CHŁOPAK, KTÓRY NIE CHCIAŁ STRZELAĆ
- CURRICULUM VITAE
Urodzilem sie 28 czerwca 1963 roku w Rypinie na Ziemii Dobrzynskiej.
To rodzinne strony mego taty. Tato urodzil sie czy to w Kalejach czy to w Mleczowce obecna parafia Syberia i choc to juz Mazowsze Plockie (Ziemia Zawkrzanska) to jednak w tych czasach kaplica w Syberii nie byla samodzielna parafia i nalezala do skrwilenskiego kosciola w powiecie rypinskim. Dziadek byl lesnikiem i ponoc ukrywal Zydow(tak twierdzi zakrystian skrwilenski i 98-letnia babcia) a nawet zblakanego niemieckiego marudera i polskich partyzantow w latach powojennych(tak mawial tato i moja chrzestna).
Mama pochodzi z sasiednich okolic z wioski Lubianki co leza malowniczo na drugim skraju oborskiego jeziora (klasztor karmelitow trzewiczkowych). Wies przechodzila „z rak do rak”.
To jakis czas nalezala do powiatu rypinskiego, to do lipnowskiego, najblizszym jednak miasteczkiem jest Golub-Dobrzyn. W oborskim klasztorze jest notatka na chorze, ze tutaj koncertowal maly Chopin na wakacjach, ktore spedzal w pobliskiej Szafarni.
Bardzo mi sie podobaja krajobrazy i klimaty dobrzynskie. Jestem prawdziwie dumny z tego co o naszych przodkach „Mackach Dobrzynskich” napisal w Panu Tadeuszu Adam Mickiewicz.
Mam do tego bardzo osobisty stosunek. Kiedys z bratem spedzilismy letnia noc nad brzegiem Wisly w tym „wlasciwym” Dobrzyniu pod Wloclawkiem, gdzie rosa i chlod poranka zapamietaly mi sie razem z pysznym widokiem setek walesajacych sie po wysokim urwistym zboczu nabrzeza slimakow winniczkow.
Do Liceum z woli mamy poszedlem do sasiedniej Brodnicy. Liceum Filomatow Ziemii Michalowskiej, choc Brodnica to raczej Ziemia Chelminska. Nasze Liceum jednak (wczesniej Studium Nauczycielskie), lezalo na skraju miasta po tej stronie Drwecy, ktora niegdys byla oddzielnym miastem i do dzis nazywana jest Michalowem.
Tam sie pasjonowalem lacina, francuskim i wszelkimi jezykami, do ktorych bylem w stanie zdobyc jakis podrecznik. Po raz pierwszy zapoznalem sie z hebrajskim alfabetem i przeczytalem biografie Konfucjusza. Bylem za to chwalony przez polonistke.
Zajalem eksponowane 6-te miejsce na olimpiadzie wojewodzkiej z rosyjskiego. Startowalem tez w rejonowej z francuskiego. Owszem bylem w tym czasie prymusem. Zaczalem sie opuszczac w nauce, gdy pokochalem wedrowki po Toruniu, Olsztynie i Elku. Ktoregos razu „na wagary” pojechalem do Warszawy gdzie mnie pewien typek upoil winem, okradl i probowal zgwalcic grozac mi smiercia. O tej historii staralem sie milczec w przeszlosci ale mysle, ze dzis nie ma sensu. Warszawa taka wlasnie byla w tych czasach, zwlaszcza okolice Dworca Centralnego.
Uczylem sie w czasach gdy wybrano kardynala Wojtyle na papieza i po kraju przewalila sie fala strajkow. Na tej fali zycie w internacie i w zasciankowej szkole stalo sie nieznosnie. Poradzono mi bym sie przeniosl. Klase maturalna zakonczylem we Wloclawku na ulicy Becchiego nad sama Wisla, niedaleko Celulozy z Igora Newerly (10 minut pieszo). Mocno to dzialalo na moja bujna wyobraznie. Nie ma uliczki czy kapliczki we Wloclawku, ktorej bym nie odwiedzil. To byl rok Stanu Wojennego. Nauczylem sie ulotkowac, co robilem z drzeniem serca. Rozsypywalem tez gwozdzie przed katedra, bo w tym budynku naprzeciw, ktory obecnie zwrocono kurii byl niegdys posterunek milicji i zawsze stalo sporo „suk”. Moglem za to ze szkoly wyleciec. Nie zalezalo mi w tym czasie na karierze naukowej i na zadnej. Bylem przygnebiony „kleska” jak wielu mlodych z mego pokolenia.
Po raz pierwszy „dowiedzialem sie zaocznie”, ze mysle o kaplanstwie.
Choc to bylo calkiem nie tak, bo nie przyznawalem sie w tym nikomu, to z daleka widze, ze Pan szykowal mi droge. Bylem czestym gosciem w seminaryjnej bibliotece i choc czytalem tam Nietschego i innych anarchistow to jednak ten czas nie byl zmarnowany.
Tak samo jak nie powiem, by traceniem czasu byla wizyta w Krakowie i proba startowania na Uniwersytet Jegiellonski. Na arabistyke nie zdalem a propozycje wstapienia na rosyjski bez egzaminu odrzucilem. Bylem hardy. Po roku jednak zmiekle i zdawalem na ten kierunek w Opolu dobrowolnie. Studiowanie, to czas dojrzewania. Kolejne guzy jakie nabijalem sobie w doroslosci mialy mi pokazac jakie jest to zycie w PRL-u, bez retuszu, nie ze szklanych ekranow.
Po roku rozterek probowalem zdac na romanistyke w Sosnowcu. Nie bylem przekonany do tego co robie. Oblalem po raz kolejny. W poszukiwaniu przygod raczej niz dla zdobycia wiedzy czy zawodu odbylem jeden semestr w Szkole Nauczycielskiej w Ostrolece i w Olecku. Tam powrocilem do praktyk religijnych tzn. przystapilem do spowiedzi, czego nie czynilem ponad 3 lata. W Krakowie, Opolu i Ostrolece napotykalem dziewczeta, z ktorymi los mogl mnie zwiazac na zawsze. Bylem jednak zbyt slaba partia i za malo powaznym czlowiekiem, by plany doprowadzic do realizacji. Deo Gracias.
Potem byla Armia. Po spowiedzi juz sie jej nie balem. Mialem dziwne przeczucie „ze sobie poradze”. W tamtych czasach mawiano, ze armia straszniejsza niz wiezienie, wiec intuicyjnie dazylem do tego, by sie tam znalezc. Intuicja mnie nie zawiodla.
Wszystko co sie tam stalo na „Wybrzezu” wspominam jak jakis sen. Choc byly to zdarzenia przykre ale mlodosc dodaje skrzydel w najbardziej nieoczekiwanych chwilach. Mnie sie przytrafilo przezyc najbardziej niezwykle chwile wlasnie w wojsku w Leborku (niebieskie berety) i w areszcie najpierw w Gdyni, potem w Gdansku na Kurkowej 5. Podobno to najdluzsza ulica w miescie, bo mozna po niej chodzic latami i nie zobaczyc konca.
Ja na tej uliczce widywalem w 1985 roku Szeremietiewa i Michnika. Oni byli polityczni a ja „niewiadomo kto”. Chlopak, ktory nie chcial strzelac.
Jestem kaplanem bialostockim z woli czy "ze strachu", prof. Goralskiego, ktory w 1985 roku byl rektorem w Plockim Seminarium i dowiedziawszy sie, ze "bywalem w areszcie", za niechec do „sluzby wojskowej”, poradzil mi "pojscie do zakonu". Niestety nie posluchalem jego rady. Odwiedzilem Lomze i rozmowa z prefektem odniosla podobny skutek. Gdy potem w Bialymstoku opowiadalem rektorowi Ozorowskiemu z jakim strachem obcowali ze mna jego koledzy z sasiednich diecezji rubasznie smial sie z tego. Swoiste poczucie humoru to znana cecha abp Ozorowskiego, ktory podobnie jak jego poprzednicy z „diecezji kresowych” jest swego rodzaju ekscentrykiem w episkopacie. Mnie jego pozycja uratowala powolanie a moze nawet zycie. Jestem z natury straszny smutas i nie wiem czym by sie sprawa zakonczyla, gdyby i on nie przyjal mnie do seminarium. W kazdym badz razie pragnienie kaplanstwa roslo z kazda odmowa w sposob proporcjonalny. Juz sobie nawet w glowie (z pomoca ziomka ze Skrwilna x. Stefana Ceglowskiego) rysowalem mape kolejnych wizyt, gdyby Bialystok odmowil. Na trasie mialy byc najbardziej "zasciankowe" tzn. kresowe diecezje "Drohiczyn i Lubaczow, o ktorych wiedze zaczerpnalem z roznych zrodel jeszcze w Liceum. Ciekawily mnie podobnie jak i Bialystok jako "relikty" kresowe na mapie PRL-u. Tak oto w sercu laczylem pasje do historii i swoje powolaniowe losy.
Co do Plocka, nie mam zalu. Bialystok byl wymarzonym punktem startowym dla misji na Wschodzie. Owszem ciekawia mnie wszelkie wiesci "stamtad" nawet zwykle plotki, bo wbrew pozorom, choc nie naleze kanonicznie do plockiej wspolnoty kaplanskiej to jednak przez moje dziecinstwo i lata kleryckie przewinelo sie tak wielu kaplanow i klerykow (4 razy chodzilem do Czestochowy z Plocka wlasnie), ze "nic nie zdola mnie oddzielic" od plockiego kosciola. Zreszta do dzis w moim dowodzie osobistym stoi skrwilenski adres i mam prawo glosowac w powiecie Rypinskim.
Co do apetytu misyjnego to w moim wypadku on byl ze mna od dziecka. Pisalem, ze mama mnie nazywala "powsinoga". Ja zawsze marzylem by ujrzec "te sasiednia wioske". Gdy zrozumialem, ze Rosja jest krajem zamknietym, to wszelkie echa stamtad traktowalem jako "dar z nieba". Podobnie jest do dzis. Kiedys zartowalem, ze jestem mlodszy od Putina i ktoregos dnia jego rezim upadnie jak epoka Brezniewa. Wtedy pewnie na Syberie powroce. Choc nie zamykam sie na dzialanie Ducha sw. i jesli bedzie mi dane popracowac "w innych miejscach", jak to sie Pawlowi przysnilo (o Macedonczyku), to bede tylko wdzieczny.
Jedno miejsce na swiecie, gdzie czulbym sie glupio w roli misjonarza to byc moze Pultusk wlasnie, Plock czy Bialystok.
Mam wrazenie, ze przez te 17 lat wedrowania po swiecie ostatecznie wyalienowalem sie z polskich realiow.
Co do motywacji reakcji rodziny i Biskupa...
Grunt szykowalem latami. W chwili swiecen moi bracia i rodzice juz mieli zrobione zagraniczne paszporty. Bardzo ich o to prosilem i uprzedzalem, ze bede w kraju rzadkim gosciem. Owszem mama miala zal i jak to widze obecnie byl to rowniez zwykly ludzki strach, ze sobie beze mnie nie poradzi. Przez rok mego wikariuszowania w Polsce odsylalem do domu lwia czesc stypendiow mszalnych i innych dochodow.
Dwaj bracia studiowali w tym czasie poczatek lat 90-tych nie byl najlepszym czasem dla prostych zjadaczy chleba. Emerytury obojga rodzicow moglo chwilami nie starczac i dopiero teraz po kawalku wydobywam z moich braci opowiesci jak to im sie zylo po moim odjezdzie. Ja jednak latalem w oblokach wtedy i w duzej mierze do dzis latam. Po prostu starosc to czas gdy przychodzi jeszcze madrosc, czy raczej "zrozumienie" spraw przyziemnych. Wtedy we mnie tego nie bylo ani na grosz. Inaczej pewnie bym nie wyjechal, gdyby ogarnely mnie skrupuly. Od skrupulow uchronila mnie jeszcze jedna "dziwna sprawa". Nasz tato "tonal w wodce" i najgorsze numery nam platal, gdy ktos z rodziny zawieral slub. Dalem sobie slowo, ze jako kaplan na takich "oblewanych" weselach uczestniczyc nie bede i poinformowalem rodzenstwo. Wlasnie w kolejce do slubu stala siostra i rodzinka w moim odbiorze zachowala sie po faryzejsku. Znali moje argumenty wiedzieli jaki bylem "goracy" w tym temacie a mimo to nie zrobili nic, zeby "pana mlodego" sklonic do mojej opcji. Wiedzieli, ze zbojkotuje "imprezke" ale mimo to zaplanowali jak chcieli. Pan mlody byl "bogacz" i argumenty wioskowego klechy go nie ciekawily. Wobec tego i mnie sie zmrozila krew w zylach. POTRAFIE BYC UPARTY. Wyjechalem na misje na miesiac przed slubem siostry i dopiero po latach dowiedzialem sie, ze tato postapil jak zawsze czyli "uczynil chryje" a bracia po raz pierwszy w zyciu "zwiazali ptaszka"i "stlukli rodziciela" na kwasne jablko. Dobrze jednak sie stalo, ze los uchronil mnie od tego widowiska.
Rodzinka jakis czas miala mnie za "zdrajce”, tym nie mniej krok po kroku kazde odwiedziny w kraju przekonywaly najblizszych, ze jestem szczesliwy w tym co robie i ze moja posluga jest pozyteczna. Choc nie daje grosza zysku dla krewnych to jednak daje pewien honor. To bylo widac jak mama puchnie z dumy, gdy na kazanie wychodzi kilkoro Rosjan i zaczyna ze wzruszeniem opowiadac o sobie i o drodze "do Boga", ktora bez polskich kaplanow(czytaj bez Jarka)bylaby wydluzona.
Biskup probowal mi tlumaczyc, ze trzeba "odpracowac studia" ale atmosfera przemian w Rosji wplywala co nieco na decyzje polskich hierarchow. Pomogl i ten fakt, ze "o zgrozo" z najbardziej kresowej diecezji na misje wschodnie zglaszala sie najmniejsza ilosc chetnych. Totez chcac nie chcac moj ordynariusz po roku pracy w Polsce dal mi zgode na wyjazd do Rosji. Kiedy patrze za siebie to wszystko to dzialo sie jak we snie. NIe bylo najmniejszego zbednego motywu, kazdy szczegol gral na korzysc mego wyjazdu, nawet pewne sprzeciwy umacnialy wole.
Rostow nad Donem, znany mi z powiesci Szolochowa, ktora pochlonalem w ciagu 4 bezsennych nocy w 8-mej klasie podstawowki obslugiwalem w latach1992-93. Potem byly inne miasta w wojewodztowie Rostowskim, Autonomiczna Kalmucja, i Krasnodarski Kraj czyli tzw. Kuban: to mi zajelo 7 lat. Potem 3 lata na Dalekim Wschodzie: Czita, Kamczatka, Sachalin. Niemalze pol roku w Japonii i w Korei przed i po deportacji z Rosji. 5 lat na ukrainskim Donbasie i Uzbekistan jak na razie pol roku.
Na misjach kazde miejsce wspominam z wdziecznoscia zgodnie z tekstem oazowej piesni biblijnej:
„Kazde miejsce na ktore stapi stopa twa w posiadanie daje ci
Nikt nie bedzie mogl stanac na drodze twej nie opuszcze cie, nie zostawie cie.
Badz mezny i mocny, nie lekaj sie nie opuszcze cie, bo tam gdzie ty pojdziesz
Bedzie Jahwe twoj Bog.”
Niniejszym prosze o modlitwe w sprawie wytrwania w Sredniej Azji.
Jesli Bog da o sily do dalszych wedrowek misyjnych.
Ks. Jaroslaw Wisniewski
Taszkient