duże okna, sympatyczne wnętrze. Jeszcze przez okno kolejki, która w tym punkcie jest naziemna, widziałem wielką kopułę bizantyjską w tonacji błękitno-żółtej oraz wysoką wieżę. Zapamiętałem ten budynek z pewnej audycji video opisującej budowę “Narodowego Sanktuarium“. W jego wnętrzu, jak pamiętam z audycji, jest wiele narodowych kaplic w tym gwadelupska i częstochowska. Mają swoje kaplice Litwini, Słowacy, Węgrzy i Austriacy. Są też takie egzotyczne kaplice jak japońska i wietnamska. To naprawdę piękne i nostalgiczne miejsce dla wszystkich przybyszów, którzy ściągnęli do Ameryki z całego świata. Miałem na plecach dość ciężką torbę i żadnej ochoty na zwiedzanie po całonocnej podróży. Dwoje mężczyzn, których zagadnąłem o Kolegium Kapucyńskie, okazało się być turystami, następna grupa, jaką zagadnąłem, też nie była stąd.

Trzeba było wdepnąć do środka. W podziemiach w recepcji miły pan wyprowadził mnie na zewnątrz i pokazał, w którym kierunku mam iść. Wspomniał, że w bazylice są siostry Honoratki z Polski i że pracują tutaj w zakrystii.

Gdy zakłopotany rozglądałem się po podwórku, pewna czarnoskóra kobieta w tygrysim palto zaproponowała, że mnie podwiezie. Mieliśmy do celu 300 metrów, a  mimo to włączyła nawigator i po 3 minutach byliśmy na miejscu. Zapytałem kim jest, powiedziała, że Nigeryjką. Powiedziała też swoje imię, ale nie zapamiętałem. Po drugiej stronie ulicy dostrzegłem ukraińską greko-katolicką cerkiew. Jej widok rozgrzał mi serce. Klasztor kapucynów też zrobił miłe wrażenie, bo takie kontury zapamiętałem z  logo zaproszenia, jakie przyszło do mnie pół roku temu.

 

Joe i Basia

W klasztorze mieszka około 20 kleryków z różnych krajów, ale gdy przybyłem, był tylko gwardian Paweł Dressler, wikariusz Ket, kilku robotników zmieniających rury kanalizacyjne w kuchni, chory na raka brat Michael, staruszka Barbara i stary tercjarz Joe.

To właśnie Joe opowiedział mi, że najstarsze skrzydło klasztoru powstało w drugiej połowie 19 wieku i mieściły się w nim koszary. Potem dobudowano stylową kaplicę niewielkich rozmiarów. W tej kaplicy na nabożeństwa prócz kleryków przychodzą tercjarze i grupa studentów z CUA zaprzyjaźnionych z klerykami.

Tydzień czasu byłem tu sam i dopiero po 5-m stycznia zacząłem zapoznawać kleryków. Ci po franciszkańsku odnieśli się do mnie bez kompleksów, ale z pewnym dystansem.

 

Rafa

Pierwszym klerykiem, który pokazał mi Kapitol z odległości Union Station to Meksykanin Rafael. 8 stycznia zamówił mi bilety do Nowego Jorku, obiecał odwieźć na dworzec w piątek i w niedzielę w nocy odebrać w tym samym miejscu. To dzięki niemu ujrzałem imponujące kontury parlamentu z daleka.

Pozostałe dni nie zwiedzałem miasta, bo było zbyt chłodno, poza tym miałem lekcje poza Waszyngtonem w sąsiednim miasteczku Silver Spring, trzy przystanki metrem na północ od Waszyngtonu.

 

Roszan

Po kolejnym tygodniu lekcji znów wyruszyłem do miasta, aby zwrócić niefortunnie kupiony bilet. Miałem znów zaproszenie do Nowego Jorku, ale poradzono mi, bym zmienił datę przyjazdu, więc bilet kupiony w internecie trzeba było zwrócić na Union Station. Po raz kolejny mogłem wśród nocy obejrzeć senny Waszyngton bez korków. Tym razem jechałem przez dzielnice, gdzie zdarzały się czteropiętrowe solidne budynki. Po raz kolejny dostrzegłem, że na trasie do dworca nie ma praktycznie żadnych świątyń.

Na dworcu obsłużyła mnie otyła młoda Murzynka o imieniu T. R. (Amerykanie lubią posługiwać się inicjałami swoich imion i nazwisk).

Moim kierowcą i mediatorem był sympatyczny kleryk Roszan rodem ze Sri Lanki. Od początku pobytu mam z nim najlepszy kontakt…

Opowiedział mi po drodze, jak w wieku 11 lat ojciec ostrzegał go przed islamem. Mimo że muzułmanów na dawnym Cejlonie jest niewielu, to jednak dali odczuć tamtejszym chrześcijanom, że życie nie musi być proste mimo najlepszych intencji…

W samochodzie towarzyszył nam filigranowy Latynos Emmanuel.

Cała podróż po mieście trwała pół godziny i niewiele dostrzegłem z okien samochodu. Tym niemniej  powoli przywykam do krajobrazów.

Rzuca mi się w oczy powtarzalność budynków mieszkalnych. Całe uliczki po obu stronach zabudowane jednolitymi w swej architekturze domkami. Są dużo bardziej filigranowe niż te, do jakich przywykłem w prywatnych dzielnicach domków jednorodzinnych w Polsce, na Ukrainie, w Rosji czy Uzbekistanie. Połowa z nich to drewniane chatki, druga połowa to budowle z cegły. Wszystko to zadbane, ale skromne. Podobno Amerykanie nie przywykają do jednego miejsca, a więc ich domy nie muszą być solidne. Poza tym to ludzie pragmatyczni i prości zarówno w ubiorze jak i w wyborze miejsca zamieszkania. Co do tych walorów to powiem, że mi ten absolutnie inny, cygański styl imponuje.

 

Brian

Kolejny kleryk, który zabrał mnie do miasta to Irlandczyk Brian, który umówił się wcześniej do ZOO z dwoma studentkami. Po raz kolejny zawiózł nas Roszan. Był poranek, więc dobrze widziałem wszystko wokół. Dostrzegłem kolejny Koledż nieopodal Uniwersytetu należący do pewnego zakonu żeńskiego. Potem bliżej centrum ujrzałem 4 protestanckie świątynie na jednym skrzyżowaniu. Wszystkie średnich rozmiarów, ale z daleka widoczne: metodyści, adwentyści, baptyści i “kościół świętej rodziny”.

Ich widok ogrzał mi serce. Właśnie zaczynał się Tydzień Ekumeniczny. Pomyślałem sobie w sercu, że muszę tu ponownie przyjść.

Jechaliśmy obok stacji metro i kościoła św. Tomasza, w którym Rasza ma niedzielną praktykę.

W ZOO nie zabawiliśmy długo. Było zimno. Pandy były leniwe i apatyczne. Najsławniejsze w mieście niemowlę opisane w gazetach spało zwinięte w kłębuszek. Kilku kamerzystów wymuszało wywiady na przechodniach.

 

Meksykanki Angela i Maja czyli Tęcza

Stacja metro obok św. Tomasza była bardzo głęboka, ale okazało się, że na próżno ją odwiedziliśmy. Na metro trwał zamęt i jakiś remont. Zamiast kolejką, pojechaliśmy autobusem zastępczym i przez okno dalej podziwiałem miasto. Miejscami zabudowa przypominała mi centrum Kijowa i Charkowa. Dużo budynków z kamienia… Mój wzrok przykuła świątynia episkopalna św. Małgorzaty, Biały Dom, pomnik Kościuszki i prezbiteriański kościół zamknięty na kłódkę. Całe to pośpieszne zwiedzanie z okien autobusu dla moich zachłannych oczu było wesołą zabawą. Słońce piekło przez okno, ale na zewnątrz mróz i chłodny wiatr.

Brian zaproponował odwiedziny kawiarenki w China Town. Wsiedliśmy na metro na przystanku Centrum, a wyszliśmy na stacji Galeria. Moją uwagę przykuł Murzyn grający na plastykowych wiaderkach od emulsji. Słychać go było wewnątrz metro. Myślałem, że ktoś puszcza techno z dużych głośników. Okazało się jednak, że to murzyński nastolatek z talentem gra na byle czym. Był skromnie ubrany i wyraźnie ta muzyka go rozgrzewała.

Na lunch Brian zamówił gulasz, studentki Angela i Maja czyli Tęcza z Meksyku, jakie cały czas nam towarzyszyły, zamówiły sobie jajecznicę z kurczakiem.

Gadaliśmy o byle czym. W ciasteczkach jakie nam podano, były sentencje. Ktoś wylosował dobrą pracę, ktoś pieniądze, a mnie wypadła obietnica dalekich podróży, co powinno się było zgadzać i rozbawiło wszystkich.

 

Paul z West Point

Popołudnie spędziłem z Pawłem, który miał mnie zabrać na koncert Liszta i Schuberta. Znam go dzięki pewnej kalifornijskiej rodzinie czeskiego pochodzenia, którą zapoznałem w Taszkiencie. Byli pracownikami Ambasady amerykańskiej i często przychodzili do kościoła. Gdy pewnego razu ogłosiłem, że zaczyna się kolęda i na czym polega, jako pierwsi zaprosili mnie do siebie i od tej pory 3 lata pod rząd święciłem ich willę w centrum miasta. Zapraszali mnie też przy wielu innych okazjach, a gdy wrócili do USA, wiedząc, że tu jestem, zaprosili ponownie. Przez przyjaciela przekazali mi telefon, bym mógł się z nimi komunikować. Prócz tego przekazali mu również bilety na koncert i wymusili na koledze, że ma mi pokazać miasto.

Paweł się spóźnił na spotkanie. Mieliśmy mimo to nadal 2 godziny czasu na oglądanie Waszyngtonu, więc poprosiłem o pokazanie mi katedry. Pomyłkowo Paweł zawiózł mnie do episkopalnej świątyni, zamiast do katolickiej pod wezwaniem św. Mateusza. Domyśliłem się szybko, że mój przewodnik z West Pointu nie bardzo rozróżnia katolików od episkopalnych, ale nie komentowałem, by mu nie robić przykrości.

Z zadowoloną miną oglądałem wszystko pod rząd i muszę przyznać, że było warto. To była pouczająca ze wszech miar wycieczka. Radzę każdemu, kto trafi do Waszyngtonu. Duch tego miasta wyraża się bardziej w tej świątyni niż gdziekolwiek indziej. Prezbiterianie i Anglikanie, czyli po tutejszemu “episkopalni“, a raczej tolerowani przez nich masoni, zadają w kraju ton, mimo że są mniejszością i nie kryją tego. Oni się z tym obnoszą!

Katolicy czyli uogólniając potomkowie Irlandczyków, Niemców, Włochów, Latynosów i Polaków, podobnie jak Afro-Amerykanie, których w Waszyngtonie mieszka 59 procent, są nadal w stolicy tym “chorym człowiekiem” zepchniętym na margines.

Ogromny budynek episkopalnej katedry nazywanej “narodową” miał wewnątrz podwieszoną czarną siatkę. Remontowano chyba witraże. Przy ołtarzu kapłan głosił kazanie na jubileusz 20-lecia małżeństwa pewnej pary.

Wystrój owszem bardzo przypomina katolickie świątynie. Można się pomylić na pierwszy rzut oka. Mnie jednak zastanowiła sterylność tego miejsca. Wypucowane jak apteka pomimo remontu. Praktycznie nikt w środku się nie modlił. Było kilku takich jak ja turystów. Na ławkach leżą owszem czerwone śpiewniki jak w katolickich świątyniach.

Jedynie napis w środku śpiewnika rozwiał wątpliwości. Inne dysonanse miałem dostrzec na deser. Wychodząc, ujrzałem marmurowy pomnik Waszyngtona wielkości dorosłego człowieka skromnie stojący obok bocznych drzwi wejściowych. Postument niewysoki, więc musiałem się schylić, by rozszyfrować niektóre napisy. Ich treść była szokująca i jednoznaczna. Kto miałby jakieś wątpliwości co do tego, kim był pierwszy amerykański prezydent i wielu jego następców, powinni to zobaczyć koniecznie. Pomnik został umieszczony całkiem niedawno i zafundowany przez masonów z podpisem:

“Jerzy Waszyngton - mason - polityk - człowiek kościoła!!!”

Różnica “National Shrine” i “National Cathedral” mimo podobnych nazw była kolosalna. Mimo, że w National Cathedral jest podobna ilość nisz i kaplic jak w National Shrine, nie znalazło się tam miejsca na wyeksponowanie żadnego narodu przybyłego do USA ze wszystkich zakątków świata. Jest jednak miejsce dla “ojca narodu” z bardzo szokującym komentarzem dotyczącym jego osoby. W Europie słowo „mason” ma jednoznaczny odcień i nie kojarzy się dobrze, jakby się komuś nie chciało.

Taki paradoksalny napis tylko w Ameryce i właśnie w episkopalnym kościele ma się dobrze i nikogo nie szokuje, nikomu nie przeszkadza, bo wyraża pewną rzeczywistość. Oto dlaczego Ameryka jest takim cudownym krajem dla wolnomyślicieli i takim wielkim rozczarowaniem dla patriotów i uczciwie wierzących osób!

To z Jerzym Waszyngtonem przyjaźnił się Kościuszko. Nic dziwnego, że tak mało dla Polski z tej przyjaźni wynikło.

Wychodząc, w kruchcie dojrzałem jeszcze dwie tablice z cytatami wypowiedzi Churchilla, jakie wygłosił on z racji na wspólne z Ameryką działania wojenne. Szkoda, że w żadnym kościele polskim nic podobnego nie wisi, bo i owszem, pan Churchill Polskę sprzedał Stalinowi z przyzwolenia Ameryki, a jakże w Jałcie…

Warto było odwiedzić Waszyngton, by pozbyć się złudzeń i lepiej poznać historię i jej niezwykłe zakręty.

 

Meczet - Cerkiew… Watergate

Wracając z tej południowej  dzielnicy położonej na wzgórzu w kierunku centrum, znowu zachłannie patrzyłem na miasto. Kątem oka obok protestanckiej katedry ujrzałem meczet, niewielką grecką katedrę, naprzeciw niej po drugiej strony ulicy rosyjską cerkiew. Parę dni wcześniej widziałem w Waszyngtonie prócz unickiej cerkwi jeszcze jedną świątynię o bizantyjskiej architekturze.

Zdaje się, że była to etiopska cerkiew. O dziwo, w Waszyngtonie mieszka liczna etiopska diaspora.

Nieopodal National Cathedral był też niewielki kościół katolicki i szkoła. Dalej widziałem duży park z wąwozem i rzeczką. Stare cmentarzysko na skłonie oraz wielką brazylijską flagę z błękitnym globusem na żółtym tle. Zaczynała się dzielnica ambasad, których w Waszyngtonie jest ponad 170.

Dotarliśmy nad piękną zatokę z widokiem na stan Virginia - las wieżowców miasto Rosslyn. Po naszej stronie stał sławny hotel Watergate, w którym skompromitował się prezydent Nixon i ogromne Centrum Kennediego. Parking w tym centrum kosztował 22 dolary. Nie śmiałem pytać, ile kosztowała kolacja, na jaką zabrał mnie Paul ani tym bardziej koncert. Wszystko fundował kolega John z Kaliforni, profesor z West Pointu, oficer który, jako się rzekło, był moim parafianinem w Uzbekistanie w Taszkiencie.

 

Chip i “Słowaczka”

W Centrum Kennediego wszystko było wielkie: korytarze, kawiarenka i sala koncertowa. W kawiarence siedziało jakieś 300 osób, w sali koncertowej naliczyłem 1500 miejsc. Dołączyli do nas jeszcze dwaj znajomi Johna i Paula 40-latkowie białowłosy Chip i ciężarna prawniczka ze stażem nauczycielki w Słowacji.

Zamówiliśmy rybę i chłodne napoje. Rozmowa się nie kleiła, ale koncert był piękny. Trwał ponad dwie godziny, dyrygował jakiś Brytyjczyk z poczuciem humoru objaśniający treść wykonywanych utworów.

Pożegnanie było krótkie. Słowaczka dała mi wizytówkę, Paul obiecał pisać mi na maila, a Chip powiedział, że mu było miło. Jak przyszedł, tak poszedł.

 

Marsz w obronie życia

Najfajniejszy spacer, jaki odbyłem w Waszyngtonie dotyczył obrony życia.

W dzień św. Agnieszki miała miejsce wigilia w Bazylice obok klasztoru, w którym mieszkam. Mimo że jest to zaledwie 300 metrów, odmierzyłem wzrokiem i krokami, że wycieczka do Bazyliki zajmuje tyle samo czasu, co z białostockiego seminarium do katedry. Te same uczucia mi towarzyszą, gdy idę codziennie z klasztoru na metro Brookland obok Bazyliki. Zwłaszcza w ten śnieżny wieczór, gdy tyle się osób zebrało z całych Stanów zjednoczonych, poczułem nagle w sercu Ameryki kawałek rodzinnego domu w sensie duchowym. Nawet wiele wspomnień z pielgrzymek papieskich lub z pielgrzymek częstochowskich przyszło mi na myśl, gdy porównywałem zachowanie tłumu, jaki przyjechał do Waszyngtonu zewsząd,pośród niepogody.

Bazylika jest jednym z największych kościołów świata i podobno mieści 12 tysięcy ludzi. Pękała w szwach i w dolnej bazylice jeszcze dodatkowe półtora tysiąca siedziało. Samych kapłanów było z tysiąc. Jak oni wszyscy tu dojechali, nie mam pojęcia.

Po czapeczkach naliczyłem 5 kardynałów i dobrą setkę biskupów czyli połowa składu amerykańskiego episkopatu. Siedzieli w prezbiterium również trzej reprezentanci kościoła prawosławnego i widać było, że nie byli to Grecy, a raczej Rosjanie. Wśród koncelebrantów był unicki biskup, a także ktoś z syryjskiego i malabarskiego rytu. Napotkałem zapoznanego wcześniej sąsiada greko-katolika w towarzystwie dwu współbraci. Próbowałem z nimi gadać po ukraińsku, ale się okazało, że są z pochodzenia Węgrami i to w trzecim pokoleniu, więc jedynie angielski znali. Napotkałem też trzech wykładowców z Michigan z polskiego seminarium Orchard Lake na przedmieściach Detroit. Spotkałem też kapłana znanego mi z wielu audycji na katolickiej TV matki Andżeliki. Owszem, ta msza była transmitowana na cały świat przez EWTV. Była kupa młodzieży, co podkreślił z satysfakcją, witając wszystkich kardynał z Waszyngtonu, było morze kleryków i sióstr zakonnych. Moją uwagę przykuła obecność około 20 sióstr Matki Teresy. Entuzjazm błyszczał w oczach. Gorączka niesamowita.

Kardynał z Bostonu, kapucyn zwany strażakiem czyli “gaśniczym” skandali obyczajowych wygłosił długie i jak mi się zdawało nudne kazanie o encyklikach i Natansonie. Dopiero nazajutrz wyjaśniono mi, że wcale nie było nudnie i że początek i główna myśl była wzięta z Andersena, z bajki o nagim królu. Kardynał porównał kościół katolicki do dziecka, które krzyczy, widząc aktywistów aborcyjnych w tym obecnego urzędującego Prezydenta, że są nadzy i ich argumenty są fałszywe, jakkolwiek by ich nie broniono i nie nagłaśniano.

Nazajutrz cały ten tłum wyruszył z okolicy metra Galeria w stronę Sądu Najwyższego. Szliśmy rzeczywiście obok Galerii Sztuki Bizantyjskiej, obok Ambasady Kanadyjskiej, jednego z budynków Senatu i Kapitolu. Owszem, było trochę milicji i bardzo mało mass-mediów. Zbojkotowano nasz marsz, pogoda też była nie najlepsza, ale atmosfera wędrujących była niesamowita. Kościół ośmieszany w prasie i wyniszczony moralnie pewną ilością skandali obyczajowych zalał Waszyngton morzem głów i transparentów. Tutaj nikt nie czuł się zaszczuty ani zmarznięty. Jeśli jakiś znak padał na ziemię, to ktoś go podnosił i niósł dalej. Udzieliło się to również niespodzianie i dla mnie, choć szedłem jako gość, nietutejszy, z wieloma obawami i przesądami. Jak już wspomniałem kilkakroć, mam swoje zdanie na temat Ameryki. Jako Polak i Katolik mam wiele do niej ludzkiego żalu. Rozczarowała mnie Ameryka na długo zanim do niej dotarłem. Poniża mnie konieczność zdobywania wizy do Ameryki. Męczy mnie i drażni osoba obecnego prezydenta, a ponadto zwyczajnie na świecie nie chciało mi się marznąć na dworze. Tłum jednak ma swój geniusz i swoją siłę. W pewnym momencie ja również podniosłem duży napis Rycerzy Kolumba na cienkim patyku: “Defend life” z tyłu dokleiłem naprędce znak drogowy z zamienionym  tekstem “stop abortion”. Zadziwiły mnie niektóre napisy i zainspirowały. Był duży transparent młodzieży studenckiej z Uniwersytetu AVE MARYJA Nowy Jork, Zielony transparent uczelni ze Steubenvill i miejscowego CUA Waszyngton.

Koło Ambasady Kanadyjskiej rozwieszono duży transparent “Kanadyjczycy solidarni z obrońcami Życia”. Ktoś niósł napis: “Defend life, defeat Obama” (Broń życie, pokonaj Obamę). Inny prawdziwy do bólu napis brzmiał: “Ja też byłem zarodkiem”.

Dwa transparenty były od protestantów: Prezbiterianie i Episkopalni też dołączyli się do nas. Myślę, że trzeba im pogratulować odwagi, bo zapewne większość tych wspólnot wyznaniowych ma wobec katolików spory dystans. W tej sprawie jednak przyłączyli się do nas.

Duży transparent trzymał pewien Rosjanin, który prosił o wsparcie dla “PRO LIFE W ROSJI”. Widząc go, miałem mieszane uczucia, bo Rosję uważam za takiego samego sprawcę polskiego upodlenia jak i resztę Aliantów. Prócz tego nie wydało mi się w dobrym guście zbieranie datków w takiej chwili. Ponadto, jak widać było na pochodzie do działalności “PRO LIFE” niekonieczne  są środki, a przede wszystkim odwaga i serce dla sprawy, którym się wykazali ci młodzii ludzie, jacy dominowali w tłumie. To było coś, co najlepiej nazwać słowem pielgrzymka. Żadne PRO CHOICE (za wybór - określenie zwolenników aborcji) takiej pielgrzymki nie zorganizuje, bo to właśnie oni mają kasę i załatwiają swoje sprawy przekrętami w korytarzach władzy i na salonach medialnych.

Oni zawsze będą potrzebowali kasy na swoje fałszerstwa i manipulacje.

Pewien człowiek rozdawał ulotki z trzema obrazkami opisującymi aktywność pewnych grup społecznych: rewolucjoniści - wywalczyli wolność, abolicjoniści - wywalczyli równość dla Murzynów, pacyfiści - wywalczyli pokój w Wietnamie…  kto z nich zatroszczy się o mnie? Podpisane: “dziecko nienarodzone”.

Szliśmy pod górkę w sensie dosłownym i przenośnym. Po lewej stronie mieliśmy pomnik złożony z pięciu dzwonów, po prawej majestatyczny, ale przygaszony Kapitol. Milicji było coraz więcej w jasnobłękitnych koszulach i czarnych kominiarkach z kamiennymi twarzami.

Na zakręcie z wysokiego budynku machali nam pracownicy biur, co spotkało się z aplauzem. Na wzgórzu skręciliśmy w prawo. Dostrzegłem wysoki biurowiec Zjednoczonych Metodystów na tle którego, ktoś udzielał wywiadu.

Kilka kobiet w średnim wieku stało rządkiem z napisem jednej treści: “Żałuję, że popełniłam aborcję”(I regred my own abortion).

W tym miejscu część tłumu zawracała w stronę pobliskiego Dworca Kolejowego, a podstawowa masa skupiała się koło schodów Sądu Najwyższego. Schody wielkie jak na Kapitolu, ale odcięto tłum od schodów na samym dole.

Na barierkach stały trzy przenośne głośniki pielgrzymkowe. Udało mi się wysłuchać dwu świadectw. Najpierw opowiadała niewidoczna w tłumie kobieta, która na skutek aborcji zachorowała na raka i stała się niepłodna. Druga, młodziutka kobieta, która zrobiła aborcję w wieku 20 lat zaraz po ślubie. Nie dosłuchałem do końca, bo tłum mnie popychał w kierunku dworca i jeden z Kapucynów zachęcał, by wracać.

Taki sobie spacerek. Raptem trzy godziny.

Pomyślałem sobie i powiedziałem głośno do Roszana, brata kleryka z kapucyńskiego seminarium rodem ze Sri Lanki: ““Jak kiedyś trafię w ręce diabła i będzie chciał mnie zabrać do siebie, to mu powiem: “Wiesz stary, ty się ode mnie odczep! Ja byłem w Waszyngtonie na Marszu Pro Life i to jest ważny powód, żeby zmyć wszystkie moje grzechy!””.

Na dworcu Union w koszu i na śniegu w parku nieopodal sterczały jak po bitwie liczne antyaborcyjne transparenty. Ludzie wykonali swój obowiązek i wracali do swoich domów: do N. Jorku, do St. Louis, do Filadelfii.

Ja miałem do klasztoru zaledwie 3 przystanki na metrze.

Byłem naprawdę z siebie dumny, że zwyciężyłem apatię i lenistwo, i że poszedłem w ten mroźny, ale słoneczny dzień sprawdzić czy czasami pan Obama nie przyjdzie do swego narodu z kanapkami i ciepłą kawą.

Nie przyszedł, a szkoda, bo katolicy to 30 procent narodu, którym rządzi. Taki ignorancki stosunek do rządzonych, którzy wcale nie są mniejszością, skądś mi jest  już znany. To rządząca mniejszość chce, żeby wszyscy inni żyli pod jej dyktando. No cóż. Dopóty dzban wodę nosi.

Takie deja vu z młodości…

Na mojej kurtce ktoś przykleił nalepkę:

“ZASŁUGUJESZ, BY MIEĆ NADZIEJĘ”

 

Epilog

Mam w Waszyngtonie dużo do zwiedzenia.

Ponieważ jednak nie przyjechałem tu zwiedzać, a po prostu zrobić wizę do Papui i szybko doszlifować język, patrzę na Waszyngton tak ,jak na to zasługuje: centrum światowej polityki ,w tym również masońskie miasto z małą ilością świątyń, w których na pierwszy rzut oka niewiele się dzieje.

Cały świat powstał z woli Boga i wobec Waszyngtonu Bóg ma jakiś plan.

Zaplanował między innymi, że mam tu zamieszkać. Jakiś czas.

Nie wiem tylko jak pokochać to miasto i czy jest sens się starać.

Pekin pokochałem bez trudu za jego egzotykę i za Tien An Men.

Tokio inspirowało mnie swoją innością podobnie jak Tai-pei czy Seul.

Waszyngton, być może z powodu pogody, niesamowicie mnie męczy.

Zainspirował mnie jednak ten tłum młodzieży domagający się prawa do życia. Na jednym z telebimów, jaki stał w połowie trasy, leżały na banknocie szczątki zamordowanego „embrionu”. Dłonie zabitego były wzniesione do góry a nad główką dziecka moneta z twarzą Georga Waszyngtona i z napisem LIBERTY. Taka krzycząca wolność. Sprofanowane pragnienie do życia.

Marsze pod budynek Sądu Najwyższego zaczęły się w 1979-m, sześć lat po przyjęciu przez USA ustawy aborcyjnej. Początkowo były to niewielkie manifestacje. Z każdym jednak rokiem protesty katolików i innych chrześcijan nabierają na sile. Jestem tego świadkiem.

Opór władz w tej kwestii jest na dzisiaj rażący i krzyczący o pomstę do nieba.  Tym niemniej widać gołym okiem, że KRÓL JEST NAGI.

Może mu ktoś poda płaszcz z prawdziwych nici i prawdziwego materiału.

Może będzie lepiej.